Judith McNaught
Przełożyła Anna Maria Nowak
Piętnastu posłańców w charakterystycznych błękitno - srebrnych liberiach rodu Cameronów wyruszyło z Havenhurst tego samego dnia o świcie. Wszyscy wieźli takie same, pilne listy, które Julius Cameron, stryj hrabianki Elizabeth, polecił dostarczyć do piętnastu rezydencji na terenie całej Anglii.
Adresatów łączyło tylko jedno, każdy kiedyś oświadczył się o hrabiankę Elizabeth.
Żaden też nie zareagował obojętnie na treść listu. Kilku nie wierzyło własnym oczom, inni prychnęli z pogardą, paru odczuwało złośliwą satysfakcję. Dwunastu odpisało natychmiast, odrzucając skandaliczną propozycję Juliusa, a potem udało się do przyjaciół, by się z nimi podzielić tą niezwykłą, smakowitą plotką.
Trzej mężczyźni jednak zachowali się inaczej.
Lord John Marchman właśnie wrócił z polowania - swojej ulubionej rozrywki - kiedy w jego rezydencji pojawił się służący z Havenhurst. Lokaj przyniósł list.
- Niech mnie kule biją! - zdziwił się lord, czytając.
Pan Cameron pisał bowiem, że pragnie, by jego bratanica, hrabianka Elizabeth Cameron jak najszybciej stanęła na ślubnym kobiercu z odpowiednim kandydatem. Dlatego też - kontynuował Julius - mimo wcześniejszej odmowy, jest teraz skłonny przychylić się do prośby sir Johna. A ponieważ ewentualni narzeczeni nie widzieli się od półtora roku, proponuje, że przyśle swoją bratanicę, naturalnie z przyzwoitką. Niech spędzi tydzień pod dachem konkurenta, co pozwoli im na „odnowienie znajomości”.
Lord Marchman nie wierzył własnym oczom. Krążył po gabinecie i jeszcze dwukrotnie przeczytał list.
- Niech mnie kule biją! - powtórzył.
Przeciągnął ręką po jasnych włosach i odruchowo zerknął na ścianę, całkowicie pokrytą jego najcenniejszymi trofeami: łbami zwierząt, upolowanych w Europie i poza nią. Łoś popatrzył na niego szklistymi ślepiami, obok szczerzył kły niedźwiedź polarny. Lord wyciągnął rękę i podrapał łosia między rogami czułym, choć zgoła niestosownym gestem, dziękując zwierzęciu za wspaniały dzień, jaki spędził, ścigając go po kniejach.
Przed oczami mężczyzny zamajaczyła prześliczna twarz Elizabeth Cameron: niezrównane rysy, zielone oczy, jasna, czysta cera i uśmiechnięte, delikatne usta. Kiedy ją poznał, półtora roku temu, natychmiast przykuła jego uwagę niezwykłą urodą. A wystarczyły dwa spotkania i ta czarująca, niezepsuta siedemnastolatka tak go zauroczyła, że popędził do jej brata oświadczyć się o nią, spotykając się wszakże z chłodną odmową.
Najwyraźniej stryj Elizabeth, który teraz pełnił rolę jej opiekuna, łaskawszym okiem spoglądał na sir Johna.
A może sama dziewczyna stała za tym listem? Może tamte dwa spotkania w parku znaczyły dla niej równie dużo co dla niego?
John wstał i podszedł do ściany, na której wisiały niezliczone wędki. Starannie wybrał jedną. Dziś będzie łowił pstrągi - postanowił, przypominając sobie jednocześnie cudowne włosy Elizabeth. Jej loki w kolorze miodu połyskiwały w promieniach słońca, przywodząc na myśl złocistą łuskę pięknego pstrąga, przecinającego fale rzeki. Porównanie było tak idealne, a przy tym poetyckie, że lord znieruchomiał, zdumiony własną inwencją, i odłożył wędkę. Właśnie tymi słowami złoży hołd włosom Elizabeth, kiedy za miesiąc pojawi się w jego progach, postanowił, przyjmując propozycję Juliusa Camerona.
Sir Francis Belhaven, czternasty adresat listu Juliusza Camerona, przeczytał propozycję w sypialni, ubrany w jedwabny szlafrok. W głębi pokoju, na łóżku, czekała na niego naga kochanka.
- Francis, kochanie - zamruczała, przeciągając palcami po atłasowej pościeli - co takiego ważnego jest w tym liście, że nad nim siedzisz zamiast przyjść do mnie?
Podniósł wzrok znad kartki i zmarszczył brwi na odgłos drapania paznokci o gładki materiał.
- Uważaj na pościel, moja słodka - upomniał ją. - Samo prześcieradło kosztuje trzydzieści funtów.
- Gdybyś mnie kochał - poskarżyła się, pilnując, by w jej głosie nie zabrzmiał wyrzut - nie obchodziłyby cię pieniądze.
Francis Belhaven był takim skąpcem, że Eloise czasem zastanawiała się, czy jeśli za niego wyjdzie, dostanie więcej niż jedną albo dwie suknie rocznie.
- A gdybyś ty mnie kochała - odparował błyskawicznie - bardziej byś się liczyła z moim groszem.
Czterdziestopięcioletni Francis Belhaven, choć nigdy się nie ożenił, nie narzekał na brak damskiego towarzystwa. Przepadał za kobietami - ich ciałami, twarzami, pięknością...
Teraz jednak potrzebował dziedzica, a zatem należało rozejrzeć się za żoną. Od roku układał w myślach listę wymagań, jakie musi spełnić szczęśliwa kandydatka, godna stać się jego małżonką. Wybranka przede wszystkim musi być młoda, ładna i majętna, żeby nie szastała jego pieniędzmi.
Podniósłszy wzrok znad listu Juliusa, łakomie popatrzył na piersi Eloise i w duchu dorzucił kolejny wymóg dla przyszłej oblubienicy: musi rozumieć jego apetyty i konieczność urozmaicenia seksualnego menu. Nie życzy sobie Skromnisi, która będzie się dąsać, bo uciął sobie na boku jakiś romansik. W tym wieku nie pozwoli, by nim dyrygowała jakaś nabożna smarkula o surowych poglądach na cnotę i wierność.
Zamiast swojej nagiej kochanki zobaczył Elizabeth Cameron. Jakąż była zmysłową pięknością, kiedy się o nią oświadczał niemal dwa lata temu. Dojrzałe piersi, szczuplutka talia, twarz... niezapomniana uroda. Majątek... wystarczający. Jak głosiła plotka, po tajemniczym zniknięciu brata dziewczyna została właściwie bez grosza, ale stryj dawał do zrozumienia, że narzeczona wniesie znaczny posag, co oznacza, że plotka, jak zwykle, mijała się z prawdą.
- Francis!
Mężczyzna wstał, podszedł do łóżka i usiadł przy kochance. Pieszczotliwie pogładził jej piersi, ale drugą ręką szarpnął za taśmę dzwonka.
- Jeszcze chwilka, najdroższa - odezwał się, kiedy do sypialni wbiegł służący. Podał mu list. - Niech mój sekretarz odpowie twierdząco - polecił.
Ostatni list Juliusa Camerona przesłano z londyńskiego domu Iana Thorntona do Montmayne, wiejskiej rezydencji młodego dżentelmena. Tam trafił na biurko wraz z górą korespondencji - towarzyskiej i związanej z interesami - która czekała na odpowiedź. Kiedy łan otworzył kopertę z bombą Juliusa, w zawrotnym tempie przekazywał właśnie swojemu nowemu sekretarzowi instrukcje. Na podjęcie decyzji nie potrzebował jednak tyle czasu co lord John Marchman czy sir Francis Belhaven.
Zdumiony i oniemiały wpatrywał się w list, podczas gdy sekretarz, Peters, który pracował u Iana dopiero od dwóch tygodni, w duchu dziękował niebiosom za krótką przerwę i najszybciej, jak się dało, pisał, bezskutecznie usiłując nadążyć za poleceniami pracodawcy.
- Ten list - oświadczył krótko Thornton - to albo pomyłka, albo żart. W każdym razie uważam, że jest wyjątkowo niesmaczny.
Na moment w jego pamięci ożyła Elizabeth Cameron - chytra, płocha kokietka, której ciało i uroda zaćmiły mu rozum. Kiedy się poznali, była już zaręczona z wicehrabią. Jak widać nie wyszła za niego za mąż - zapewne rzuciła go, licząc na złowienie grubszej ryby. Angielska szlachta, o czym już zdążył się przekonać, zawierała małżeństwa tylko dla pozycji i majątku, a potrzeby seksualne zaspokajała gdzie indziej. Najwyraźniej rodzina Elizabeth Cameron postanowiła położyć jej głowę na małżeńskim szafocie. Zdaje się, że niezwykle im zależy na pozbyciu się dziewczyny, skoro są gotowi poświęcić tytuł dla pieniędzy Iana ... Ta koncepcja była tak nieprawdopodobna, że Thornton natychmiast ją odrzucił. Nie ulega wątpliwości, że ten list to głupi żart, autorstwa kogoś, kto zapamiętał plotki, jakie krążyły po pamiętnej dwudniowej zabawie w pewnej wiejskiej rezydencji; kto sądził, że taka propozycja rozbawi Iana .
Całkowicie usuwając z myśli dowcipnisia oraz Elizabeth Cameron, zerknął na spłoszonego sekretarza, który pisał, aż pióro skrzypiało.
- Ten pozostawiamy bez odpowiedzi - oświadczył.
To powiedziawszy, rzucił epistołę na biurko, lecz biały arkusz przesunął się po wypolerowanym dębowym blacie i sfrunął na podłogę. Peters rzucił się, by go złapać, ale kiedy się przechylił, listy, które już wcześniej dał mu pracodawca, poleciały na podłogę.
- B... bardzo przepraszam - wyjąkał i poderwał się, usiłując zebrać kartki, które rozsypały się po dywanie. - Ogromnie przepraszam, panie Thornton - powtórzył, rozpaczliwie zgarniając umowy, zaproszenia oraz listy i układając je w nierówną stertkę.
Pracodawca zachowywał się, jakby go nie słyszał, rzucał już kolejne instrukcje i podsuwał sekretarzowi następne zaproszenia i notatki.
- Na pierwsze trzy odmów, czwarte przyjmij, piąte - odmowa.
Na szósty wyślij wyrazy współczucia. Tu odpisz, że jadę do Szkocji.
Dołącz zaproszenie wraz ze wskazówkami, jak dotrzeć na miejsce.
Peters wynurzył się spod biurka, przyciskając do piersi korespondencję.
- Tak, panie Thornton - odrzekł, usiłując nadać głosowi pewny ton.
Trudno jednak zachować pewność siebie, kiedy jest się na klęczkach. A jeszcze trudniej, jeśli ma się tylko mętne pojęcie, których listów dotyczą poszczególne instrukcje.
łan Thornton spędził resztę popołudnia zamknięty z Petersem, zasypując biedaka kolejną górą poleceń.
Wieczorem zaś spotkał się z hrabią Melbourne'em, swoim przyszłym teściem, uzgadniając szczegóły umowy przedślubnej.
Tymczasem Peters przez pół wieczoru usiłował wyciągnąć od lokaja, które zaproszenia jego pracodawca by przyjął, a które odrzucił.
Lady Elizabeth Cameron, hrabianka Havenhurst, zeskoczyła z wiekowej klaczy, wspierając się na stangrecie, który - o ile wymagała tego sytuacja, a często wymagała - przejmował też obowiązki stajennego.
- Dziękuję, Charles - powiedziała, uśmiechając się serdecznie do starego sługi.
W tej chwil dziewczyna bynajmniej nie uosabiała tradycyjnego wyobrażenia o arystokratce ani modnej damie. Włosy przykryła niebieską chustką związaną na karku. Suknię miała prostą, pozbawioną ozdób i niemodną. Na ramieniu niosła wiklinowy kosz, który zawsze brała na zakupy w miasteczku. Ale nawet mimo podniszczonego stroju, koszyka oraz starej klaczy nikt nie uznałby Elizabeth Cameron za pospolitą. Złociste, gęste włosy, osłonięte chusteczką, opadały kaskadą loków na ramiona i plecy. Zwykle nosiła je rozpuszczone i wtedy otaczały jej twarz o zapierającej dech w piersi, nieskazitelnej urodzie: delikatnie rzeźbione, wysokie kości policzkowe, mleczna cera, promieniejąca zdrowiem, pełne, miękkie usta. Lecz najbardziej przykuwały uwagę oczy: ukryte pod łukowatymi brwiami i długimi, zakręconymi rzęsami, niezwykłe zielone tęczówki. Nie piwne, nie szarozielonkawe, tylko intensywnie zielone. Cudownie wyraziste zielone oczy, które błyszczały niczym szmaragdy, gdy Elizabeth była szczęśliwa, albo ciemniały, kiedy się zadumała.
Stangret z nadzieją zerkał do koszyka na zawinięte w papier sprawunki, ale dziewczyna ze smutnym uśmiechem pokręciła głową.
- Nie ma dziś placków, Charles. Były za drogie, a panu Jenkinsowi nie można przemówić do rozumu. Proponowałam, że kupię cały tuzin, ale nie chciał opuścić ceny nawet o grosz, więc nie kupiłam ani jednego. Dla zasady. Wiesz - zwierzyła się ze śmiechem - że w ubiegłym tygodniu na mój widok schował się za workami z mąką? - Co za tchórz! - odrzekł Charles z szerokim uśmiechem, bowiem wszyscy kupcy i sklepikarze doskonale wiedzieli, że Elizabeth Cameron tak mocno ściskała każdego szylinga, aż piszczał, i zdawali sobie sprawę, że kiedy przychodziło do targowania z nią, rzadko wychodzili zwycięsko z takiej próby.
W owych zmaganiach dziewczyna nie wykorzystywała swojej urody, lecz inteligencję. Nie tylko dodawała i mnożyła w pamięci, ale jeszcze z taką energią i talentem wyliczała, czemu należy jej się lepsza cena, że sprzedawcy ustępowali - albo dla świętego spokoju, albo dlatego że ich przekonała.
Nie tylko podczas wypraw na targ liczyła się z każdym groszem, również w samym Havenhurst oszczędzała, na czym się dało, i dobrze sobie radziła. Ta dziewiętnastolatka, na której młodzieńczych barkach spoczywał ciężar utrzymania rodowej posiadłości oraz osiemnaściorga z niegdyś dziewięćdziesięciu służących, nie tylko rzadko musiała zwracać się do niechętnego stryja o wsparcie finansowe, ale także uratowała swe rodzinne dziedzictwo przed licytacją i jeszcze zapewniała wikt oraz ubranie pozostałej służbie. Jedynym „luksusem”, na jaki pozwoliła sobie Elizabeth, było zatrzymanie panny Lucindy Throckmorton - Jones, swojej przyzwoitki, a teraz i towarzyszki, która zgodziła się u niej zostać mimo znacznie okrojonej pensji. Co prawda dziewczyna spokojnie mogłaby mieszkać w Havenhurst sama, ale zdawała sobie sprawę, że gdyby się na coś takiego zdecydowała, resztki jej reputacji nieodwracalnie ległyby w gruzach.
Elizabeth wręczyła lokajowi koszyk.
- Zamiast placków kupiłam truskawki - oznajmiła pogodnie. - Z panem Thergoodem znacznie łatwiej można się dogadać niźli z panem Jenkinsem. On się zgadza, że jeśli klient kupuje dużo jednego towaru, powinien mniej płacić od sztuki.
Charles podrapał się w głowę na te wywody, ale usiłował robić mądrą minę.
- Oczywiście - przyznał, odprowadzając konia. - Byle osioł to zrozumie.
- Święte słowa - przytaknęła hrabianka, odwróciła się i lekko wbiegła po schodach.
Zamierzała przejrzeć księgi rachunkowe, ale Bentner szeroko otworzył przed nią drzwi. Twarz starego sługi rozjaśniało podniecenie.
- Ma panienka gościa - oświadczył tonem człowieka, którego rozsadza radość, lecz poczucie własnej godności nie pozwala mu na okazanie emocji.
Od półtora roku nikt nie zaglądał do Havenhurst, nic więc dziwnego, że Elizabeth poczuła podobny przypływ radości, a potem ogarnął ją niepokój. Nie powinien to być wierzyciel, przecież spłaciła wszystkie długi, wyprzedając po kolei wszelkie cenne przedmioty i większość mebli.
- Kogo? - spytała, wchodząc do holu i rozwiązując chusteczkę.
Twarz Bentnera rozjaśnił promienny uśmiech.
- Aleksandrę Lawrence... Eee... teraz Townsende. - Lokaj poprawił się, przypomniawszy sobie, że mówi o mężatce.
Radosne niedowierzanie sprawiło, że Elizabeth na moment znieruchomiała, po czym odwróciła się i nieprzystojącym damie biegiem ruszyła do salonu, po drodze ściągając z głowy chusteczkę. W drzwiach gwałtownie wyhamowała i zapatrzyła się na czarującą, młodą brunetkę, stojącą na środku pokoju, ubraną w szykowny, czerwony strój podróżny. Brunetka się odwróciła i dziewczęta chwilę przyglądały się sobie, a nieśmiałe uśmiechy pojawiły się na ich twarzach i rozpromieniły oczy.
- Aleksa? To naprawdę ty? - wyszeptała Elizabeth głosem pełnym podziwu, niedowierzania i nieskrywanej radości.
Brunetka skinęła głową i szerzej się uśmiechnęła.
Stały bez ruchu, pełne wahania, a każda odnotowała dramatyczne zmiany, jakie w ciągu ostatniego półtora roku zaszły w wyglądzie przyjaciółki; obie też z niepokojem zastanawiały się, czy owe zmiany nie sięgnęły zbyt głęboko. W cichym pokoju budziły się echa dawnej długiej przyjaźni jeszcze z dziecięcych lat, każąc dziewczętom postawić najpierw jeden, niepewny krok, potem drugi... i nagle obie podbiegły ku sobie, rzuciły się jedna drugiej na szyję i mocno objęły z okrzykami radości.
- Och, Alekso, cudownie wyglądasz! Tak za tobą tęskniłam - śmiała się Elizabeth, ściskając przyjaciółkę.
Wielki świat znał tamtą jako księżnę Hawthorne, lecz dla Elizabeth była to Aleksa, jej najdawniejsza przyjaciółka. Przyjaciółka, która wyruszyła w długą podróż poślubną i dlatego zapewne jeszcze nie usłyszała, w jakie tarapaty wpakowała się hrabianka.
Elizabeth pociągnęła przybyłą na kanapę i zasypała Aleksę gradem pytań.
- Kiedy wróciłaś z podróży poślubnej? Jesteś szczęśliwa? Co cię tu sprowadza? Na jak długo zostaniesz?
- Ja też za tobą tęskniłam - odrzekła Aleksandra ze śmiechem, o czym zaczęła kolejno odpowiadać na pytania - - Wróciliśmy trzy tygodnie temu, jestem niebiańsko szczęśliwa, przyjechałam, by cię odwiedzić, to oczywiste, i jeśli tylko zechcesz, mogę zostać na parę dni.
- Naturalnie, że zechcę - odpowiedziała radośnie Elizabeth. - Nie mam żadnych planów z wyjątkiem dzisiejszego dnia. Odwiedzi mnie stryj.
Prawda wyglądała tak, że towarzyski kalendarz hrabianki Cameron na najbliższe dwanaście miesięcy nie przewidywał zupełnie nic, a okresowe wizyty Juliusa były nawet gorsze od braku rozrywek. Ale to wszystko przestało się już liczyć. Elizabeth tak uradował widok przyjaciółki, że z jej twarzy nie znikał uśmiech.
Zupełnie jak za dawnych czasów zrzuciły pantofelki, podwinęły nogi i przez długie godziny rozmawiały z łatwością i ożywieniem bliskich przyjaciółek, które mimo kilkuletniego rozstania łączyły radosne, czułe i smutne wspomnienia z lat dziecinnych.
- A pamiętasz - spytała ze śmiechem Elizabeth po dwóch godzinach - nasze turnieje, urządzane podczas urodzin u Mary Ellen?
- Nigdy ich nie zapomnę - oświadczyła z mocą Aleksa, uśmiechając się do wspomnień.
- Zawsze wysadzałaś mnie z siodła.
- Za to ty wygrywałaś w strzelaniu. Przynajmniej do momentu, kiedy twoi rodzice dowiedzieli się o tych konkursach i uznali, że podobne rozrywki nie przystoją takiej dorosłej i eleganckiej pannie jak ty - wróciła na ziemię Aleksa. - Brakowało cię nam.
- Nawet nie masz pojęcia, jak tęskniłam za naszymi zabawami. Zawsze doskonale wiedziałam, kiedy odbywają się turnieje i krążyłam po domu ponura, myśląc o tym, jak wspaniałe się bawicie. W końcu zaczęliśmy z Robertem urządzać własne turnieje i zmuszaliśmy służących, by się do nich przyłączali - dodała, ze śmiechem przypominając sobie dawne szaleństwa własne i przyrodniego brata.
Po chwili z twarzy Aleksy zniknął uśmiech.
- Właśnie, a gdzie on się podział? Ani słowem o nim nie wspomniałaś.
- Cóż... - Hrabianka zawahała się, wiedząc, że nie może opowiedzieć przyjaciółce o zniknięciu przyrodniego brata, nie wspominając o wydarzeniach, które je poprzedziły, z drugiej jednak strony, w spojrzeniu tamtej dostrzegała współczucie i zastanawiała się, czy aby Aleksandra już nie zna całej tej okropnej historii. - Półtora roku temu Robert zniknął - wyjaśniła wreszcie rzeczowym tonem. - Zdaje się, że wiązało się to z... cóż... długami. Nie mówmy już o tym - dodała pośpiesznie.
- Jak sobie życzysz - zgodziła się Aleksa z wymuszonym uśmiechem. - W takim razie o czym chcesz pogawędzić?
- O tobie - odparła natychmiast Elizabeth.
Aleksa była starsza od Elizabeth i czas szybko płynął na opowieściach o mężu, którego po prostu uwielbiała. Elizabeth uważnie słuchała opisów cudownych miejsc na całym świecie, do których książę zawiózł żonę.
- Opowiedz mi o Londynie - poprosiła, kiedy wyczerpały się już historyjki z dalekich stron.
- A co cię interesuje? - zapytała przywołana do rzeczywistości Aleksa.
Elizabeth pochyliła się w fotelu i już chciała zadać pytanie, które najbardziej ją dręczyło, lecz powstrzymała ją duma.
- Och, nic szczególnego - skłamała.
Chcę wiedzieć, czy przyjaciele mnie potępiają, czy drwią ze mnie, albo - co gorsza - litują się nade mną, myślała. Chcę wiedzieć, czy już wszędzie dotarła wieść, że zostałam bez grosza. A przede wszystkim - czemu nikt nie raczył mnie odwiedzić ani nie dał znaku życia.
Prawie dwa lata temu, kiedy po raz pierwszy zjawiła się w stolicy, odniosła natychmiastowy sukces towarzyski, a rekordowa liczba konkurentów ubiegała się o jej rękę. Teraz, gdy miała dziewiętnaście lat, to samo towarzystwo, które niegdyś ją naśladowało, wychwalało pod niebiosa i rozpieszczało, uznało ją za wyrzutka. Elizabeth złamała reguły wielkiego świata i stała się bohaterką skandalu, który wzbudził wrzenie w wyższych sferach.
Patrząc na Aleksandrę, zastanawiała się, czy w arystokratycznych kręgach znano prawdziwą historię, czy tylko plotkę; czy nadal rozmawiano o całej sprawie, czy rzecz wreszcie przycichła. Aleksa wyruszyła w podróż tuż przed skandalem i teraz Elizabeth zachodziła w głowę, czego przyjaciółka się dowiedziała.
Owo pytanie nieustannie cisnęło jej się na usta, ale nie odważyła się go wypowiedzieć z dwóch powodów: po pierwsze odpowiedź mogłaby wywołać łzy, a ona nie zamierzała płakać; a po drugie, żeby zadać pytanie, musiałaby powiadomić przyjaciółkę, co się wydarzyło. Prawda zaś wyglądała tak, że osamotniona i pozbawiona życzliwych osób Elizabeth nie mogła ryzykować, że Aleksa pozna fakty i też ją opuści.
- Co najbardziej cię interesuje? - powtórzyła tamta, przykleiwszy do ust pogodny uśmiech, który miał ukrywać życzliwość i współczucie dla dumnej przyjaciółki.
- Wszystko! - padła błyskawiczna odpowiedź.
- Niech pomyślę... - zaczęła Aleksa, by wypędzić z pokoju bolesne, nie zadane pytanie. - Lord Dusenberry zaręczył się z Cecylią Lacroix!
- Bardzo się cieszę - odrzekła Elizabeth z nieskrywaną radością, uśmiechając się uroczo. - Jest bardzo bogaty i pochodzi z doskonałego rodu.
- To nieuleczalny uwodziciel i w miesiąc po ślubie znajdzie sobie kochankę - odparowała Aleksa z bezpośredniością, która zawsze szokowała i zachwycała Elizabeth.
- Obyś się myliła.
- Na pewno nie. Ale jeśli sądzisz, że się mylę, może się założymy? - ciągnęła Aleksa. Tak ją uradował wesoły ognik, który znowu pojawił się w oczach przyjaciółki, że palnęła bez namysłu: - Na przykład o trzydzieści funtów.
Elizabeth poczuła, że już dłużej nie zniesie niepewności. Musiała się dowiedzieć, czy to lojalność sprowadziła tu Aleksę, czy też przyjaciółka znalazła się tu, bo sądzi, że hrabianka Cameron nadal jest najbardziej rozchwytywaną panną w Londynie.
- Nie mam trzydziestu funtów - odpowiedziała ze spokojną dumą, patrząc w niebieskie oczy przyjaciółki.
Tamta wytrzymała jej spojrzenie, mruganiem próbując ukryć łzy współczucia.
- Wiem.
Elizabeth nauczyła się z wysoko podniesioną głową znosić wrogość i ukrywać strach, teraz w obliczu dobroci i lojalności omal nie uległa znienawidzonym łzom, których wcześniej nie zdołała wycisnąć jej z oczu przeżyta tragedia.
- Dziękuję - wykrztusiła cicho przez zaciśnięte gardło.
- Nie ma za co dziękować. Usłyszałam całą tę odrażającą historię i nie wierzę w ani jedno słowo. Co więcej, chcę, żebyś pojechała ze mną do Londynu na cały sezon towarzyski i zatrzymała się u nas. - Ujęła Elizabeth za rękę. - Przez wzgląd na samą siebie musisz stawić im czoło. Pomogę ci. Albo jeszcze lepiej, namówię babkę męża, żeby wzięła cię pod opiekę. Wierz mi - dokończyła Aleksa z uczuciem i serdecznym uśmiechem - nikt się nie odważy zrobić ci afrontu, jeśli stanie za tobą księżna wdowa Hawthorne.
- Proszę, przestań, sama nie wiesz, co mówisz. Nawet gdybym się zgodziła, co, nie nastąpi ona nigdy by na to nie przystała. Nie znam księżnej, ale z pewnością wystarczająco dużo o mnie słyszała.
Miasto aż trzęsło się od plotek.
Aleksa wytrzymała jej spojrzenie.
- W jednym się nie mylisz. Rzeczywiście, słyszała plotki, które krążyły pod moją nieobecność. Ale omówiłam z nią tę sprawę i postanowiła, że spotka się z tobą i sama podejmie decyzję. A kiedy to już się stanie, poruszy niebo i ziemię, by wielki świat cię przyjął z powrotem.
Elizabeth pokręciła głową, przełykając dławiącą ją kulę wdzięczności i upokorzenia.
- Doceniam twoje starania, ale nie zniosłabym tego.
- Już postanowiłam - oświadczyła stanowczo Aleksa. - Mąż szanuje moje zdanie i też się zgodzi. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Jeśli zaś chodzi o suknie, w mojej szafie wisi mnóstwo, których jeszcze nie nosiłam. Chętnie ci pożyczę...
- Wykluczone! - wybuchnęła Elizabeth. - Błagam cię - zaklinała, zdając sobie sprawę, że zachowuje się jak niewdzięcznica - zostaw mi choć odrobinę dumy. Zresztą - dodała z łagodnym uśmiechem - nie jestem aż taka nieszczęśliwa. Mam ciebie. I Havenhurst.
- Pamiętam. Ale wiem też, że nie możesz tu spędzić całego życia. Jeśli nie będziesz chciała, nie musisz bywać w towarzystwie, ale przynajmniej spędzimy razem parę tygodni. Stęskniłam się za tobą.
- Nie będziesz miała czasu - opierała się Elizabeth, która doskonale pamiętała szał i wielość rozrywek londyńskiego sezonu towarzyskiego.
- Zamierzam raczej siedzieć w domu - wyznała Aleksandra. W jej oczach lśnił tajemniczy uśmiech. - Jestem przy nadziei.
Elizabeth z całej siły chwyciła ją w ramiona.
- Przyjadę - zgodziła się bez namysłu. - Ale zatrzymam się w domu stryja, jeśli nie będzie go w stolicy.
- U nas - nie ustępowała Aleksa.
- Zobaczymy - odrzekła z równym uporem Elizabeth. - Dziecko! - zawołała radośnie.
- Przepraszam, panienko Alekso - przerwał im Bentner, potem zakłopotany zwrócił się do Elizabeth. - Właśnie przyjechał stryj. Prosi, by panienka natychmiast stawiła się w gabinecie.
Aleksa powiodła wzrokiem od lokaja do Elizabeth.
- Kiedy przyjechałam, Havenhurst wydało mi się opuszczone. Ile służby zostało?
- Osiemnaścioro - odpowiedziała Elizabeth. - Przed zniknięciem Rober...
matush555