Resnick Mike - Prorokini.rtf

(766 KB) Pobierz

Mike Resnick

 

 

 

Prorokini

Prophet

Przełożył: Juliusz Wilczur Garztecki

Prószyński i S-ka

Warszawa 1997


Carol, jak zwykle,

oraz Dougowi Roemerowi,

strażnikowi płomienia.


PROLOG


Był to czas gigantów.

W rozrastającej się Demokracji rodu ludzkiego nie mieli dla siebie dość miejsca do oddychania i wykazania swej siły; nęciły ich więc odległe, puste światy Wewnętrznej Granicy, przyciągały coraz bliżej jaśniejącego Jądra Galaktyki jak ćmy do płomienia. Och, mieścili się w ludzkich ciałach, przynajmniej większość z nich, niemniej byli gigantami. Nikt nie wiedział, dlaczego pojawili się aż w takiej liczbie w tym właśnie momencie historii ludzkości. Być może potrzebni byli w Galaktyce, pełnej po brzegi małych ludzi, owładniętych jeszcze mniejszymi marzeniami. Być może spowodowała to dzika wspaniałość samej Wewnętrznej Granicy, gdyż z pewnością nie była ona miejscem dla zwykłych mężczyzn i kobiet. A może nadszedł taki czas dla rasy, której w ostatnich tysiącleciach brakowało gigantów, że zaczęli się znowu rodzić.

Bez względu na to, jaki był tego powód, wyroili się poza najdalszy zasięg zbadanej Galaktyki, zanosząc nasienie Człowieka na setki nowych światów i równocześnie stwarzając cykl legend, które nie zginą tak długo, jak długo Człowiek zdolny będzie powtarzać opowieści o bohaterskich czynach.

Był więc Daleki Jones, który postawił stopę na ponad pięciuset nowych planetach, nigdy do końca niepewien czego szuka, lecz zawsze pewien, że tego nie znalazł.

Był Gwizdacz, który nie miał innego, niż to właśnie imię, i który zabił ponad stu ludzi i kosmitów.

Była Piątkowa Nelli, która przerobiła swój burdel na szpital podczas wojny przeciw Settom i wreszcie doczekała się tego, iż ci sami ludzie, którzy wcześniej próbowali go zamknąć, ogłosili to miejsce świątynią.

Był Dżamal, który nie zostawiał odcisków palców ani śladów stóp, ale rabował pałace, które po dziś dzień nie wiedzą, że zostały obrabowane.

Był Zakład-o-Planetę Murphy, który różnymi czasy posiadał dziewięć różnych złotonośnych planet i stracił je co do jednej przy stołach gry.

Był Ben Ami Łamacz Kręgosłupów, idący w zapasy z kosmitami dla pieniędzy i zabijający ludzi dla przyjemności. Był Markiz Queensbury, który walczył nie stosując się do żadnych zasad i Biały Rycerz, albinos, zabójca pięćdziesięciu mężczyzn; Sally Klinga i Wieczny Chłopiec, który osiągnąwszy wiek lat dziewiętnastu po prostu przestał rosnąć przez następne dwa stulecia; Baker Katastrofa, pod którego stopami trzęsły się całe planety i egzotyczna Perła z Maracaibo; Szkarłatna Królowa, której grzechy przeklinały wszystkie rasy Galaktyki, i Ojciec Boże Narodzenie; Jednoręki Bandyta z morderczą protezą ręki i Matka Ziemia; Jaszczurka Malloy i zwodniczo łagodny Cmentarny Smith.

Giganci. Wszyscy.

A jednak pojawił się gigant, któremu przeznaczone było wyrosnąć ponad wszystkich pozostałych, żonglować istnieniami ludzi i planet, jakby to były zabaweczki, napisać na nowo historię Wewnętrznej Granicy i Ramienia Spiralnego, a nawet samej wszechmocnej Demokracji. W różnych okresach swego krótkiego, burzliwego życia znana była jako Wróżbiarka, Wyrocznia i Prorokini. Gdy już zeszła ze sceny galaktycznej, tylko garstka tych, co przeżyli, znała jej prawdziwe imię, planetę z której pochodziła, a nawet początek jej historii, bo tak się dzieje z gigantami i legendami.


CZĘŚĆ 1

KSIĘGA TANCERZA GROBÓW


1

 

 

Gorący, suchy wiatr omiatał powierzchnię Ostatniej Szansy, dalekiej planety na skraju Wewnętrznej Granicy. Wirujące tumany pyłu unosiły się na wysokości sześćdziesięciu stóp. Oddychanie stało się niemal niemożliwe, a nieliczne miejscowe zwierzęta zagrzebały się w ziemi, by przeczekać burzę piaskową.

Samotny mężczyzna w byle jakiej odzieży, z twarzą osłoniętą przed żywiołami maską pyłochłonną, szedł główną ulicą jedynej na planecie osady handlowej, nie patrząc w prawo ani w lewo. Drzwi opuszczonego budynku nagle uchyliły się, poruszone potęgą wichru, człowiek zaś natychmiast skulił się, wyciągnął broń i wystrzelił w miejsce, skąd dobiegł odgłos. Drzwi na chwilę przybrały kolor jaskrawego błękitu, a potem znikły. Człowiek przez chwilę trwał nieruchomo, a potem wetknął broń do kabury i podjął marsz w stronę jasno oświetlonego budynku, stojącego na końcu ulicy.

Zatrzymał się prawie dwadzieścia jardów od miejsca, do którego zdążał, stał z rękami na biodrach przyglądając się budowli. Ściany, choć wyglądały jak drewniane, zbudowano ze stopu tytanowego ze ścisłym wiązaniem molekularnym. Frontowa weranda miała dwoje dużych drzwi wiodących do zatłoczonego wnętrza Końca Trasy. Z miejsca, w którym stał, nie potrafił określić, którą część zajmował bar, a którą kasyno, choć przypuszczał, że kasyno znajduje się w głębi, gdzie łatwiej je chronić przed potencjalnymi rabusiami.

Drzwi rozsunęły się, mężczyzna natychmiast dał nura za pojazd stojący przed domem, jednocześnie wydobywając broń. Na werandzie pojawiła się wysoka kobieta; gdy wiatr sypnął jej w oczy pyłem, cofnęła się do budynku, głośno kaszląc.

Mężczyzna powrócił na swój posterunek i dalej gapił się na budowlę. Po jakimś czasie ruszył dalej, obszedł wokół budynek. Nie miał on żadnych okien, co nie było zaskoczeniem, biorąc pod uwagę siłę burz piaskowych. Mężczyzna słynął ze swej dokładności, dzięki niej udało mu się przeżyć tak długo. Zbadał więc metodycznie wszelkie sposoby dostania się do środka. Drzwi było wiele, ale wszystkie zamknięte, zapewne na klucz i z pewnością podłączone do systemu alarmowego. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wspiąć się na dach. Wejście po ścianie nie przekraczało jego możliwości, gdyż wskutek działania wiatru i piasku mur był szorstki. Ale ponieważ uznał, że nie zapewni mu to dostatecznej przewagi, więc odrzucił pomysł.

Wreszcie doszedł do wniosku, że nie ma wyboru, musi wejść frontowymi drzwiami. Nie zachwycało go to. Wolał nie zwracać na siebie uwagi, zanim nie otrzyma należnych mu pieniędzy. Nie miał jednak wyboru, a maska przeciwpyłowa przeszkadzała mu.

Zdał sobie sprawę, że od chwili gdy pojawiła się kobieta, trzyma broń w ręce, schował więc pistolet do kabury. Następnie ruszył na werandę i po chwili wkroczył do Końca Trasy. Zamierzał rozejrzeć się w środku, odnaleźć zwierzynę, na którą polował, spłukać kurz w ustach jednym czy dwoma piwami, a potem wziąć się do roboty.

Wewnątrz, zgodnie z jego oczekiwaniem, panował tłok. Wzdłuż jednej ze ścian ciągnął się chromowany bar, po prawej ustawiono tuzin stolików. Klientela składała się w większości z ludzi, gdyż owa planeta była najbardziej wysuniętą placówką ludzkości, ale tu i ówdzie dostrzegł Canphorytów, Lodinitów, a nawet parę istot, jakich jeszcze nigdy nie widział.

Sala w głębi była równie obszerna jak tawerna, a jeszcze bardziej zatłoczona. Dostrzegł tam stoły z ruletką, do gry w kości, do gry w pokera oraz dwa do gier hazardowych dla kosmitów. Przyjrzał się osobom siedzącym przy stołach, zastanawiając się, na którą z nich poluje. Ruszył do baru.

Łysiejący, lekko kulejący, otyły mężczyzna po drugiej stronie lady zwrócił się do niego:

- Dobry wieczór. Co mogę podać?

- Piwo.

- Już się robi - powiedział mężczyzna za barem. Odkręcił kurek i postawił pod nim kufel. - Nie widziałem cię jeszcze tutaj.

- Właśnie przybyłem.

- Mamy dziś parszywą pogodę - kontynuował barman. - Zwykle Ostatnia Szansa to całkiem przyjemne miejsce, nawet raczej chłodnawe.

- Nie przybyłem tu z powodu pogody.

- Dobrze. Więc się nie rozczarujesz.

Mężczyzna podniósł kufel do ust i jednym haustem wychylił połowę zawartości.

- Potrzebna mi pewna informacja - oświadczył, ocierając usta wierzchem dłoni.

- Jeśli będę coś wiedział, chętnie ci pomogę - odparł barman.

- Szukam kogoś.

- Znam tu prawie wszystkich. O kogo chodzi?

- O człowieka nazwiskiem Carlos Mendoza. Niektórzy nazywają go Lodziarzem.

- Mendoza, hę? - powtórzył barman. Rozejrzał się po sali. - Jesteś mu winien pieniądze? Mogę mu je zanieść w twoim imieniu.

- Wystarczy, że mi go wskażesz.

- Mam nadzieję, że nie szukasz kłopotów - zauważył barman. - Mówią, że Mendoza to twardziel.

- Nie twój interes, czego szukam - rzekł zimno mężczyzna.

- W porządku - odparł wzruszając ramionami barman. - Tak sobie tylko pomyślałem, że jeśli go nie znasz, to pewnie wynajął cię ktoś, kto go zna. Chciałem ci zaoszczędzić tylko zbytecznych nieprzyjemności.

- Swoje myśli zachowaj dla Mendozy.

- Dobra - rzekł obojętnie barman. - Przynajmniej cię ostrzegłem.

- W porządku, ostrzegłeś - zgodził się mężczyzna. - A teraz wskaż mi go.

- Widzisz faceta siedzącego samotnie w kącie? - spytał barman. - Tego, który jest ubrany na czarno?

Mężczyzna kiwnął głową.

- Uzbrojony, jakby wybierał się na wojnę - stwierdził. - Pistolet laserowy, broń dźwiękowa, pistolet na pociski. Pewnie jeszcze ma za cholewą nóż.

- Prawdę mówiąc, ma nóż w każdym bucie - zgodził się barman. - Naprawdę jesteś pewien, że chcesz w to wejść?

- Taką mam robotę - odrzekł mężczyzna, odwracając się w stronę swej ofiary.

- Możesz porozmawiać - zaproponował barman. - Lodziarz zawsze woli rozmawiać niż walczyć.

- Doprawdy?

- Tak słyszałem.

- Nie płacą mi za rozmowę - odrzekł mężczyzna.

Zrobił kilka kroków w stronę człowieka w czerni, a potem zatrzymał się nagle.

- Mendoza - powiedział głośno.

Człowiek w czerni podniósł głowę, pozostali goście zamarli.

- Czy do mnie mówisz?

Palce mężczyzny zawisły nad kolbą pistoletu dźwiękowego.

- Czas umierać, Mendoza.

- Czyja cię znam? - spytał człowiek w czerni.

- To nieważne, ważne, że jestem ostatnią osobą, jaką ujrzysz w życiu.

Nagle nowo przybyły zachwiał się, a po jego twarzy przemknął wyraz zdziwienia. Zamrugał raptownie, jakby próbując pojąć, co się stało, potem jęknął i zwalił się na twarz. Z jego pleców wystawał wielki nóż.

Barman kulejąc zbliżył się do niego, wyciągnął nóż, ciśnięty przed chwilą z morderczą precyzją i wytarł go ścierką do naczyń.

- Coraz młodsi i głupsi - stwierdził, przewracając nogą martwego na plecy. - Nie ma sprawy, przyjaciele - oświadczył, podnosząc głos. - Po prostu nasz cotygodniowy gość skądśtam.

A ponieważ mówiący był tym, kim był, większość klientów uwierzyła mu na słowo i powróciła do drinków i gier. Człowiek w czerni podszedł, by obejrzeć trupa.

- Widziałeś go kiedyś? - zapytał barman.

- Nie - odparł tamten. - A ty, Lodziarzu? Lodziarz potrząsnął łysiejącą głową.

- Nie mam pojęcia, skąd się biorą. Ale w tym miesiącu to już czwarty. Ktoś naprawdę pragnie mojej śmierci. - Umilkł na chwilę. - I chciałbym wiedzieć, czemu. Nie ruszałem się z tej cholernej planety od blisko czterech lat.

- Gdybyś go nie zabił, być może dowiedziałbyś się - zauważył mężczyzna w czerni. - Ostatecznie właśnie po to mnie wynająłeś. Nie ułatwiasz mi roboty.

- Ułatwiłem ci zadanie - odparł Lodziarz. - On by cię załatwił. Człowiek w czarnym ubraniu zmarszczył brwi.

- Czemu tak uważasz?

Lodziarz przyklęknął, chwycił lewą dłoń trupa i pokazał jego palec wskazujący.

- Proteza - oświadczył. - Zauważyłem to przy barze, a gdy odwrócił się tyłem, dostrzegłem pod jego koszulą zasilacz. Kiedy ty wydobywałbyś broń, on po prostu pokazałby cię palcem i wypaliłby ci w piersi dziurę na wylot.

- No, niech mnie diabli! - mruknął mężczyzna w czerni. - Coś mi się wydaje, że tym razem naprawdę ułatwiłeś mi robotę.

- Potrącę ci za to - odrzekł kwaśno Lodziarz.

- Wiesz co, któregoś dnia pojawi się ktoś, kto będzie wiedział, jak wyglądasz - zauważył mężczyzna. - I co wtedy zrobisz?

- Przypuszczam, że dam gdzieś nura - odparł Lodziarz. - A tymczasem przenieśmy naszego zmarłego przyjaciela do mego biura i przekonajmy się, czego możemy się o nim dowiedzieć.

- Mam przeczucie, że i tym razem będzie tak samo, jak z poprzednimi, których mi opisywałeś - stwierdził jego rozmówca. - Żadnych dowodów tożsamości, brak odcisków palców, retinogram zmieniony chirurgicznie.

- Zapewne - zgodził się Lodziarz. - Ale tak czy inaczej zróbmy to.

Człowiek w czerni wzruszył ramionami i gestem przywołał paru innych mężczyzn, by podnieśli trupa. Ruszyli z nim w stronę kasyna.

Lodziarz natychmiast zastąpił im drogę.

- Nie możecie go nieść przez całą salę - stwierdził. - Mamy tu klientów. Jak by wam się podobało, gdyby ktoś taszczył przed wami trupa w chwili, gdy pijecie? - Głęboko westchnął.

Zmienili kierunek i wynieśli martwego głównym wejściem.

- Dobra - oświadczył człowiek w czerni. - Czy wreszcie powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi?

- Do wszystkich diabłów, sam chciałbym wiedzieć - odrzekł Lodziarz i pokuśtykał znów za bar, by nalać sobie piwa. Podał też szklankę człowiekowi w czerni, który jednak odmówił.

- Nie zabijaj następnego, to może się wreszcie dowiesz.

- Każdy, kto na Ostatniej Szansie chce mnie załatwić, umiera - odrzekł zdecydowanym tonem Lodziarz. - To część mitu, na którego tworzenie poświęciłem trzy dziesięciolecia. Jeśli pozwolę żyć choć jednemu z tych skurwysynów, mit stanie się bajeczką dla dzieci i zaczną się tu pojawiać, by mnie załatwić, co godzina, a nie co tydzień. Bogu wiadomo, że z biegiem lat narobiłem sobie dość wrogów.

- To po co w ogóle mnie wynajmowałeś? - spytał tamten z niechęcią.

- Sam powiedziałeś, że jeden z nich może mnie znać... A ja jestem już starcem z brzuchem piwosza i sztuczną nogą. Gdy wreszcie naprawdę okażesz się potrzebny, zapracujesz na swe pieniądze, nie ma strachu.

- Powinieneś mi pozwolić, abym okaleczył jednego z nich - powiedział czarno ubrany mężczyzna. - Wtedy dowiedzielibyśmy się czegoś.

- Chcesz kogoś okaleczyć? - zapytał Lodziarz. Wskazał gestem drzwi wejściowe. - Masz całą cholerną planetę, na której możesz to zrobić. Ale kiedy zjawiają się tu, w środku, obchodzi mnie tylko jedno: by zostać przy życiu. - Dopił piwo. - A więc jeśli chcesz popraktykować na ludziach, którzy przybywają tutaj, by zabić ciebie, to twój przywilej i życzę szczęścia... Ale ja nie dożyłbym tak podeszłego wieku, ryzykując w podobny sposób.

- Mówią, że był taki czas, gdy ryzykowałeś - zauważył człowiek czerni. - I to niemało.

- Byłem młody. Zmądrzałem od tego czasu.

- Nie tak mi o tym opowiadano.

- Więc ktoś musiał ci nakłamać - stwierdził Lodziarz.

- Mówią nawet - kontynuował mężczyzna w czarnym ubraniu - że jesteś jedynym człowiekiem, który starł się z Wyrocznią i wygrał.

Lodziarz skrzywił się.

- Niczego nie wygrałem.

- Czy ona jeszcze żyje?

- Tak przypuszczam - odpowiedział Lodziarz. - Nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek był zdolny ją zabić.

- Czy nie przyszło ci na myśl, że ona może stać za tym wszystkim?

- Ani przez chwilę.

- Czemu nie?

- Bo gdyby tak było, ja byłbym martwy - rzekł z całkowitą pewnością Lodziarz.

- Stawiłeś już jej czoło i żyjesz - upierał się człowiek w czerni.

- Zapomnij o niej - powiedział Lodziarz. - Ona nie ma z tym nic wspólnego.

- Jesteś pewien?

- Dla niej jestem czymś tak nie znaczącym, jak ziarnko piasku na bezkresnej plaży. - Przerwał na chwilę. - Jeśli ona jeszcze żyje, ma na głowie znacznie ważniejsze sprawy.

- Jakiego rodzaju sprawy?

- Mam diabelną nadzieję, że nigdy się tego nie dowiem - odparł poważnym tonem Lodziarz. - Chodzie - dodał. - Obejrzyjmy sobie ciało.

Skierowali się do jego biura, weszli do środka i tam znaleźli trupa, leżącego na wielkim, drewnianym biurku.

Człowiek w czerni starannie zbadał palce martwego.

- Brak linii papilarnych - oznajmił. - Cholernie dobra robota z tym sztucznym palcem. Wcale go nie zauważyłem. - Spojrzał na twarz leżącego. - Masz oftalmoskop?

- Nieduży, w środkowej szufladzie biurka - powiedział Lodziarz, szukając na ciele blizn i znaków szczególnych. - Ale nie jest podłączony do żadnego komputera.

- Mam przeczucie, że połączenie z komputerem w przypadku tego faceta nie da niczego. Ale zobaczmy. - Przez chwilę spoglądał przez instrument, a potem odłożył go. - Taak, są zbliznowacenia. Dwa do jednego, że nigdzie nie zostały zarejestrowane.

- Broń także bez numerów seryjnych - zauważył Lodziarz. - Dziwne. Tutaj, na Wewnętrznej Granicy, większość zabójców wybiera fantazyjne imiona i przechwala się swymi wyczynami. Ale ten, to już czwarty z rzędu, który nie ma nazwiska, żadnych dokumentów ani reputacji.

- Ale piękne buty - stwierdził czarno ubrany mężczyzna.

- Też tak sądzę.

- Bardzo piękne.

- Szukałem etykiet albo firmy producenta - oświadczył Lodziarz. - Brak czegokolwiek.

Człowiek w czerni nie odrywał spojrzenia od butów.

- Czy widzisz coś, co umknęło mej uwagi? - zapytał, nagle zainteresowany Lodziarz.

- Możliwe - powiedział tamten, ściągając but z nogi trupa i oglądając go uważnie.

- W odbitym świetle wygląda niebieskawo - skomentował Lodziarz.

- Wiem - powiedział czarno ubrany człowiek. Wręczył but Lodziarzowi. - Na Wewnętrznej Granicy nie ma wielu błękitnych gadów. A ja wiem tylko o jednym z łuskami ułożonymi w koła.

- O?

Człowiek w czerni skinął głową.

- Wielki sukinsyn. Żyje na planecie zwanej Szara Chmura, w Gromadzie Quinellus. - Zastanowił się przez moment. - Nazywają go Smokiem Błękitnego Ognia. Może połknąć cię w całości, a potem zacząć rozglądać się za głównym daniem.

- Jak wielką planetą jest Szara Chmura?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin