Gibrant Sen.txt

(504 KB) Pobierz
Twój dom jest twoim większym ciałem. Ronie w słońcu; pi w ciszy nocy. Miewa 
sny. Czyż twój dom nie pi, a więc nie opuszcza miasta, by znaleć się w gaju 
lub na szczycie wzgórza?

KHALIL GIBRAN

Sen

Pierwszej nocy miałam nieruchomy sen. niło mi się, że jestem czystym 
patrzeniem, czystym wzrokiem i nie mam ciała ani imienia. Tkwię wysoko nad 
dolinš, w jakim nieokrelonym punkcie, z którego widzę wszystko lub prawie 
wszystko. Poruszam się w tym patrzeniu, ale pozostaję w miejscu. To raczej 
widziany wiat poddaje mi się, kiedy na niego patrzę, przysuwa się i odsuwa tak, 
że mogę zobaczyć wszystko naraz albo tylko najdrobniejsze szczegóły.
Widzę więc dolinę, w której stoi dom, w samym jej rodku, ale to nie jest mój 
dom ani moja dolina, bo do mnie nic nie należy, bo ja sama do siebie nie należę, 
a nawet nie ma czego takiego jak ja. Widzę kolistš linię horyzontu, który 
zamyka dolinę ze wszystkich stron. Widzę wzburzony, mętny potok, który płynie 
między wzgórzami. Widzę drzewa potężnymi nogami wronięte w ziemię, jak 
jednonogie znieruchomiałe zwierzęta. Bezruch tego, co widzę, jest pozorny. Gdy 
tylko zechcę, mogę przenikać przez pozory. Wtedy pod korš drzew zobaczę ruchome 
strumyczki wody i soków, które kršżš tam i z powrotem, w górę i w dół. Pod 
dachem widzę ciała pišcych ludzi i ich bezruch także jest pozorny - delikatnie 
pulsujš w nich serca, szemrze krew, nawet ich sny nie sš rzeczywiste, potrafię 
bowiem ujrzeć, czym one sš: pulsujšcymi kawałkami obrazów. Żadne z tych nišcych 
ciał nie jest mi bliższe, żadne dalsze. Po prostu na nie patrzę i w ich 
pogmatwanych sennych mylach widzę siebie - wtedy odkrywam tę dziwacznš prawdę. 
Że jestem patrzeniem, bez refleksji, bez żadnej oceny, bez uczuć, l zaraz 
odkrywam innš rzecz - że potrafię patrzeć także poprzez czas, że tak samo, jak 
zmieniam punkt widzenia w przestrzeni, mogę go zmieniać także w czasie, jakbym 
była strzałkš na ekranie komputera, która jednak porusza się sama z siebie albo 
po prostu nie wie nic o istnieniu poruszajšcej niš dłoni.
Tak nię, wydaje mi się, nieskończenie długi czas. Nie ma przed i nie ma po, nie 
oczekuję też niczego nowego, bo nie mogę ani nic nabyć, ani nic stracić. Noc się 
nigdy nie kończy. Nic się nie dzieje. Nawet czas nie zmienia tego, co widzę. 
Patrzę i ani nie poznaję nic nowego, ani nie zapominam tego, co zobaczyłam.
Marta
Cały pierwszy dzień obchodzilimy swojš ziemię. Gumowce zapadały się w gliniasty 
grunt. Ziemia była czerwona, ręce brudziły się na czerwono, a gdy się je myło, 
płynęła czerwona woda. R. po raz kolejny oglšdał drzewa w sadzie. Były stare, 
krzaczaste, rozronięte na wszystkie strony. Takie drzewa nic pewnie nie urodzš. 
Sad cišgnšł się aż do lasu i zatrzymywał na ciemnej cianie wierków. Stały jak 
wojsko. Po południu znowu zaczynał padać nieg z deszczem. Woda zbierała się na 
gliniastej ziemi, tworzyła strużki i strumyki i płynęła z góry prosto na dom, 
wsiškała w ciany i znikała gdzie pod murem. Ze wieczkš zeszlimy do piwnicy, 
zaniepokojeni nieustannym szmerem. Po kamiennych schodach płynšł cały potok, 
przemywał kamiennš podłogę i wypływał niżej, od strony stawu. Zrozumielimy, że 
dom stoi na rzece, że zbudowano go nieopatrznie na płynšcej podziemnej wodzie i 
teraz nic już się z tym nie da zrobić. Można się jedynie przyzwyczaić do 
ponurego, wiecznego szumu wody, do niespokojnych snów. Druga rzeka była za oknem 
- to strumień pełen zmšconej czerwonej wody, która podmywa bezradnie nieruchome 
korzenie drzew i znika w lesie.
Z okna długiego pokoju widać dom Marty. Od trzech lat zastanawiałam się, kim 
jest Marta. O sobie zawsze mówiła co innego. Za każdym razem podawała inny rok 
urodzenia. Dla mnie i dla R. Marta istniała tylko latem, zimš znikała, jak 
wszystko tutaj. Była drobna, całkiem siwa, brakowało jej zębów. Jej skóra -
pomarszczona, sucha i ciepła. Wiem to, bo pocałowałymy się na przywitanie, 
nawet niezdarnie przytuliłymy się do siebie i poczułam jej zapach - wysuszonej 
na siłę wilgoci. Ten zapach zawsze zostanie, nie da się zlikwidować. Ubrania, 
które zmokły na deszczu, trzeba wyprać, tak mówiła moja mama, ale ona w ogóle 
prała wszystko niepotrzebnie. Otwierała szafy, wycišgała czyste, wykrochmalone 
przecieradła i wrzucała je do pralki, jakby nieużywanie brudziło je tak samo 
jak używanie. Zapach wilgoci sam w sobie był nieprzyjemny, ale na ubraniu Marty, 
na jej skórze pachniał znajomo i miło. Jeżeli była tutaj Marta, wszystko 
znajdowało się na swoim miejscu, wszystko było w największym porzšdku.
Marta przyszła zaraz drugiego wieczoru. Najpierw pilimy herbatę, potem to 
zeszłoroczne wino z dzikiej róży, ciemne i gęste, tak słodkie, że mšciło w 
głowie po pierwszym łyku. Wycišgałam z pudeł ksišżki. Marta trzymała kieliszek w 
obu dłoniach i patrzyła bez zainteresowania. Pomylałam, że Marta nie umie 
czytać. Tak mi się wydawało. To było możliwe, była wystarczajšco stara, żeby 
ominęły jš publiczne szkoły. Litery nie zatrzymywały jej wzroku, ale nigdy jej o 
to nie pytałam.
Podniecone suki wchodziły i wychodziły. Przynosiły na sierci zapach zimna i 
wiatru; grzały się przy rozpalonej kuchni, a potem cišgnęło je wsad. Marta 
muskała ich grzbiety swoimi długimi, kocistymi palcami i powtarzała im, że sš 
piękne, l tak cały wieczór mówiła tylko do suk. Patrzyłam na niš spod oka, 
układajšc ksišżki na drewnianych półkach. Lampka na cianie owietlała czubek 
jej głowy z pióropuszem cienkich siwych włosów. Na karku robił się z nich 
warkoczyk.
Pamiętam tyle rzeczy, a nie pamiętam, jak zobaczyłam Martę po raz pierwszy. 
Pamiętam wszystkie pierwsze spotkania z osobami, które potem stały się dla mnie 
ważne; pamiętam, czy wieciło słońce, pamiętam szczegóły ubrania (mieszne 
enerdowskie buty R.), pamiętam zapachy, smaki i co jakby fakturę powietrza - 
czy było szorstkie i sztywne, czy gładkie i chłodne jak masło. Od tego zależy 
pierwsze wrażenie. Takie rzeczy zapisujš się gdzie w tych osobnych, może 
zwierzęcych częciach mózgu i nigdy nie dajš się zapomnieć. Ale pierwszego 
spotkania z Marianie pamiętam.
Musiało to być wczesnš wiosnš - tutaj to czas wszystkich poczštków. Musiało to 
być w tej nierównej przestrzeni doliny, bo Marta nigdy dalej sama nie wychodzi. 
Pewnie pachniało wodš roztopionym niegiem. Musiała mieć na sobie ten szary 
sweter z rozcišgniętymi dziurkami.
Niewiele wiedziałam o Marcie. Wiedziałam tylko to, co ona odsłoniła mi sama. 
Wszystkiego musiałam się domylać i zdawałam sobie sprawę, że fantazjuję na jej 
temat. Tworzę Martę z całš jej przeszłociš i teraniejszociš. Bo kiedy tylko 
prosiłam, żeby opowiedziała mi co o sobie, jak była młoda, jak wtedy wyglšdało 
to, co teraz wydaje się takie oczywiste, ona zmieniała temat, odwracała głowę do 
okna albo po prostu milkła i w skupieniu kroiła kapustę czy plotła te swoje-
cudze włosy. Nie czułam w tym niechęci do mówienia. Było tak, jakby Marta po 
prostu nie miała nic do powiedzenia o sobie. Jakby nie miała żadnej historii. 
Lubiła mówić tylko o innych ludziach, których ja widziałam może kilka razy 
przypadkiem albo wcale ich nie widziałam, bo widzieć już ich nie mogłam - żyli 
zbyt dawno. Także o tych, którzy najpewniej wcale nie istnieli - potem znalazłam 
dowody, że Marta lubiła zmylać, l o miejscach, w których tych ludzi zasadzała 
jak roliny. Mogła mówić godzinami, aż ja miałam doć i szukałam grzecznego 
pretekstu, żeby jej przerwać i wracać już przez trawy do domu. Czasem przerywała 
te swoje wywody nagle, bez powodu i nie wracała do tego tematu przez tygodnie, 
żeby potem ni stšd, ni zowšd zaczšć: "A pamiętasz, jak ci mówiłam..." 
"Pamiętam". "Więc to było dalej tak, że..." - i cišgnęła jaki zasuszony wštek, 
a ja szukałam w pamięci, o kim mówi i na czym przerwała, l co dziwne, 
przypominała mi się raczej nie sama historia, ale włanie opowiadajšca Marta, 
jej drobna postać, jej okršgłe plecy w sweterku o porozcišganych dziurkach, jej 
kociste palce. Czy mówiła to w przedniš szybę samochodu, gdy jechałymy do 
Wambierzyc zamówić deski, czy może rwałymy wtedy rumianek na polu Bobola. Nie 
potrafiłam nigdy odtworzyć tej historii samej w sobie, lecz zawsze samš scenę, 
okolicznoci, wiat, który jš we mnie zakorzenił, jakby te historie były jakie 
nierealne, zmylone, wynione, poodbijane w jej i mojej głowie, rozmyte przez 
słowa. Przerywała je tak samo nagle, jak zaczynała. Z powodu jakiego widelca, 
który upadł na podłogę i jego aluminiowy brzęk roztrzaskiwał ostatnie zdanie, 
zatrzymywał następne słowo w jej ustach tak, że musiała je przełknšć. Albo 
wchodził Taki-a-Taki, jak to on, zawsze bez pukania, tupišc buciorami od progu i 
cišgnšc za sobš strużki wody, rosy, błota - cokolwiek tam było na zewnštrz - a 
przy nim w ogóle nie dało się już niczego powiedzieć, taki był hałaliwy.
Wielu rzeczy opowiadanych przez Martę nie zapamiętałam. Zostawały mi po nich 
jakie niewyrane puenty, jak musztarda zostawiona na brzegu talerza, kiedy 
główny posiłek został już zjedzony. Jakie scenki, straszne lub zabawne. Jakie 
obrazy wyrwane z kontekstu - że dzieci łowiły pstršgi w strumieniu gołymi 
rękoma. Nie wiem, po co gromadziłam takie szczegóły, a zapominałam całš 
opowieć, która przecież musiała co znaczyć, skoro była opowieciš z poczštkiem 
i końcem. Zapamiętywałam same pestki, które potem moja pamięć - i słusznie - 
musiała wypluć.
To nie było tak, że tylko słuchałam. Ja też do niej mówiłam. Kiedy na poczštku 
powiedziałam jej, że boję się umierania, nie mierci w ogóle, ale samego 
momentu, kiedy już nie będę mogła niczego przesunšć na potem, l że ten strach 
przychodzi zawsze wtedy, gdy jest ciemno, nigdy za dnia, i trwa kilka strasznych 
chwil, jak atak epileptyczny. Zaraz zawsty...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin