Tiptree Człowiek, który szedł do domu.txt

(39 KB) Pobierz
James Tiptree, Jr 

Człowiek który szedł do domu 

Wtargniecie! Przerażenie! Rzucony, zagubiony, wbity w niemożliwoć, 
porzucony w nigdy nie wyjaniony sposób, niewłaciwy człowiek w 
najbardziej niewłaciwym z niewłaciwych miejsc, ofiara niewyobrażalnej 
awarii mechanizmu nie do odtworzenia - rozbitek, straceniec z przeciętš 
liniš życia, on w owej nanosekundzie wiadom, że traci ostatniš deskę 
ratunku, że mu ona umyka, że ucieka najdłuższa nić łšczšca go z życiem, że 
to jej ostatni przebłysk, że mu się na zawsze wysuwa z ręki - że się przed 
nim cofa i kurczy, i ginie wchłonięta w wir, poza którym -jego dom, jego 
życie, jedyna możliwoć egzystencji, a on widzi, jak jš wsysa w najgłębszš 
przepać, jak ta nić topnieje, jak go pozostawia, sierotę, na jakim 
nieznanym brzegu całkowitej niewłaciwoci - piękna poza wszelkš radociš, 
być może? Potwornoci? Nicoci? Najgłębszej innoci jedynie? A jednak 
czymkolwiek jest to miejsce, w które wtargnšł, nie sprzyja ono jego życiu, 
podtrzymaniu tego życia, jego gwałtownej i gwałcšcej obecnoci; a on, 
zawzięty, odważny, szalony - zacinięty w jeden wielki protest, 
ciało-pięć, bezwzględne zaprzeczenie własnej obecnoci tu w tym miejscu, 
on, zapomniany, tutaj - cóż robił? Odrzucony, wygnany, stęskniony za 
domem, zdecydowany bardziej niż jakiekolwiek zagubione zwierzš w swej 
wędrówce ku nieosišgalnemu gniazdu - spragniony domu, SWEGO DOMU - bez 
żadnych możliwoci, bez rodka transportu, bez pojazdu, bez mechanizmu, 
bez jakiejkolwiek siły napšdowej, poza przemożnym imperatywem skierowanym 
ku domowi wzdłuż tego zanikajšcego wektora, tej ostatniej i jedynej nici 
życia - cóż on takiego robił? 
Szedł. 
Do domu. 
Nigdy nie dowiedziano się właciwie, co dokładnie zakłóciło prace 
największego zakładu przemysłowego w Bonneville, Idaho, wykorzystujšcego 
Urzšdzenie do Przyspieszania Czšstek Elementarnych. Czy może raczej ci 
wszyscy, którzy mogliby rzucić wiatło na istota tych pierwotnych 
zakłóceń, po prostu zostali zmieceni z powierzchni ziemi niemal 
natychmiast w jeszcze większej katastrofie, jaka nastšpiła wkrótce potem. 
Poczštkowo nie rozumiano natury i tego drugiego kataklizmu. Ponad 
wszelkš wštpliwoć udało się ustalić jedynie, że o 1153.6 drugiego maje 
1989 roku Starego Stylu laboratoria Bonneville wraz z całym personelem 
zostały zamienione w gruntownie rozdrobnionš formę materii przypominajšcš 
plazmę wysokiej energii i gwałtownie uniesione w powietrze przy 
akompaniamencie zjawisk sejsmicznych i atmosferycznych o charakterze 
promieniotwórczym. 
Pech chciał, że na dotkniętym kataklizmem terenie znajdował się pocisk 
wielogłowicowy. 
Wród wywołanego tymi wypadkami zamieszania w cišgu kilku nastopnych 
godzin w znaczny sposób zmniejszyła się liczebnoć populacji ziemskiej, 
zaszły zmiany w biosferze, a powierzchnia ziemi została poznaczona 
licznymi kraterami typu bardziej konwencjonalnego. Przez wiele lat po tych 
wydarzeniach ci, którzy przeżyli, byli pochłonięci problemami natury 
bytowej, a charakterystyczny obłok pyłu, jaki zawisł nad Bonneville, 
rozpływał się powoli w zmiennych cyklach atmosferycznych. 
Nie był to krater wielki; miał może ponad kilometr rednicy i brakło 
mu typowej dla podobnych utworów geologicznych krawędzi. Powierzchnia 
krateru była pokryta bardzo miałkš substancjš, która wyschła na pył. Przed 
sezonem deszczów teren był prawie idealnie gładki. I tylko przy pewnym 
owietleniu, gdyby kto się pokusił o dokładniejsze zbadanie tego miejsca 
- można by dostrzec niemal dokładnie w samym rodku maleńkš skazę czy 
zadrapanie. 
W dwadziecia lat po kataklizmie przybyła tam z południa grupa 
niskich, brunatnych ludzi wraz ze stadem doć osobliwych owiec. Krater w 
tym czasie przybrał postać rozległego, płytkiego zagłębienia, w którym 
niechętnie rosła trawa, a to zapewne z powodu niemal całkowitego braku 
mikroorganizmów w glebie. Ani ten fakt jednak, ani trawa bujnie rosnšca 
dokoła, nie przeszkadzały owcom. Przy południowym brzegu krateru wyrosło 
kilka prymitywnych szałasów, a przez samo zagłębienie, omijajšc łyse 
miejsce w rodku, zaczęła się przedzierać ledwie widoczna cieżka. 
Pewnego wiosennego poranka dwójka dzieci pędzšcych owce przez krater 
wróciła z krzykiem do osady. Przed samym nosem wyskoczył im z ziemi, 
ryczšc straszliwie, potwór, wielkie, płaskie zwierzę, które następnie 
znikło wród błysku i trzęsienia ziemi pozostawiajšc przykry smród. Owce 
uciekły. 
Ponieważ to ostatnie było w sposób oczywisty zgodne z prawdš, kilkoro 
dorosłych postanowiło zbadać sprawę. Nie znalazłszy jednak ani potwora, 
ani miejsca jego ukrycia, zbili dzieci, które z kolei jęły omijać to 
miejsce, i na czas jaki zapanował spokój. 
Następnej wiosny historia się powtórzyła. Tym razem wród dzieci była 
starsza dziewczynka, która jednak nie potrafiła dodać nic więcej ponad to, 
że potwór leciał równolegle do powierzchni ziemi i że nie wykonywał 
żadnych ruchów. No i że porodku był wymieciony piasek. Ale znów nic nie 
znaleziono, więc w rozwidlonym kiju zatknięto specjalny znak od uroku, i 
na tym stanęło. 
Kiedy w rok póniej to samo wydarzyło się po raz trzeci, zaczęło 
szerszym łukiem obchodzić to miejsce i dołożono odczyniajšcych znaków. 
Ponieważ sprawa nie miała żadnych złych skutków, a brunatni ludzie 
widzieli rzeczy znacznie gorsze, spokojnie podjęto wypas owiec. Zanotowano 
jeszcze kilka błyskawicznych pojawień się potwora, za każdym razem wiosnš. 
Pod koniec trzeciego dziesięciolecia nowej ery przykutykał z gór, od 
strony południa, wysoki stary mężczyzna, który pchał swoje zawiništko 
przytwierdzone do koła rowerowego. Rozłożył się obozem po drugiej stronie 
krateru i bardzo szybko znalazł miejsce potwora. Usiłował dowiedzieć się 
czego na ten temat od miejscowej ludnoci, ale nikt go nie rozumiał, wiec 
przehandlował tylko nóż za kawałek mięsa. Wydawał się wyranie słabszy od 
innych, ale było w nim co, co im nie pozwoliło go zabić. Okazało się to 
słuszne, ponieważ pomógł póniej kobietom w wyleczeniu kilkorga chorych 
dzieci. 
Wiele czasu spędzał koło miejsca potwora i nawet był wiadkiem jego 
kolejnego pojawienia się. Podniecony tym faktem zrobił kilka 
niezrozumiałych, ale najwyraniej nieszkodliwych rzeczy, jak na przykład 
to, że przeniósł swoje obozowisko na teren samego krateru w pobliże 
szlaku. Pozostał tam przez cały rok obserwujšc to miejsce i trzymajšc się 
blisko w oczekiwaniu nastopnego ukazania się zjawy. Spędził potem kilka 
dni przygotowujšc kamień od uroku, który tam pozostawił, po czym, 
kutykajšc odszedł na północ, tak jak przyszedł. 
Minęło znów kilka dziesięcioleci. Nastšpiła, erozja krateru i 
szczelina wypłukana przez deszcze po jednej stronie zagłębienia zamieniła 
się w sezonowy strumyk. Brunatnych osadników z ich owcami napadła banda 
poroniętych srebrzystym włosem ludzi; niedobitki uszły na wschód. Zimy 
tam, gdzie było Idaho, stały się bezmrone; na wilgotnej równinie 
wystrzeliły z ziemi osiki i eukaliptusy, Krater jednak dalej pozostał 
bezdrzewy-płaska czasza poronięta trawš z łysym miejscem porodku. Niebo 
przejaniło się nieco. 
Minęły jeszcze trzy dziesięciolecia i pojawiła się większa gromada 
czarnych ludzi z wozami zaprzężonymi w woły. Po pewnym czasie jednak i oni 
się wynieli, kiedy zobaczyli piorunowego potwora. Potem jeszcze kilku 
włóczęgów zabłšdziło w te strony. 
W pięćdziesišt lat póniej na stokach pobliskich wzgórz wyrosła 
niewielka, stała osada; jej mieszkańcy jedzili na małych konikach z 
ciemnš pręgš wzdłuż grzbietu i wypasali w pobliżu krateru garbate bydło. 
Nad strumieniem stanęła chata pasterska, która po jakim czasie dała 
schronienie rodzinie rudowłosych ludzi o oliwkowej cerze. W stosownym 
momencie jeden z nich zobaczył potwora-błysk; ale klan mimo to się nie 
wyniósł. Kamień położony przez wysokiego mężczyznę zauważono i zostawiono 
w spokoju. 
Obejcie na skraju krateru rozrosło się do rozmiarów osady liczšcej 
trzy domostwa, do których z czasem dołšczyły inne, a wiodšcy tamtędy szlak 
zamienił się w drogo dla wozów z przerzuconym przez strumień balem w 
charakterze mostka. W samym rodku ledwie już teraz widocznego krateru 
droga skracała, omijajšc polać trawy z kawałkiem dziwnie ubitej gołej 
ziemi wielkoci około metra kwadratowego z głęboko rytym piaskowcem. 
Wiadomo już było powszechnie, że potwór ukazuje się co wiosnę 
okrelonego ranka w tym włanie miejscu, i wioskowe dzieci prowokowały się 
nawzajem do tego, żeby podchodzić doń jak najbliżej. Zjawisko okrelono 
mianem "Starego Smoka". Pojawianie się Starego Smoka wyglšdało za każdym 
razem tak samo: krótki, gwałtowny grzmot, a poród tego, na pozór miotajšc 
się wciekle, w rzeczywistoci za nie ruszajšc się wcale ukazywał się 
podobny do smoka stwór. Zawsze zostawał potem paskudny fetor i przez jaki 
czas kurzyło się z ziemi. Ci, w byli blisko, mówili nawet, że odczuwali 
jakie drgania. 
Mniej więcej na poczštku drugiego wieku przyjechało do miasta z 
północy dwóch młodych mężczyzn. Ich konie były bardziej kudłate od 
miejscowych, a w bagażach mieli dwa podobne do skrzynek przedmioty, które 
umiecili na miejscu potwora. Pozostali na cały rok, byli wiadkami dwóch 
pojawień się Starego Smoka i za ich sprawš przybyły w okolicy różne 
nowinki, jak mapy dróg czy miast handlowych w chłodniejszych rejonach na 
północy. Zbudowali też wiatrak, który zaakceptowano, i zaproponowali 
budowę maszyny owietleniowej, co miejscowa społecznoć odrzuciła. Po czym 
wynieli się ze swoimi pudłami nie zdoławszy namówić nikogo z tutejszych, 
żeby się nauczył je obsługiwać. 
W cišgu nastopnych dziesięcioleci zatrzymywali się tu i inni 
podróżnicy dziwujšc się potworowi, a od czasu do czasu wybuchały też walk...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin