HENRY KUTTNER
KRAINA MROKU
Przełożyła: Stefania Szczurkowska
Rozdział l
Ogień w nocy
Na tle coraz to ciemniejszego nieba, po jego północnej stronie, snuła się wąska smuga dymu. Znów poczułem irracjonalny strach popychający mnie do panicznej ucieczki, towarzyszący mi już od dłuższego czasu. Wiedziałem, że nie ma powodu się bać. To przecież tylko dym unoszący się ponad zagubioną pośród bagien miejscowością Limberlost, niecałe osiemdziesiąt kilometrów od Chicago, gdzie człowiek odrzucił przesądy, by zastąpić je potężnymi okowami ze stali i betonu.
Zdawałem sobie sprawę, że to tylko wiejskie ognisko, a jednak wiedziałem, że nie. Coś głęboko na dnie mojej świadomości poznało, skąd unosi się dym i kto stoi przy ogniu, bacznie spoglądając w moją stronę poprzez drzewa.
Obejrzałem się, przebiegając wzrokiem poobwieszane ściany - półki dźwigające przypadkowe plony złodziejskich skłonności mego wuja kolekcjonera. Inkrustowane fajki do opium, srebrne i złote hinduskie figury szachowe, miecz...
Odezwały się we mnie ponure wspomnienia, ożył paniczny strach. Zrobiłem dwa kroki i już byłem przy mieczu. Ściągałem go ze ściany, mocno zaciskając dłoń na rękojeści. Nie w pełni świadomy tego, co robię, znów znalazłem się naprzeciwko okna, zwrócony twarzą w stronę odległego dymu. W ręku ściskałem miecz, ale nie było mi z nim dobrze - nie miałem poczucia bezpieczeństwa, jakie powinien dawać miecz.
- Spokojnie, Ed - usłyszałem za sobą niski głos wuja. - Co się dzieje? Wyglądasz dziwnie.
- To nie ten miecz - usłyszałem siebie, mówiącego bezradnie
Potem coś jakby mgiełka odpłynęło z mojego mózgu. Spojrzałem tępo na wuja, zastanawiając się, co się ze mną dzieje.
- To nie jest ten miecz - odpowiedział mój głos. - Tamten powinien pochodzić z Kambodży. Powinien być jednym z trzech talizmanów Króla Ognia i Króla Wody. Trzy najważniejsze talizmany: wciąż świeży owoc cui zerwany w czasie potopu, gałąź kwitnącej palmy, która nigdy nie więdnie, i miecz Yana, ducha opiekuńczego.
Wuj spojrzał na mnie z ukosa poprzez dym z fajki. Pokiwał głową.
- Zmieniłeś się, Ed - powiedział tym swoim niskim, łagodnym głosem. - Bardzo się zmieniłeś. Sądzę, że z powodu wojny; zresztą można się było tego spodziewać. Na dodatek chorowałeś. Jednak nigdy przedtem nie interesowały cię takie sprawy. Chyba za dużo czasu spędzałeś w bibliotekach. Miałem nadzieję, że te wakacje wyjdą ci na dobre. Wypoczynek...
- Nie chcę żadnego wypoczynku - powiedziałem z wściekłością. - Półtora roku odpoczywałem na Sumatrze. Nic nie robiłem, tylko odpoczywałem w tamtej cuchnącej wiosce pośród dżungli i czekałem, wciąż czekałem.
Zobaczyłem ją teraz i poczułem jej smród. Znów czułem, że mam gorączkę szalejącą we mnie przez cały czas, kiedy leżałem w szałasie strzeżonym przez tabu.
Cofnąłem się pamięcią o osiemnaście miesięcy do ostatniej chwili, w której wszystko było jeszcze dla mnie normalne. Do końcowej fazy drugiej wojny światowej, kiedy leciałem nad dżunglą na Sumatrze. Wojna nigdy oczywiście nie jest dobra ani normalna, ale do tamtego momentu zamroczenia w powietrzu byłem zwykłym człowiekiem, pewnym siebie, pewnym swego miejsca na świecie, bez tych nieznośnych odruchów pamięci, zbyt ulotnych, by je uchwycić.
Potem nastąpiła pustka, nagła i całkowita. Nigdy się nie dowiedziałem, co to było. Przecież nic takiego się nie stało. Jedynych obrażeń doznałem wtedy, gdy runął samolot, i były one zdumiewająco lekkie. Kiedy ogarnął mnie mrok i pustka, byłem cały i zdrów.
Przyjaźni Batakowie znaleźli mnie leżącego w rozbitym samolocie. Wyleczyli z gorączki i z szalejącej choroby swoimi dziwacznymi, prymitywnymi, ale skutecznymi sposobami uzdrawiania. Czasami myślę sobie, że ratując mnie nie wyświadczyli mi przysługi. Ich lekarz-czarownik również miał w tej sprawie wątpliwości.
On wiedział. Wypowiadał swoje niezwykłe, daremne zaklęcia, stosował magię ryżu i powiązanego w supły sznura. Pocił się z wysiłku, czego wtedy jeszcze nie rozumiałem. Przypomniałem sobie jego brzydką, pokrytą szramami, majaczącą w mroku maskę i gesty świadczące o niezwykłej mocy.
“Wróć, duszo, która błąkasz się po wzgórzach, nad rzeką. Słuchaj, przywołuję cię zaklęciem toemba bras. zaklinam cię na ptasie jajo radży moelija, na jedenaście ziół leczniczych...''
Tak. początkowo wszyscy się nade mną litowali. Lekarz-czarownik pierwszy wyczuł, że coś tu jest nie tak. Ta świadomość udzieliła się innym. Czułem, jak się rozprzestrzenia, a oni zmieniają swoje nastawienie. Bali się. Chyba nie mnie, więc czego?
Zanim przyleciał helikopter, żeby zabrać mnie z powrotem do cywilizacji, lekarz-czarownik powiedział mi trochę. Pewnie tyle, na ile się odważył.
“Musisz się ukrywać, synu. Przez całe życie musisz pozostać w ukryciu. Szukają cię..." - tutaj użył słowa, którego nie zrozumiałem. “Przychodzą z Innego Świata, z krainy cieni, żeby cię dopaść. Pamiętaj o jednym - powinieneś strzec się przedmiotów magicznych. Jeżeli ci się to nie uda. być może magia stanie się dla ciebie bronią. My nie możemy tobie pomóc. Nasze moce nie są aż tak potężne."
Był zadowolony, że odchodzę. Wszyscy byli zadowoleni.
Po tym, co się stało, odczuwałem niepokój. Zostałem przecież całkowicie odmieniony. Czyżby przez gorączkę? Możliwe. W każdym razie nie uważałem już siebie za tego samego człowieka. Miewałem sny, wspomnienia, prześladujące nagłe niepokoje, jak gdybym gdzieś zostawił niedokończone życiowe zadanie...
Zorientowałem się, że swobodniej rozmawiam teraz z wujem.
- To było jak podniesienie kurtyny, zdjęcie zasłony dymnej. Niektóre sprawy zobaczyłem wyraźniej i okazało się, że znaczą coś innego. Ostatnio zdarza mi się to, co przedtem wydawało się nieprawdopodobne. Ale nie teraz.
Wiesz, że dużo podróżuję. Ale to nie pomaga. I tak zawsze znajdzie się coś, co mi przypomni tamto - amulet na wystawie lombardu, powiązany w supły sznur, opal - kocie oczko, jakieś dwie figurki. Wciąż widzę to w snach, bez przerwy. Kiedyś... - Przerwałem.
- Tak? - wuj zachęcał mnie łagodnie.
- To było w Nowym Orleanie. Kiedy którejś nocy obudziłem się, coś było w moim pokoju, bardzo blisko mnie. Pod poduszką miałem broń - specjalny typ rewolweru. Kiedy po niego sięgnąłem, to coś, nazwijmy je psem, wyskoczyło przez okno. Tyle tylko, że wcale nie wyglądało jak pies. - Zawahałem się. - W rewolwerze były srebrne kule - dodałem.
Wuj milczał przez dłuższą chwilę. Wiedziałem, co myśli.
- A ta druga figurka? - spytał wreszcie.
- Nie wiem. Ma na głowie kaptur i jest chyba bardzo stara. Poza tymi dwoma...
- Tak?
- Jest jeszcze głos. Bardzo słodki, natrętny głos. I ogień. A za ogniem twarz, której nigdy nie widziałem wyraźnie.
Wuj pokiwał głowa. Zapadła ciemność. Ledwie go widziałem. Dym rozszedł się w mroku nocy. Za drzewami błąkała się jeszcze nikła smużka... A może to tylko moja wyobraźnia?
Nachyliłem się w stronę okna.
- Już kiedyś widziałem ten ogień - powiedziałem do wuja.
- Co w tym złego? Chłopi palą ogniska.
- Nie. To Ogień Klęski.
- Cóż to takiego, u diabła?
- Rytuał - powiedziałem. - Podobnie jak ognie świętojańskie albo ogniska, które rozpalali Szkoci podczas staroceltyckich majówek. Tyle tylko, że Ogień Klęski roznieca się wyłącznie w chwili nieszczęścia. To bardzo stary zwyczaj.
Wuj odłożył fajkę i pochylił się do przodu.
- Co to wszystko ma znaczyć, Ed? Czy ty w ogóle coś tu rozumiesz?
- Z psychologicznego punktu widzenia można by to nazwać manią prześladowczą - mówiłem powoli. - Wierzę w rzeczy, w które przedtem nigdy nie wierzyłem. Chyba ktoś próbuje mnie odszukać albo raczej już mnie znalazł. I teraz wzywa. Nie wiem, kto to jest, i nie mam pojęcia, czego chce. Do tego jeszcze przed chwilą odkryłem ten miecz.
Podniosłem broń ze stołu.
- To nie ten miecz, którego mi potrzeba - mówiłem dalej. - Czasami, kiedy myślę w sposób oderwany, coś z zewnątrz wpływa do mojego umysłu. Podobnie jest z marzeniem o mieczu. Ale nie byle jakim mieczu, tylko tamtym, jednym jedynym. Nie wiem, jak on wygląda - wiedziałbym wtedy, gdybym trzymał go w dłoni. - Uśmiechnąłem się z lekka. - Jeżeli wyciągnąłbym go z pochwy na kilka centymetrów, tamten ogień zgasłby jak płomień świecy. Gdybym wyciągnął miecz na całą długość, nastąpiłby koniec świata.
Wuj pokiwał głową. Po chwili znów się odezwał.
- A co na to mówią lekarze? - spytał.
- Wiem, co by mówili, gdybym im powiedział - odparłem ponuro. - Całkowity obłęd. Gdybym miał pewność, że tak jest, byłbym szczęśliwszy. Wiesz, że jakiś pies został zabity wczoraj w nocy.
- Oczywiście, że wiem. Stary Duke. A może jakiś inny pies z którejś farmy, co?
- Albo wilk. Ten sam, który dostał się wczoraj w nocy do mojego pokoju, stanął nade mną jak człowiek i odciął mi kosmyk włosów.
Za oknem, gdzieś daleko, buchnął płomień i zgasł w ciemności. To Ogień Klęski.
Wuj podniósł się z miejsca. Stał, przyglądając mi się w mruku. Położył mi swą dużą dłoń na ramieniu.
- Ty chyba jesteś chory, Ed.
- Myślisz, że zwariowałem. No cóż, możliwe. Ale mam pewne podejrzenia, co do których tak czy inaczej wkrótce się upewnię.
Podniosłem miecz i położyłem go sobie na kolanach. Siedzieliśmy obaj w milczeniu i trwało to chyba długo.
W lesie, w kierunku na północ, nieprzerwanie palił się Ogień Klęski. Nie widziałem go, ale wzniecał płomienie w mojej krwi złowieszcze i tajemnicze.
Rozdział 2
Zew Szkarłatnej Czarodziejki
Nie mogłem spać. Zapierająca oddech spiekota późnego lata otulała mnie jak wełniany koc. Poszedłem więc do dużego pokoju i nerwowo szukałem papierosów.
- Czy wszystko w porządku, Ed? - Głos wuja dochodził przez otwarte drzwi.
- Tak. Nie mogę tylko zasnąć. Chyba poczytam.
Wybrałem jakąś książkę na chybił trafił, zatopiłem się w wygodnym fotelu i zapaliłem lampę. Panowała absolutna cisza. Nie słychać było nawet delikatnego plusku drobnych fal o brzeg jeziora.
Marzyłem o jednym...
Wytrawny strzelec w sytuacji krytycznej zapragnie dotyku gładkiego drewna i metalu. Podobnie i moja dłoń usilnie pragnęła czegoś dotknąć. Nie myślałem ani o rewolwerze ani o mieczu, lecz o broni, której kiedyś używałem. Nie mogłem sobie przypomnieć, jaka ona była. Kiedy spojrzałem na oparty o kominek pogrzebacz i już mi się wydawało, że to właśnie to, nagłe wspomnienie natychmiast uleciało.
Książka okazała się znaną mi powieścią, przerzuciłem ją więc szybko. Przytłumione, niewyraźne pulsowanie krwi nie słabło. Przybrało nawet na sile, stajać się wyczuwalne. Lekkie podniecenie w głębi umysłu zaczynało narastać.
Z grymasem podniosłem się z miejsca i odłożyłem książkę na półkę. Stałem tak przez chwilę, przebiegając wzrokiem tytuły. Odruchowo wyciągnąłem tomik, do którego nie zaglądałem przez wiele lat. Był to modlitewnik anglikański.
Sam otworzył mi się w dłoniach. Ze strony wybijało się jedno zdanie.
“Jam jest jakoby potwór dla wielu."
Odłożyłem modlitewnik i wróciłem na fotel. Nie byłem w nastroju do lektury. Przeszkadzało mi światło lampy nad głową, więc nacisnąłem wyłącznik. Pokój natychmiast zatonął w poświacie księżyca. Gwałtownie wzmógł się osobliwy nastrój oczekiwania, tak jak gdyby opadła jakaś zapora.
Schowany w pochwie miecz wciąż leżał na parapecie okna. Spojrzałem ponad nim na pochmurne niebo, na którym świecił złocisty księżyc. Gdzieś w oddali, w bagnistej głuszy Limberlost nikłym światłem błyskał Ogień Klęski.
Płonął i wzywał.
Złoty kwadrat okna działał hipnotycznie. Zagłębiłem się w fotelu, na wpół przymykając oczy. W poczuciu zagrożenia zimny dreszcz wstrząsnął moim mózgiem. Już wcześniej odczuwałem czasami to wezwanie. Jednak przedtem zawsze potrafiłem mu się oprzeć.
Tym razem uległem.
Czyżby tamten odcięty kosmyk włosów dał wrogowi moc? Przesądy. Logika nakazywała określać to w ten sposób, chociaż nieprzeparte wewnętrzne przeświadczenie mówiło mi, że pradawna magiczna moc włosów to wcale nie kpina. Od tamtego zdarzenia na Sumatrze stałem się o wiele mniej sceptyczny. I również od tamtego czasu zacząłem dociekać.
Studia były dosyć osobliwe, od zasad magii hipnotycznej do fantastycznych opowieści o wilkołactwie i demonach. Wykazywałem nawet zadziwiająco szybkie postępy.
Było tak, jakbym robił powtórkę, aby przypomnieć sobie to, co znałem kiedyś na pamięć. Tylko jeden problem sprawiał mi prawdziwe kłopoty. Wciąż się nań natykałem w postaci okrężnych wzmianek.
Chodziło o pojęcie Mocy jako bytu, występujące wśród ludu pod tak znanymi imionami, jak Czarny, Szatan, Lucyfer, i nieznanymi, jak Kutchie u australijskiego plemienia Dieri, Tuńa u Eskimosów, afrykański Abonsam czy Stratteli u Szwajcarów.
Nie prowadziłem badań na temat Czarnego, ponieważ nie było mi to potrzebne. Powracał do mnie sen, którego nie mogłem nie utożsamiać z ciemną siłą uosabiającą zło. Stałem wtedy jakby przed złociście lśniącym kwadratem, okropnie wystraszony, dążąc jednak nieodparcie do upragnionego spełnienia. Przeniknąć do wnętrza tego rozświetlonego kwadratu, gdzie byłoby źródło ruchu. Wiedziałem o pewnych rytualnych gestach, jakie należałoby wykonać przed rozpoczęciem całej ceremonii, lecz trudno mi było przełamać ogarniający mnie bezwład.
Tamten kwadrat przypominał nasycone światłem księżyca okno, które miałem przed sobą, a jednak był inny.
Tym razem nie przeszył mnie nawet dreszcz strachu. Słyszalny cichy pomruk działał raczej kojąco, brzmiąc łagodnie jak nucenie kobiecego głosu.
Złoty kwadrat zadrżał i zamigotał. Smużki mrocznego światła wysuwały się w moim kierunku jak macki. Zewsząd dobiegał cichy pomruk, nęcący i zniewalający.
Złote macki wdzierały się wszędzie, jak gdyby zgadywały. Dotknęły lampy, stołu, dywanu i cofnęły się. Wreszcie trafiły na mnie.
Teraz szybko i chciwie skoczyły naprzód. Zdążyłem tylko zadrżeć przez chwilę z przerażenia, zanim omotały mnie uściskiem, jakby chciały uśpić mnie w złocistym pyle. Pomruk stawał się głośniejszy. Poddałem się jego działaniu.
Zareagowałem takim samym dreszczem jak odarty ze skóry satyr Marsjasz, który drżał na dźwięk rodzimych melodii frygijskich. Rozpoznałem tę muzykę. Przecież znałem ten śpiew.
Ze złocistej jasności skradała się skulona zjawa. Widmo o bursztynowych oczach, ze zjeżoną grzywą, postać nie ludzka, lecz wilcza.
Zjawa zawahała się i spojrzała badawczo przez ramię. W polu widzenia ukazała się teraz jeszcze jedna postać w długiej szacie i kapturze, spod których nie wystawał najmniejszy fragment twarzy ani ciała. Była nieduża, wzrostu dziecka.
Wilk i postać w kapturze, zawieszeni w złocistym pyle, obserwowali i czekali. Pomruk podobny do westchnień stał się teraz inny, przybierając dźwięki sylab i wyrazów. Słowa nie były wypowiadane w żadnym ludzkim języku, ale znałem je.
- Ganelonie! Wzywani cię, Ganelonie! Na piętno twojej krwi... wysłuchaj mnie.
Ganelon! To przecież moje imię. Znałem je tak dobrze.
Tylko kto mnie tak nazywał?
- Wołałam do ciebie już wcześniej, ale droga była zamknięta. Teraz przerzucony został pomost. Przybądź do mnie, Ganelonie!
Dało się słyszeć westchnienie.
Wilk, warcząc, popatrzył przez włochaty, zjeżony bark. Za-kapturzona postać nachyliła się w moją stronę. Poczułem na sobie spojrzenie przenikliwych oczu, śledzących mnie spod ciemnego kaptura, i powiew lodowatego oddechu.
- On zapomniał, Medeo - odezwał się słodki, cienki, jakby dziecinny głosik.
Znów słychać było westchnienie.
- Nie pamięta mnie? Ganelonie, Ganelonie! Czyżbyś zapomniał ramion Medei, ust Medei?
Rozbujany w złocistym pyle, kołysałem się na wpół śpiący.
- On zapomniał - powtórzyła postać w kapturze.
- Pomimo wszystko niech do mnie przybędzie. Ganelonie, pali się Ogień Klęski. Brama do Krainy Mroku stoi otworem. Na ogień, ziemię i ciemności, wzywam cię, Ganelonie!
- On zapomniał.
- Przyprowadź mi go. Przecież to my mamy teraz moc.
Złocisty pył zgęstniał. Wilk o płonących oczach i zjawa odziana w długą szatę zawirowały, zbliżając się w moim kierunku. Poczułem, jak bezwolnie unoszę się i posuwam naprzód.
Okno otworzyło się szeroko. Spojrzałem na osłonięty pochwą miecz, gotowy do użycia. Chwyciłem broń, nie mogąc jednak przeciwstawić się tej nieubłaganej fali, która pchała mnie naprzód. Wilk i pomrukująca zjawa płynęły wraz ze mną.
- Do Ognia. Doprowadź go do Ognia.
- Medeo, on zapomniał.
- Do Ognia, Edeyrn. Do Ognia.
Obok mnie przepływały pokręcone konary drzew. Daleko w przedzie zobaczyłem migotanie, które wzmagało się i przybliżało. Był to Ogień Klęski.
Teraz fala unosiła mnie jeszcze szybciej, wprost do Ognia.
Tylko nie do Caer Llyr!
Gdzieś z głębi świadomości wyrwały się te tajemne słowa. Wilk o bursztynowych oczach zawirował i wlepił we mnie wzrok. Zakapturzona zjawa przypłynęła bliżej na fali złocistego strumienia. Poczułem, jak przez skłębiony pył przenika lodowaty, śmiertelny chłód.
- Caer Llyr - słodkim, dziecinnym głosikiem wyszeptała zakapturzona Edeyrn. - On pamięta Caer Llyr, ale czy pamięta Llyra?
- Musi pamiętać. Został przecież naznaczony przez Llyra. W Caer Llyr, w Siedzibie Llyra na pewno sobie przypomni.
W odległości kilku metrów palił się wysokim słupem Ogień Klęski. Walczyłem z wciągającą mnie falą.
Uniosłem w górę miecz, a pochwę wyrzuciłem. Ciąłem złocisty pył, w który mnie spętano.
Świecące, mgliste widma zadrżały pod ciosami starodawnej klingi. Rozdarte, cofnęły się. W melodyjnym pomruku nastąpiła przerwa. Na chwilę zapanowała kompletna cisza.
A potem...
- Matholchu! - dał się słyszeć krzyk niewidzialnej, pomrukującej zjawy. - Lordzie Matholchu!
Wilk, gotowy do skoku, wystawił kły. Mierzyłem w warczący pysk. Zwierzę z łatwością uniknęło ciosu i ruszyło naprzód.
Chwyciło ostrze pomiędzy kły, wytrącając mi z dłoni rękojeść.
Złocisty pył, napływający kolejną falą, zamknął mnie w gorącym uścisku.
- Caer Llyr - mruczały zjawy.
Ogień Klęski strzelał purpurową fontanną.
- Caer Llyr! - wykrzykiwały płomienie.
Nagle wynurzyła się spośród nich... postać kobiety!
Czarne jak noc włosy spływały jej miękko do kolan. Spod rosnących poziomo brwi rzuciła w moją stronę spojrzenie, które wyrażało wątpliwość i dziką determinację zarazem. Była uosobieniem urody, czarnowłosą pięknością.
Lilith. Medea, czarodziejka z Kolchidy.
- Brama się zamyka - oznajmiła Edeyrn dziecinnym głosi kiem.
Wilk, z moim mieczem wciąż w pysku, niespokojnie szykował się do skoku. Kobieta, która wynurzyła się z płomieni, milczała.
Wyciągnęła tylko do mnie ręce.
Złocisty pył pchał mnie gwałtownie do przodu, wprost w śnieżnobiałe ramiona.
Wilk i zakapturzona zjawa doskoczyli do nas z obu stron. Pomruk przeszedł w tubalny ryk - huk jakby walących się światów.
- To trudne, bardzo trudne - powiedziała Medea. - Pomóż mi, Edeyrn. Lordzie Matholchu.
Płomienie zgasły. Już nie otaczała nas oświetlona księżycem głusza wokół Limberlost, lecz szara pustka, bezkształtna szarość, ciągnąca się w nieskończoność. Na tle tej pustki nie było widać nawet gwiazd.
- Medeo, nie ma we mnie mocy. Za długo przebywałam na Ziemi. - Z głosu Edeyrn przebijał strach.
- Otwieraj bramę! - krzyknęła Medea. - Uchyl ją tylko trochę, bo w przeciwnym razie pozostaniemy tutaj na zawsze, między światami.
Wilk, warcząc, gotował się do skoku. Poczułem, jak z jego zwierzęcego ciała płynie energia. Jego mózg nie był jednak mózgiem zwierzęcia.
Otaczający nas pył rozproszył się.
Wkradła się szarość.
- Ganelonie - powiedziała Medea. - Pomóż mi, Ganelo-nie!
Otworzyła się jakaś furtka w mojej świadomości. Do wnętrza wtargnęła bezkształtna ciemność.
...
megazynek