Psychologiczne uwiedzenie 8.doc

(109 KB) Pobierz
Opowiadanie Srebrne krzesło C

ROZDZIAŁ IX

Ponura nauka: Rok 1984 i co dalej?

Wymazywanie pamięci

Świat zredukowany

Pamiętać, gdzie jest dom

 

 

Opowiadanie Srebrne krzesło C. S. Lewisa zawiera następującą scenę: Pięknej czarownicy, królowej Podziemia niemal udaje się przekonać dzieci z Nadziemia, że jej dość ponure królestwo jest jedyną istniejącą rzeczywistością, natomiast ich świat to tylko wy­twór wyobraźni. Przebiegłość, z jaką używa słów, działa na ich pamięć niczym narkotyk.

Dzieci mają niewyraźne przeczucie, że istnieje coś bardzo waż­nego, o czym muszą pamiętać. Rzeczywiście, jest coś takiego. Zo­stały wysłane z zadaniem przez Aslana, wielkiego Króla Narnii. Teraz jednak mają w głowie jedynie dźwięki mandoliny — brzdęk--brzdęk-brzdęk — na której grała Królowa, oraz jej usypiający głos. „Słońce? Nie ma żadnego słońca. Widzieliście moje lampy i wyob­raziliście sobie, że istnieje słońce". Oto jej subtelna, a mimo to przekonująca sugestia.

Wcześniej Aslan kazał dzieciom zapamiętać i kilka razy powtó­rzyć cztery znaki, ostrzegając je jednocześnie: „A Znaki, których cię tu nauczyłem, wcale nie będą wyglądały tak, jak się tego spodziewasz. Właśnie dlatego jest tak ważne, aby je dobrze pamiętać i nie sądzić po pozorach". W owej chwili jednak dzieci zapomniały i o znakach, i o samym Aslanie. Pozory stały się dla nich wszystkim. Królowa jest przecież niezwykle piękna.

Lewis podejmuje tu pradawny temat, którym jest znaczenie pamięci oraz kłopoty z nią. Wiemy, że podobny problem miał Odyseusz. Powinien wracać do swej ojczyzny, do żony i syna. Jednak wszystko sprzysięgło się, by o tym zapomniał. Pamięć Odysa i jego ludzi jest co jakiś czas poddawana próbie: na wyspie Lotofagów, gdzie ci, którzy zjedli „miodny owoc ... woleli zostać u Lotofagów... i zapomnieć o powrocie”; na zaczarowanej wyspie Kirke, gdzie spędzili cały rok; w pobliżu Syren, których czarujący głos każe zapomnieć o domu, żonie i dzieciach; wreszcie u pięknej Kalipso.

Eneasz, bohater epopei Wergiliusza, cierpi na podobną skłon­ność do niemal całkowitego zapominania o tym, co najważniejsze. Dopiero bogowie muszą mu przypomnieć, że jego misją jest założe­nie nowego miasta w Italii, nie w Kartaginie. Mimo to, Eneasz jest bohaterem, ponieważ koniec końców nie zapomina. Jego podstawo­wa cnota polega na tym, że pamiętał, aby pozostać wiernym swojej zrujnowanej ojczyźnie.

We wszystkich niemal epopejach oraz wielu baśniach występuje motyw podróży, w trakcie której trzeba coś zachować w pamięci. Istnieją też opowieści, które należy wiernie przekazać innym — opowieści o dawnych czasach, kiedy rządzili prawdziwi królowie, zanim pojawili się uzurpatorzy. Jeśli opowieści te nie będą przeka­zywane z pokolenia na pokolenie, zostaną zapomniane. A jeśli do tego dojdzie, uzurpatorzy zawładną naszymi ciałami i umysłami. Będzie istniała tylko jedna wersja historii, tylko jedna wersja rze­czywistości. W opowiadaniach o Narnii położono na to olbrzymi nacisk. Stare opowieści, dawne wiersze i powiedzenia, przechowy­wane są w pamięci i przekazywane następnym pokoleniom w cza­sach dobrych i złych. Zwłaszcza w złych czasach potrzebne nam jest coś, co przypomni nam, jaka jest prawda, ponieważ nowa „prawda", która zapanowała, robi wszystko, aby tylko pozbyć się jakichkol­wiek konkurentek.

Wielką współczesną wersją tego tematu jest Rok 1984. Wolne angielskie społeczeństwo zastąpił ohydny, zdehumanizowany tota­litaryzm; nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, co się stało. Rząd zajęty jest dokonywaniem zmian w języku: wyrzuca z niego stare słowa, zmienia ich sens lub ukrywa pod celowo ogłupiającymi hasłami. Tak więc w żargonie nowomowy „Wojna jest Pokojem", „Wolność jest Niewolnictwem", a rządowe sale tortur mieszczą się w „Mini­sterstwie Miłości".

Po co się rozwodzić nad tymi fantazjami? Cóż, z tego samego powodu, dla którego robił to Orwell. Nie wszystko tu jest wymyślo­ne. Właściwie większość rzeczy opisanych w Roku 1984 była fa­ktem już wówczas, gdy pisał o nich Orwell. Zarys tego było widać wyraźnie w hitlerowskich Niemczech i stalinowskiej Rosji: fałszo­wanie historii, wymazywanie z pamięci faktów za pomocą prania mózgów; rażące manipulowanie językiem. Dzięki Orwellowi zwra­camy chyba większą uwagę na te rzeczy. Lecz najważniejsze w owych historiach jest to, że nic „nie będzie wyglądać tak, jak sądzicie". Musimy być przygotowani na to, że kradzież naszej pa­mięci (a z nią, rzecz jasna, naszej lojalności) będzie emanować z całkiem nieoczekiwanej strony.

Na przykład ze strony psychologii.

 

WYMAZYWANIE PAMIĘCI

Przeobrażając się w społeczeństwo psychologiczne, wykreowali­śmy nowy system wartości. Są to w większości wartości płytkie i egoistyczne, i to one dominują. Lecz nie to jest w tym wszystkim najgorsze. Najbardziej niepokoi bardzo skuteczne tłumienie warto­ści alternatywnych. Trudno sobie przypomnieć dawne wartości, a co dopiero przekazywać je innym.

Owo tłumienie możliwe jest dzięki językowej manipulacji oraz tworzeniu nowych słów. Przypomnijcie sobie zwroty, które w ostat­nim czasie wkradły się do języka: „sprawności komunikacyjne", „radzenie sobie ze stresem", „rozwiązywanie konfliktów", „działa­nie w grupie", „dynamika interpersonalna" itd. Od razu nasuwa się tu spostrzeżenie, że — podobnie jak nowomowa —język taki jest wyjątkowo bezbarwny, a ponadto zagmatwany. W efekcie zdaje się sugerować: „Brakuje ci wiedzy, by to wszystko zrozumieć; lepiej pozwól nam się tym zająć". Stwierdziłem, że tego rodzaju język zawsze wywiera na mnie hipnotyczny wpływ. „Proponowany program (brzdęk) jest syntezą (brzdęk) porządkowania wartości, mody­fikacji zachowania (brzdęk) i zastosowania modeli cybernetycznych (brzdęk) do zrozumienia człowieka jako istoty przetwarzającej in­formacje (brzdęk-brzdęk)". Przeciętny człowiek nie wie, o co w tym wszystkim chodzi, ale ten, kto to mówi, zawsze sprawia wrażenie pewnego siebie. I tak, wciąż będąc w transie, kiwamy twierdząco głową: „Tak, tak. Jeśli sądzisz, że tak powinniśmy postępować, zatem oczywiście, zastosuj ten, no, model cybernetyczny".

MANIPULOWANIE RZECZYWISTOŚCIĄ

Manipulowanie słowami, jak zauważył Orwell, to również mani­pulowanie rzeczywistością. Jeśli określony czyn nazwiemy „mor­derstwem", przywołuje on na myśl pewną rzeczywistość. Jeśli na­zwiemy go „wolnym wyborem kobiety", rzeczywistość wydaje się już inna. Taki właśnie wpływ na język często wywierają nauki społeczne. Słowa nabierają zupełnie odmiennego znaczenia. Czło­wiek, który nas napada, zostaje nazwany „ofiarą". Kobieta, która porzuca rodzinę, zostaje określona jako „odważna". O parze popeł­niającej cudzołóstwo, mówi się, że żyje w „otwartym" związku.

Są to przykłady dość rażącej manipulacji, choć może ona też być bardziej subtelna. Weźmy termin „doświadczenie rodzicielskie". Wydaje się on raczej nieszkodliwy. Czy aby na pewno? Słowa matka i ojciec nasuwają silne skojarzenia moralne i emocjonalne. Świadczą one o świecie, na który składają się więzi rodzinne, wy­magania, wspólne cele i wzajemna miłość. Przed oczami mamy niemowlęta w plecionych koszach, rodzinne kolacje, wieszanie bombek choinkowych, pomoc przy odrabianiu lekcji, nie wchodze­nie ojcu w drogę podczas rozliczeń podatkowych. Jakie obrazy przywodzi na myśl „doświadczenie rodzicielskie"? Z jakimi obraza­mi ma się ono kojarzyć?

Podejrzewam, że z żadnymi. Słowa matka i ojciec przypominają nam, czym powinna być rodzina oraz że bez niej czegoś w nas brakuje. Nie jest to jednak modny pogląd. W świecie nauk społecznych niezależna jednostka jest nadrzędna w stosunku do rodziny. Tak więc wybiera się termin „doświadczenie rodzicielskie". Jest on bardziej abstrakcyjny i nie rodzi skojarzeń z silnymi więzami emo­cjonalnymi. Jest to takie samo „doświadczenie" jak każde inne, które chcemy przeżyć na swej drodze do urzeczywistnienia się. Nie ma w nim nic ostatecznego.

Aby wesprzeć ideę niezależności jednostki, należy zapomnieć o dawnych pojęciach i lojalnościach. Dawne poglądy, że rodzina jest najważniejsza, że dzieci powinny być posłuszne lub że rodzina powin­na się trzymać razem, muszą stracić na aktualności. Jednak aby osiągnąć ten cel, językowi należy nadawać formy, które będą zrozu­miałe wyłącznie dla ekspertów; formy, które sprawią, że poczujemy się niedouczeni, a więc staniemy się bardziej podatni na ingerencję. Większość z nas mniej więcej wie jak wychowywać dzieci, lecz czym jest „doświadczenie rodzicielskie"?

Podobne terminy można uznać jedynie za stadium przejściowe. Kiedy już „doświadczenie rodzicielskie" spełni swoje zadanie i roz­miękczy tkankę społeczną, co będzie następne? „Doświadczenie typu dorosły-potomstwo?" „Związek pomiędzy reprodukującym a reprodukowanym?" Nie ma sensu mówić, że nie ważne, jakich słów się używa. To ogromnie ważne. Spróbujcie sobie wyobrazić świat, w którym do ludzi zwracano by się za pomocą numerów.

OSŁABIANIE LOJALNOŚCI

Sytuacja zakrawa na ironię, przede wszystkim dlatego, że cho­ciaż społeczeństwo psychologiczne operuje językiem wolności, jest ono gotowe stosować takie same metody jak w państwie policyj­nym. Największe zło umysłu totalitarnego polega na tym, że chce on zniszczyć wszelkie szczególne więzy uczuć lub wierności, na przykład takie, które istnieją pomiędzy mężem i żoną lub pomiędzy rodzicami i dziećmi, ponieważ tego rodzaju lojalności zagrażają tej jedynej, która się liczy, — wierności wobec Wielkiego Brata. To w takiej właśnie atmosferze dzieci dobrowolnie donoszą tajnej poli­cji na swoich rodziców.

Społeczeństwo psychologiczne zdaje się również dążyć do osłabie­nia lojalności. Ma się rozumieć, dzieje się to w imię osobistej niezależ­ności, choć rezultat jest podobny. Rzecz w tym, że rozpad naturalnych grup społecznych zwykle zwiastuje nadejście mniejszej, a nie wię­kszej, wolności. Cechą charakterystyczną państw totalitarnych jest to, że rodzinę, parafię lub samorząd lokalny uważają za coś niepotrzebne­go. Chodzi im przede wszystkim o to, by wyswobodzić jednostkę z jej lokalnych więzów. Dlatego do nadmiernego indywidualizmu należy podchodzić z taką samą nieufnością, jak do kolektywizmu. Jedno prowadzi do drugiego. Uchodząc przed natrętną rodziną i wścibskimi parafianami, zwróćmy uwagę, ku czemu się przybliżamy.

Jeśli dążymy ku większemu indywidualizmowi niż ten, którym się obecnie cieszymy, idziemy w złym kierunku. Błąd ten jest jed­nak trudny do naprawienia, a to przede wszystkim dlatego, że trudno go zauważyć. Jak już wskazywałem, udaje nam się dostrzec tylko to, do czego się odnoszą dostępne nam słowa i pojęcia. Jeśli swą uwagę kierujemy w miejsce wypełnione krzykiem i hasłami, może­my nie zauważyć, że w innym miejscu niepostrzeżenie zniknęło coś, co jest bardzo ważne. W jednym końcu pokoju ktoś powoduje zamieszanie, gdy tymczasem w drugim końcu jego wspólnik ulatnia się z całym srebrem.

Podobnie jest z językiem. Język określa fakty, które obserwuje­my. Jeśli pewne słowa wychodzą z użycia, oznacza to, że również pewne fakty uchodzą naszej uwagi. Takie na przykład słowa, jak męstwo, szlachetność, honor, świętość, niewin­ność lub czystość wprawdzie wciąż istnieją, jednak wydaje się, że używa się ich głównie w czasie przeszłym, tak jakby fakty, do których się one odnoszą, były reliktami jakiejś zamierzchłej historii. Słowa takie rzadko —jeśli w ogóle — pojawiają się w ję­zyku używanym przez specjalistów w dziedzinie nauk społecznych lub przez media. Zostały one zepchnięte na boczny tor przez inne słowa, bardziej „na czasie". Każde słowo cnota, które dostanie się do druku wypierane jest przez sto słów typu potrzeba, natu­ralny bądź seksualny.

Technika ta zawdzięcza swą skuteczność chyba głównie temu, że wyklucza ona jakąkolwiek konfrontację. Nie zaprzecza ona istnieniu pewnych faktów. Po prostu omija je, tak jak autostrada omija wioskę, w wyniku czego ludzie po jakimś czasie zapominają, że wioska taka w ogóle istnieje.

CHRZEŚCIJAŃSKA OPOWIEŚĆ

Nie zapominajmy, że świat to nie tylko psychologiczne autostra­dy. Zwłaszcza chrześcijanie nie powinni o tym zapominać. Chrze­ścijańska opowieść to najbardziej zadziwiająca wersja rzeczywisto­ści, jaką kiedykolwiek sobie wyobrażano. W zestawieniu z nią wszystkie inne to monografie i księgi rachunkowe. Tylko ktoś abso­lutnie pewien, że jest ona jedynie mitem, zamieniłby ją na kiepską opowieść oferowaną przez społeczeństwo psychologiczne. Mimo to, specjaliści w dziedzinie nauk społecznych oraz ich popularyzato­rzy nadzwyczaj skutecznie sprawili, że chrześcijanie zapomnieli. Wydaje się, że wielu nominalnych chrześcijan pogodziło się z my­ślą, iż ciekawiej jest być „osobą" niż spadkobiercą królestwa przy­gotowywanego dla nich od początku dziejów. Ich sytuacja przypo­mina położenie dzieci przebywających w Podziemnym Świecie z powieści Lewisa. Bezbarwny świat psychologicznych idei niemal zastąpił im wspaniałości nieba i ziemi.

Wiele jest rzeczy, które świat laicko-psychologiczny chciałby usunąć z naszych umysłów. Skoncentrujmy się na jednej z nich. Pomocna tu będzie historia Odyseusza, ponieważ w tej konkretnie sprawie jedziemy z nim (przepraszam za wyrażenie) na tym samym wózku. Tak jak Odyseusz, zachęcani jesteśmy do tego, by osiedlić się na wyspie Kirke (nieważne, że w naszym przypadku bardziej przypomina ona Orwellowską Oceanię) i zapomnieć. I na dziwną, choć możliwą do przewidzenia ironię zakrawa fakt, że zachęca się nas również, byśmy zapomnieli dokładnie o tym samym: że jeste­śmy tułaczami poszukującymi swej ojczyzny.

 

TUŁACZE?

Zastanówmy się nad następującymi faktami. Mówiąc fakty, mam na myśli pewne przeżycia wspólne nam wszystkim. Prawie każdy z nas przeżył kiedyś chwilę, kiedy był przekonany (lub tylko odno­sił niepokojące wrażenie), że nie czuje się na tym świecie całkiem u siebie. Przytrafia się to nam nawet, gdy jesteśmy u siebie w domu, i nawet gdy dom ten jest najbardziej przytulnym miejscem na świecie. Myślę, że wszyscy wiedzą, co mam na myśli. Wrażenia tego można doznać na dwa sposoby: wrażenie negatywne, jakiego doznajemy wszyscy, gdy brakuje nam czegoś ważnego, czego nie możemy do końca określić; oraz wrażenie pozytywne, kiedy bez jakiegokolwiek powodu czujemy, że czeka gdzieś na nas coś bardzo ważnego. Sens pierwszego oddaje fragment listu Charlesa Dickensa do przyjaciela. Znajdujący się u szczytu kariery Dickens pisał: „Dlaczego teraz, gdy jestem w złym nastroju, zawsze odnoszę druz­gocące wrażenie, że ominęło mnie jakieś jedno szczęście, że nie zawarłem jakiejś jednej przyjaźni lub znajomości?" Huxley zaś pisał: „Prędzej czy później pytamy nawet Beethovena, nawet Sze­kspira: «I to ma być wszystko?»"

Pozytywny aspekt tego pragnienia najlepiej opisał Lewis. Na­zwał to „nienasyconą tęsknotą".

Ta rzecz nigdy jednak nie stała się twoją. Wszystko co kiedykol­wiek owładnęło głęboko twoją duszą, było jedynie jej niejasnym przeczuciem, nęcącym przebłyskiem, nigdy nie dotrzymaną obiet­nicą, echem zamierającym w chwili dotarcia do twoich uszu. Ale gdyby miała się rzeczywiście objawić — gdyby doszło cię kiedyś takie echo, które już nie zamiera, lecz urasta w sam dźwięk — poznałbyś je od razu. Bez żadnej możliwości powątpiewania powie­działbyś: „To jest wreszcie to, do czego zostałem stworzony" .

Radość, o której mówi Lewis to nie radość spełnienia czy zaspo­kojenia, lecz raczej radość niespełnienia: przebłysk czegoś w odda­li, „wieść z kraju, którego nigdy nie odwiedziliśmy". Cokolwiek to jest, znika skoro tylko zostanie odnalezione. A jednak obarcza nas poczuciem, że jesteśmy wygnańcami. Nasza amnezja na chwilę ustępuje. Gdziekolwiek jest nasz dom, czujemy, że jeszcze go nie odnaleźliśmy. I co dziwne, jesteśmy z tego zadowoleni.

 

PRAGNIENIE, KTÓRE NIE ZOSTANIE ZASPOKOJONE

Częścią samej istoty natury ludzkiej jest pragnienie, którego nie zaspokoi żadne naturalne szczęście, i w porównaniu z którym wszelkie inne pragnienia wydają się mało istotne. Pozostajemy w przekonaniu, że cokolwiek mamy, to jeszcze nie jest to. Gdzieś głęboko, zamiast wewnętrznej harmonii, którą dostrzegają niektó­rzy psychologowie, odnajdujemy rażące braki: cała nasza natura zdaje się czegoś wyczekiwać, do czegoś gotować.

Otóż to. Przeżyliście coś takiego. I nie trzeba być chrześcijani­nem, a nawet deistą, aby to przeżyć. Św. Augustyn doświadczył tego na długo przed swym nawróceniem. Podobnie Lewis. Mało tego, Lewis zaciekle walczył z myślą, że źródło jego tęsknoty i Bóg w ujęciu tradycyjnej religii mogą być jednym i tym samym. O swym „poszukiwaniu Boga" Lewis powiedział: „Równie dobrze można by mówić o poszukiwaniu kota przez mysz".

Sprawa jest o tyle istotna, że przenosi owo przeżycie w sferę zjawisk naturalnych. Zalicza się ono do kategorii danych, jest fa­ktem dotyczącym natury ludzkiej — czymś, co powinno być przed­miotem badań i sprawozdań psychologów. Na ogół jednak tak się nie dzieje. Dlaczego? Ponieważ nie można go dopasować do żadnej z istniejących kategorii. Nie ma drugiego podobnego pragnienia lub potrzeby. Wszystkie inne można nazwać, pogrupować i wytłuma­czyć, można wreszcie znaleźć coś, co te potrzeby należycie zaspo­koi. W tym przypadku jest jednak inaczej. Psycholog zmuszony jest zatem wykonać objazd wokół tego tejemniczego obszaru naszych doświadczeń, jak gdyby on w ogóle nie istniał.

Druga taktyka polega na zredukowaniu danych do skali umożli­wiającej ich opracowanie. Kiedy psychologowie nie znajdują wytłumaczenia dla jakiegoś zjawiska, często próbują dopasować je do kategorii, którą można objaśnić. Nie powinniśmy się dziwić, jeśli analizowane zjawisko trochę przy tym ucierpi. Przypomina to wpycha­nie buta numer 12 do pudła przeznaczonego dla butów numer 4 lub wciskanie rajskiego ptaka do klatki przeznaczonej dla kanarka. Kiedy go wepchniemy do środka, przestanie wyglądać jak rajski ptak.

Zatem, gdy społeczeństwo psychologiczne dobierze się do naszych tęsknot, będzie starało się wytłumaczyć je przy pomocy czegoś, co potrafi (lub wydaje mu się, że potrafi) zrozumieć, na przykład przy pomocy popędu płciowego. Owa tęsknota, powiedzą, to sublimacja twojej potrzeby seksu. Albo że ojczyzna, której szukasz to łono twojej matki. Jest ono symbolem twojej potrzeby bezpieczeństwa.

Jest to taktyka zastosowana przez Królową Podziemia: „Widzie­liście koty, a teraz chcecie, żeby istniał jakiś większy, lepszy kot, który będzie się nazywał LWEM. (...) Widzieliście lampy, no i wyobraziliście sobie jakąś większą, lepszą lampę, i nazwaliście ją SŁOŃCEM (...) Lampa istnieje naprawdę — SŁOŃCE jest tylko marzeniem, dziecinną bajką".

ŚWIAT ZREDUKOWANY

Jeśli połkniemy psychologiczny odpowiednik tego lekarstwa, stwierdzimy, że — tak jak Alicja — stajemy się coraz mniejsi. Tylko że świat nie pozostaje wielki, a zatem czarowny. On również się kurczy. Bo świat zredukowany to świat nieciekawy. Świecka postawa, jaką proponuje psychologia, doprowadza nas do miejsca, w którym znajdował się nieszczęśliwy Lewis przed swoim nawró­ceniem: „Niemal wszystko, co kochałem, uważałem za wyimagino­wane, niemal wszystko, co uważałem za prawdziwe, wydawało mi się ponure i bezsensowne".

Skoro zatem psychologiczna wersja jest jedyną rzeczywistością, spróbujmy ją wiernie opisać. Bez opowiadania o głębokiej trosce i bez zawracania głowy na temat spełnienia. Społeczeństwo psycho­logiczne przywiązuje ogromne znaczenie do twierdzenia, że nie ma tak silnej lojalności, której nie dałoby się zniszczyć, ani tak głębo­kiego pragnienia, którego nie dałoby się strywializować. Powinni­śmy być na tyle uczciwi, by mówić o stępieniu doznań zamiast ich spotęgowaniu, i w pełni obnażyć tłumienie głęboko zakorzenionych namiętności. O psychologicznym etosie da się powiedzieć to samo, co o środkach psychotropowych. I jedno, i drugie przytępia nasze pragnienia i prowadzi do zobojętnienia.

Istnieje jednak alternatywa. Możemy skorzystać z kolejnej psy­chologicznej rady. To znaczy zwrócić uwagę na nasze doznania.

Co nam mówią doznania? Mówią nam, że jesteśmy niespokojni. Jest w nas coś, czego po prostu nie da się zaspokoić. Skoro tylko zdobędziemy to, co, jak sądziliśmy, złagodzi nasze pragnienie, daw­na tęsknota pojawia się na nowo, wciąż nie zaspokojona. Nic z tego, co polecają eksperci, nie potrafi jej skutecznie ugasić. Nawet tak zachwalane odkrycie samego siebie. Poznawszy samego siebie, nie myślimy: „Tak! Oto czego przez całe życie szukałem!" Wie o tym każdy dorosły człowiek, posiadający odrobinę uczciwości.

Przyznają to nawet behawioryści, chociaż nie wprost. Wbrew sobie zmuszeni są oddać hołd temu przepotężnemu impulsowi. „Dzięki bardziej wszechstronnej edukacji — mówią — dzięki roz­wojowi wiedzy oraz lepszemu rozumieniu mechanizmów społecz­nych, zbliżamy się do momentu, w którym powinniśmy być w stanie zagwarantować wszystkim zdrowe, szczęśliwe i pożyteczne życie. Bliski jest dzień, kiedy żadna potrzeba nie pozostanie niezaspokojo­na i kiedy żadne dziecko nie będzie niekochane..." I tak dalej.

Z pewnością słyszeliście podobne słowa. Praktycznie chodzi w nich o to, że raj nie istnieje, lecz z tego świata będzie można zrobić coś na kształt raju, kiedy tylko nauczymy się panować nad czynnikami przyczyniającymi się do szczęścia. Aby odwrócić uwagę od naszego poczucia wygnania, zapewnia się nas, że z miejsca, w którym przeby­wamy, da się w końcu uczynić odpowiednią ojczyznę. Jest w tej sytuacji coś, co przywodzi na myśl miltonowskie upadłe anioły, które, znalazłszy się w czarnym dole pełnym ognia, usiłują się nawzajem przekonywać, że ostatecznie nie jest to aż tak złe miejsce.

Rzecz w tym, że to jest złe miejsce. To znaczy, jest to złe miejsce, jeśli jest to miejsce jedyne. Ponieważ wszystko w nas podpowiada nam, że nie jest to miejsce, które jest nam przeznaczo­ne. Jako stację przesiadkową, jako tymczasowy odpoczynek dla zmęczonych podróżnych, możemy je polubić, a nawet pokochać. Lecz jako jedyne miejsce, ostateczny cel podróży, oznacza ono ostate­czną frustrację. Choćbyśmy uczynili je nie wiadomo jak wygodnym, wciąż nie będziemy zadowoleni. Nasze instynkty się buntują.

Zdrowy umysł zwraca się ku górze, nie ku dołowi. Widzi lampę kwarcową i myśli o słońcu, nie na odwrót. Prawda, możemy sprze­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin