Johansen Iris - Ostateczny cel.doc

(1076 KB) Pobierz

Iris Johansen OSTATECZNY CEL

 

Dla Lindy Howard, Catherine Coulter,

Kay Hooper i Fayrene Preston,

wspaniałych pisarek i najlepszych przyjaciółek.

Dzięki za wszystkie te lata, dziewczyny.

Prolog

Wrzesień

Vasaro, Francja

Tancerz Wiatru.

Trzeba biec do Tancerza Wiatru.

Krew, wszędzie krew.

Zbliżał się do niej.

Cassie z krzykiem wybiegła z sypialni.

- Wracaj natychmiast! - Mężczyzna w kominiarce rzucił się za nią. W białej łopoczącej koszuli nocnej przebiegła przez korytarz i wpadła na schody, zanosząc się płaczem. Musi dotrzeć do Tancerza

Wiatru. Jeśli zdąży, będzie bezpieczna.

- Zatrzymajcie dzieciaka, do cholery. - Mężczyzna przechylał się przez poręcz. Ten sam mężczyzna, który zastrzelił w jej sypialni Pauleya, kiedy Pauley zasłonił ją własnym ciałem. Nieznajomy wrzeszczał tak do trzech zamaskowanych mężczyzn w holu. Znowu krew. Jeszcze więcej ciał na podłodze...

Cofnęła się z przerażeniem. Tatuś...

Ale mamy i tatusia nie było. Pojechali do Paryża. Została w domu sama z Jeanne, opiekunką, i z tajnymi agentami. Gdzie Jeanne?

- Chodź, mała. - Odnalazła się. Stała w drzwiach do gabinetu. Tancerz Wiatru też jest w gabinecie. Będzie bezpieczna, jeśli do niego dotrze.

- No chodź, Cassie. - Jeanne uśmiechnęła się do niej. Czyżby nie widziała tych trzech mężczyzn zagradzających Cassie drogę do gabinetu? Może udałoby się ich ominąć. Gabinet znajdował się na lewo od schodów. Cassie przeskoczyła przez poręcz i pobiegła w tamtą stronę.

- Mądra dziewczynka. - Jeanne wciągnęła ją do gabinetu i za­mknęła drzwi. Cassie rzuciła się jej w ramiona.

- Zastrzelili Pauleya. Obudziłam się, a ten człowiek stał przy łóżku i... Pauley krwawił...

- Wiem, Cassie. - Jeanne poklepała ją po plecach. - To musiało być dla ciebie straszne. Ale teraz jestem przy tobie. Przerażona Cassie przytuliła się mocniej.

- Oni są w korytarzu. Włamią się tu! Zastrzelą nas!

- Nie zastrzelą. Przecież zawszę cię chronię. - Odsunęła dziew­czynkę delikatnie. Wskazała głową Tancerza Wiatru na postumen­cie. - Przyjrzyj się swojemu przyjacielowi, a ja coś wymyślę.

- Boję się, Jeanne. Wyważą drzwi i...

- Przestań płakać. - Odwróciła się. - Zaufaj mi, Cassie.

Nie mogła powstrzymać szlochu. Ufała Jeanne, ale czuła, że tamci i tak wejdą. Nic nie mogło ich powstrzymać.

Tancerz Wiatru.

Przebiegła przez cały pokój, żeby popatrzeć na rzeźbę. Teraz przydałyby się czary, a wszyscy mówili, że ten posążek jest magicz­ny. Cassie wiedziała, że to prawda. Zawsze wyczuwała magię w pobliżu Tancerza Wiatru. Nie była to prawdziwa rzeźba, tatuś jednak twierdził, że hologram niczym się nie różni od oryginału. Na pewno wystarczy mu magii, by je ocalić.

- Pomóż nam - wyszeptała. - Błagam. Chcą nam zrobić krzywdę... Pegaz wpatrywał się w nią lśniącymi szmaragdowymi oczami, które zdawały się wiedzieć wszystko. Cassie poczuła, że teraz już będzie dobrze. Chłód strachu ustępował wrażeniu ciepła, które zawsze niosło jej pociechę, gdy znajdowała się w pobliżu rzeźby.

Miała Jeanne i Tancerza Wiatru. Nikt nie mógł jej skrzywdzić.

Będą teraz bezpieczne, skoro... Ktoś zastukał. Cassie się odwróciła i z przerażeniem zauważyła, że Jeanne podchodzi do drzwi.

- Nie!

- Cicho bądź!

- Nie, Jeanne! - Przebiegła przez pokój. - On nas... Jeanne ją odepchnęła i otworzyła drzwi. Za nimi stał mężczyzna w kominiarce.

- Mówiłem ci...

- Najwyższy czas - przerwała mu Jeanne. - Gdzie, do cholery, byłeś Edwardzie?

- Kończyłem sprawę. Pełno tu tajniaków. Wiedziałem, że jej pilnujesz, więc zająłem się wszystkim. - Wszedł do gabinetu. - Helikopter już leci. Mogę zabierać dzieciaka.

- No to zabieraj. Kończmy z tym. - Jeanne skrzyżowała ręce na piersi. - Po tym, co się zdarzyło tej nocy, czuję niesmak.

- Bo masz wrażliwą duszę. Co prawda nie dość wrażliwą, żeby nie uciec z kasą. - Popatrzył na Cassie. - No już, mała. Musimy się stąd wynosić, spotkać kogoś.

- Jeanne! - Cassie się cofnęła. - Jeanne, pomóż mi!

- Idź z nim. Nie zrobi ci krzywdy, jeśli będziesz go słuchała jak grzeczna dziewczynka. - Głos opiekunki był twardy, zupełnie inny niż zwykle.

Ten człowiek zastrzelił Pauleya i zostawił go na dywaniku w jej sypialni, z krwią tryskającą z piersi. Jak Jeanne może twierdzić, że nie skrzywdzi Cassie? Jak może kazać jej z nim iść? Dlaczego patrzy na nią w taki sposób?

- Tatusiu - jęknęła Cassie. - Tatusiu!

Zielone oczy mężczyzny błysnęły w otworach kominiarki.

- Nie ma tu tatusia. Nikt się tobą nie zajmie, więc nie sprawiaj nam kłopotów.

Nie przestawała się cofać.

- Jeanne?

- Przestań - powiedziała szorstko Jeanne. - Nie mogę ci pomóc. Zresztą nie chcę. Idź z nim.

Cassie poczuła za plecami zimny marmur postumentu Tancerza Wiatru i nagle przebudziła się w niej nadzieja.

- Nie, nie pójdę. Nie zmusisz mnie. On ci nie pozwoli.

- On?

- Zgłupiała na punkcie tej marnej rzeźby - wyjaśniła Jeanne.

- Myśli, że to zwierzę wszystko potrafi.

- Marnej? - Popatrzył na hologram. - To profanacja, Jeanne. Koń jest piękny, a ty nic się na tym nie znasz.

- Doceniam pieniądze, które ta rzeźba mogłaby nam przynieść.

- Nie jest jednak prawdziwa, w przeciwieństwie do Cassie. Zabieraj ją.

- Sam to zrób.

- Jeśli naprawdę chcesz się znaleźć w tym helikopterze, zapracuj na swoją działkę.

- Już zapracowałam. Nigdy by się wam nie udało, gdybym wszystkiego nie przygotowała i nie otworzyła... - Napotkała jego spojrzenie. - No, dobrze. - Przeszła przez pokój. - Chodź, Cassie. Nie możesz z nami walczyć. Jeśli spróbujesz, stanie ci się krzywda.

Zabierz mnie stąd, modliła się Cassie. Zabierz mnie. Zabierz.

Jeanne położyła jej dłoń na ramieniu.

Zabierz mnie.

- Chyba nie chcesz, żeby cię zastrzelił, tak jak Pauleya? Zrobi to, leżeli nie będziesz go słuchać.

- Ona ci chyba nie wierzy - odezwał się cicho mężczyzna.

- Pewnie potrzebuje kolejnego przykładu.

- O co ci...

Głowa Jeanne eksplodowała.

Cassie wrzasnęła, gdy mózg opiekunki bryznął jej na piersi. Przykucnęła i wpatrywała się w zdeformowaną twarz Jeanne.

Zabierz mnie!

- Przestań krzyczeć!

Zabierz mnie...

- Wstań. - Szarpnął ją do góry. - Nie powinno ci przeszkadzać, że się jej pozbyłem. Obraziła twojego przyjaciela, Tancerza Wiatru, i okazała się judaszem. Kto raz zdradzi, zawsze zdradzi. Wiesz chyba, kim był Judasz, mała?

Zabierz mnie. Zabierz mnie. Zabierz mnie.

Zaczęło się. Nieznajomy rozpływał się coraz bardziej, jakby stał na końcu długiego tunelu.

- Nic się nie stanie, jeśli będziesz posłuszna. Rób, co ci mówię, a... Co, do cholery! - warknął, kiedy usłyszał strzały.

Puścił Cassie i wybiegł na korytarz.

Znowu skuliła się na podłodze obok Jeanne. Krew. Śmierć. Judasz. Już się nie bała. Odchodziła. Teraz to ona znajdowała się w tunelu, a ciemność jej nie przerażała. Dopóki stamtąd nie wyjdzie, nic nie zdoła jej dosięgnąć, będzie bezpieczna. Z każdą chwilą coraz bardziej zagłębiała się w mrok.

- Cassie?

Klęczał przed nią mężczyzna. Bez kominiarki. Miał ciemne oczy, jak tata.

- Nazywam się Michael Travis. Źli ludzie już sobie poszli. Teraz jesteś bezpieczna. Muszę sprawdzić, czy nic ci się nie stało. Mogę?

Nie odpowiedziała. Nie musiała się już dłużej bać. Odpędził potwory. Wkrótce i on zniknie, ale nie obchodziło jej, co się dzieje poza tunelem. Poczuła ręce mężczyzny na swoich ramionach i nogach... i po chwili odpłynęła.

- Chodź, dziecino. - Zacisnął wargi, patrząc na trupa Jeanne.

- Zabierzemy cię stąd. Pójdziemy do kuchni i tam cię oczyścimy, a potem poczekamy na rodziców. - Podniósł ją i ruszył ku drzwiom. - Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale wszystko będzie dobrze.

Wcale nie było jej trudno uwierzyć. Teraz już nie. W tunelu panował półmrok, a ona nie bała się ciemności. Gdy dotarli do drzwi; spojrzała nad ramieniem Michaela na Tancerza Wiatru. Szmaragdowe oczy wpatrywały się w nią przez całą długość pokoju. Dziwne. Wydawały się dzikie i okrutne, jak u smoka w książce od tatusia. A przecież jej Tancerz Wiatru nigdy nie był okrutny.

Nic już nie było okrutne. Nie tu. Nie teraz.

Żeby się upewnić, weszła głębiej do tunelu.

 

 

Rozdział pierwszy

 

Maj

Cambridge, Massachusetts

- Przykro mi, że to akurat w trakcie twoich egzaminów, Melisso.

- W głosie Karen Novak pojawiło się wahanie. - Jeśli istnieje jakiś inny sposób...

- Chcecie, żebym się wyprowadziła. - Nie zdziwiła się. Wiedziała, że prędzej czy później do tego dojdzie.

- Tak... dopóki nie rozwiążesz tego problemu. Znalazłyśmy ci kawalerkę, niedaleko stąd. Możesz się tam od razu przenieść.

- Wendy? - Melissa odwróciła się do drugiej współlokatorki.

Wendy Sendle smutno pokiwała głową.

- Uważamy, że lepiej będzie, jeśli zamieszkasz sama.

- Warn na pewno będzie lepiej beze mnie. - Uniosła rękę, żeby uprzedzić spodziewany protest Wendy, i powiedziała łagodnie:

- W porządku. Rozumiem. Nie mam do was pretensji. Spakuję się i wyniosę przed wieczorem.

- Nie musisz się spieszyć. Jutro będzie... - Wendy urwała na widok spojrzenia Karen. - Chętnie pomożemy ci w pa­kowaniu. Melissa wiedziała, że nie chcą ryzykować jeszcze jednej wspólnej nocy.

- Dziękuję. - Próbowała się uśmiechnąć. - Nie patrzcie na mnie z takim poczuciem winy. Od lat się przyjaźnimy. To niczego nie zmieni.

- Mam nadzieję - stwierdziła Karen. - Wiesz, że cię kochamy. Robiłyśmy, co się da, Melisso.

- Wiem. Byłyście naprawdę tolerancyjne. - Powinna się była wyprowadzić wiele tygodni wcześniej, ale czuła się tutaj bezpieczna. - Pójdę do łazienki i spakuję kosmetyki.

- Melisso, myślałaś o powrocie do Juniper? - Wendy zwilżyła wargi. - Może twoja siostra zdoła ci pomóc.

- Zastanowię się nad tym. Na razie Jessica musi się zająć nowym projektem.

- Jesteście ze sobą bardzo blisko. Gdyby wiedziała, na pewno przełożyłaby tę pracę.

- Raczej nie. Nie przejmujcie się, nic mi nie będzie. - Zamknęła za sobą drzwi łazienki i oparła się o nie, a serce waliło jej jak młotem. - Uspokój się - nakazała sobie. A więc wieczorem zostanie sama. Może to się już nie zdarzy. Może minęło.

Ale w ostatnich tygodniach raczej się nasilało. Najpierw było dalekie, zamglone, ledwie rozpoznawalne w wirującej ciemności, jednak wciąż się zbliżało. Wiedziała, że wkrótce zobaczy to wyraźnie.

Boże, niech tak się nie stanie.

 

Juniper, Wirginia

 

- Cassie znowu miała koszmar. - Teresa Delgado stanęła w drzwiach sypialni Jessiki. - Zły sen.

- Sny zawsze są złe. - Jessica Riley przetarła oczy, usiadła na łóżku i sięgnęła po szlafrok. - Nie zostawiłaś jej samej?

- Nie tylko ty znasz się na swojej robocie. Rachel z nią siedzi. - Teresa się skrzywiła. - Ale Cassie równie dobrze mogłaby zostać sama. Zwinęła się w kłębek, twarzą do ściany. Usiłowałam ją pocieszyć, ale jak zwykle zachowuje się tak, jakby mnie nie słyszała. Głucha jak pień.

- Nie jest głucha. - Jessica minęła Teresę i ruszyła korytarzem. - Ma świadomość wszystkiego, co się wokół dzieje. Po prostu to odrzuca. Tylko we śnie jest bezbronna i wtedy ją dopada.

- Może więc powinnaś ją leczyć we śnie. Wypróbować hipnozę czy coś w tym rodzaju - stwierdziła Teresa. - Nie radzisz sobie najlepiej, kiedy nie śpi.

- Daj mi szansę. Leczę ją dopiero od miesiąca. Na razie po­znajemy się wzajemnie - odparła Jessica.

Teresa miała jednak rację; nie stwierdzono specjalnych postępów. Dziecko pogrążyło się w ciszy od napadu na Vasaro osiem miesięcy temu. Z pewnością powinien już nastąpić jakiś przełom, pomyślała Jessica, ale spróbowała oddalić wątpliwości. Po prostu była zmęczo­na. Jezu, dziewczynka tkwiąca od ośmiu miesięcy w katatonii to nic w porównaniu z innymi dziećmi, które leczyła. Trudno jej jednak było się z tym pogodzić; taka siedmiolatka powinna biegać, bawić się i cieszyć życiem.

- Lepiej, jeśli zacznie do nas wracać z własnej woli. Nie chcę jej zmuszać - powiedziała.

- Ty jesteś lekarką - westchnęła Teresa. - Gdybyś jednak wysłuchała rady skromnej pielęgniarki...

- Skromnej? - uśmiechnęła się Jessica. - A to od kiedy? Odkąd pojawiłam się w szpitalu, udzielasz mi rad.

- Bo ich potrzebujesz. Pracuję w zawodzie trzydzieści lat dłużej od ciebie, więc musiałam cię utemperować. Byłaś jedną z tych w gorącej wodzie kąpanych lekarek, które nie wiedzą, kiedy przestać. Nadal nie wiesz. Mogłabyś zostawić nam małą na jedną noc i porządnie się wyspać.

- Musi wiedzieć, że cały czas jestem przy niej. - Jessica wzruszyła ramionami. - Zresztą i tak nie mogłabym dłużej spać. Przyjeżdża jej ojciec. Powiedział, że zjawi się koło trzeciej w nocy.

Teresa gwizdnęła cicho.

- Wielki człowiek złoży nam wizytę?

- Nie. Ojciec przyjedzie odwiedzić córkę. - Wielu ludzi uważało Jonathana Andreasa za jednego z najpopularniejszych prezydentów Stanów Zjednoczonych w historii, ale Jessica nie postrzegała go w takich kategoriach. Odkąd poznała prezydenta miesiąc wcześniej, był dla niej jedynie ojcem bardzo przejętym losem swojego dziecka.

- Powinnaś to zauważyć. Widziałaś go z nią. To zwykły człowiek, który ma kłopoty.

- Aha, i dlatego zrezygnowałaś z własnego życia i przerobiłaś dom rodzinny na klinikę dla jego córki. To cholerne miejsce jest jak obóz wojskowy. Człowiek nie może zrobić kroku bez tajnego agenta depczącego mu po piętach.

- To był mój pomysł. Prezydent chciał ją ukryć przed mediami, a w tym domu można zachować prywatność, poza tym łatwo go pilnować. Cassie musi być strzeżona. Pamiętaj o tym, co się zdarzyło w Vasaro.

- A jeśli to się powtórzy?

- Nie. Prezydent zapewnił mnie, że ochrona jest nie do pokonania.

- Wierzysz mu?

- Jasne. - Andreas wzbudzał zaufanie. - Przecież kocha córkę. Dręczą go wyrzuty sumienia z powodu Vasaro. Nie zaryzykuje następnej tragedii.

- Bardzo jesteś wspaniałomyślna. Zauważyłam, że traktował cię dosyć chłodno.

- To normalne. Myślę, że jest zmęczony obcowaniem z psychiat­rami. Poza tym rodzina zwykle odczuwa niechęć do obcej osoby, której musi powierzyć dziecko. Damy sobie radę. - Skinęła głową Larry’emu Fike’owi, tajnemu agentowi przed drzwiami Cassie. - Cześć, Larry. Mówili panu, że prezydent złoży nam wizytę?

- Biedak, trafi na nie najlepszą noc.

- Właśnie. - Prawie żadna noc nie była dobra dla Cassie Andreas. - Ale może przyjeżdżać tylko wtedy, kiedy nie wzbudza to podejrzeń. Nie chcemy tu żadnych reporterów.

- Jasne, potem wszyscy mielibyśmy koszmary. - Otworzył jej drzwi. - Strasznie dziś krzyczała. Gdyby nie robiła tego wcześniej, wpadłbym tam z bronią. Dam wam znać, kiedy prezydent dotrze do bramy.

- Dziękuję, Larry.

- Będę ci potrzebna? - spytała Teresa.

Jessica pokręciła głową.

- Idź zaparzyć kawę dla prezydenta. Może mu się przydać. - Pomachała pielęgniarce na fotelu. - Witaj, Rachel. Coś nowego?

- Jak widzisz. - Młoda kobieta wstała. - Nawet nie drgnęła, odkąd Teresa wyszła z pokoju. Uśmiechnęła się do Cassie. - Do zobaczenia, maleńka.

Jessica usiadła i odchyliła się w fotelu. Przez chwilę milczała, by Cassie mogła przyzwyczaić się do jej obecności. Dziecko miało normalny kolor skóry, ale ściągnięte rysy. Karmienie jej i tak było trudne; jeśli jeszcze schudnie, trzeba będzie się przestawić na odżywianie dożylne. Jak wyraźny kontrast stanowił obecny wygląd Cassie z fotografiami zrobionymi przed Vasaro! Była ulubienicą Białego Domu - mała dziewczynka z długimi, lśniącymi, brązowymi włosami i olśniewającym uśmiechem. Pełna życia i figlarna. Mode­lowe dziecko Ameryki...

Kiedy się wreszcie nauczysz, westchnęła Jessica do siebie. Nie emocjonuj się tak. Doświadczeni koledzy Jessiki nie przegapiali okazji, by przypomnieć jej, że uczucia lekarza jeszcze nigdy nie zdołały wyleczyć pacjenta.

Chrzanić ich. Jeśli miłość nie oślepia ani nie krępuje, może zdziałać cholernie dużo dobrego.

- Przerażający sen, prawda? Chcesz mi o tym opowiedzieć?

Brak reakcji. Nie oczekiwała jej, ale zawsze dawała Cassie szansę. Któregoś dnia może zdarzy się cud, może Cassie zechce wychylić się z ciemności i odpowiedzieć na jedno z pytań.

- Czy ten sen był o Vasaro?

Brak reakcji.

Tak, na pewno o Vasaro. Strach, śmierć i zdrada stanowiły ważne elementy sennych koszmarów. Co jednak było bezpośrednim kata­lizatorem, co spowodowało, że Cassie uciekła przed światem? Ukochana, zaufana opiekunka, która chciała przekazać ją zabójcom? Zamordowanie agenta i opiekunki? Może kombinacja tych wszyst­kich zdarzeń?

- Niedługo przyjedzie twój tatuś. Chcesz, żebym cię uczesała?

Brak reakcji.

- Nieważne. I tak ślicznie wyglądasz. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, posiedzę tu z tobą do przyjazdu taty i trochę porozmawiamy. - Uśmiechnęła się. - No... ja porozmawiam. Ty chyba chwilowo masz dosyć. To nic. Nagadasz się, kiedy postanowisz do nas wrócić. Moja siostra, Mellie, to teraz prawdziwa gaduła, a przez sześć lat trzymała buzię na kłódkę. Mam nadzieję, że nie powtórzysz tego wyczynu. Mellie jest teraz o wiele szczęśliwsza. - Czyżby napięte mięśnie Cassie nieco się rozluźniły? - Jesteśmy właśnie w pokoju Mellie. Uwielbia żółty kolor, musiałam jej wyperswadować cytryno­wy i przekonać ją do odcienia pszenicy. Im jaskrawszy kolor, tym bardziej podoba się Mellie. To wesoły pokój, prawda?

Brak reakcji. Jessica liczyła jednak na to, że Cassie słucha.

- Mellie jest teraz na Harvardzie, chce zostać lekarką, jak ja. Bardzo za nią tęsknię. - Umilkła na chwilę. - Tak jak twoi rodzice tęsknią za tobą. Mellie dzwoni do mnie co tydzień, rozmawiamy i to mi pomaga. Założę się, że twój tata chciałby, żebyś dziś z nim porozmawiała.

Brak reakcji.

- Ale i tak będzie się cieszył, że jest z tobą, niezależnie od tego, czy się do niego odezwiesz. Kocha cię. Pamiętasz, jak się z tobą bawił? Na pewno. Wszystko pamiętasz, dobre i złe. A złe nie dosięga cię tam, gdzie teraz jesteś, prawda? Uderza dopiero, gdy zasypiasz. Jeśli do nas wrócisz, te sny się skończą, Cassie. Trochę to potrwa, ale się skończą.

Czuła, że Cassie znowu się napina.

- Nikt cię nie zmusi do powrotu, dopóki sama tego nie zechcesz. Któregoś dnia będziesz na to gotowa, a ja ci pomogę. Znam drogę! Cassie - dodała cicho. - Mellie i ja nią podróżowałyśmy. Za­stanawiam się, gdzie jesteś. Kiedy Mellie wróciła, opowiadała, że przebywała w ciemnym, gęstym lesie ze sklepieniem liści nad głową. Inne dzieci, które odeszły, twierdzą, że trafiły do miłej, przytulnej pieczary; czy tam właśnie jesteś?

Brak reakcji.

- No nic, powiesz mi, kiedy już wrócisz. Jestem troszkę zmęczona, mogę chwilę odpocząć, zanim przyjedzie twój tata? - Boże drogi, miała dosyć tych pytań. Odpowiedz choć raz, słonko. Zamknęła oczy. - Jeśli chcesz spać, śpij. Jestem tu. Obudzę się, jeśli pojawi się koszmar.

 

Paryż

Lśniące szmaragdowe oczy, obnażone zęby, gotowe zatopić się w jego ciele.

Edward usiadł gwałtownie na łóżku, a serce waliło mu jak młotem. Był mokry od potu.

To tylko sen.

Idiotyczne, tak się przejąć snem o rzeźbie. Wszystko przez to upokorzenie, którego doznał w Vasaro.

Nie ze swojej winy. Plan był doskonały. Gdyby nie Michael Travis, miałby już dziecko. Skąd ten sukinsyn wiedział o porwaniu? Musiał nastąpić jakiś przeciek. Dowie się, a potem znajdzie Michaela Travis a i rozwali mu łeb.

Całkiem rozbudzony, postanowił pójść do pokoju. Na samą myśl o tym zdenerwowanie ustąpiło.

Wstał i zszedł na dół. Misternie rzeźbione drzwi lśniły w przy­ćmionym świetle. W pokoju będzie mógł zepchnąć myśl o porażce w Vasaro na samo dno mózgu. Był przekonany, że nie zrezygnuje i wkrótce dostanie, czego pragnął.

No i załatwi Michaela Travisa.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin