07.Tajemnica płomiennego oka.odt

(96 KB) Pobierz

ALFRED HITCHCOCK

 

 

 

 

 

 

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

 

 

 

07. TAJEMNICA

PŁOMIENNEGO OKA

 

 

1.                   Tytuł oryginału :The Mystery of the Fiery Eye (1967, by Robert Arthur)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(Przełożyła: MIRA WEBER)

Alfred Hitchcock pozdrawia

 

Witajcie, miłośnicy zagadek. Jeśli lubicie niesamowite sytuacje niebezpieczeństwa, sięgnęliście po właściwą lekturę. Przyłączcie się zatem do zespołu Trzech Detektywów, na których tym razem czeka tajemnicza wiadomość, niezwykły spadek, złowieszczy mężczyzna z Indii i wiele innych niespodzianek.

Tym z Was, którzy zdążyli już wcześniej poznać moich młodych przyjaciół, proponuję, by opuścili wstęp i zabrali się od razu do czytania pierwszego rozdziału. Pozostałym przedstawiam Jupitera Jonesa, Pe­te’a Crenshawa i Boba Andrewsa, czyli Trzech Detektywów, bo tak właśnie siebie nazwali. Ich dewiza brzmi: „Badamy wszystko”. Nie ma w tym stwierdzeniu ani trochę przesady. Skromnie mówiąc, dotychczas udało im się rozwiązać zagadkę zielonego ducha, nawiedzonego za­mku, szepczącej mumii i wiele innych nieco dziwacznych spraw.

Jupiter Jones ma znakomity zmysł obserwacji i zdolność do wycią­gania wniosków. Pete Crenshaw wkracza wtedy, gdy potrzebna jest siła mięśni, Bob Andrews natomiast, najbardziej ze wszystkich rozmiłowany w nauce, doskonale prowadzi badania. Razem tworzą wspaniały zespół.

Mieszkają w Rocky Beach, kalifornijskim miasteczku leżącym zale­dwie kilka kilometrów od Hollywoodu. Kwaterę Główną urządzili sobie na terenie składu złomu, należącego do Matyldy i Tytusa Jonesów, cioci wujka Jupitera.

Myślę, że tyle wstępu wystarczy. Pora na opowieść.

 

Alfred Hitchcock

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

To był pracowity dzień w składzie złomu Jonesów. Ciotka Matylda zagoniła do roboty Jupitera i jego dwóch przyjaciół, Boba i Pete’a, a sa­ma usadowiła się na ogrodowym krzesełku z kutego żelaza, stojącym obok schludnego małego budyneczku, w którym miała swoje biuro, i bacznie obserwowała, jak chłopcy uwijają się przy rozładowywaniu półciężarówki, pełnej najświeższych nabytków Tytusa Jonesa.

— Jupiterze! — zawołała w pewnej chwili. — Przynieś z samo­chodu wszystkie posągi. Bob i Pete niech ci pomogą. Ustawcie je rzę­dem na stole, żeby się ładnie prezentowały.

Miała na myśli gipsowe podobizny sławnych ludzi, starannie ułożone na płachtach brezentu z tyłu półciężarówki. Dokładnie mówiąc, nie były to posągi, lecz popiersia, rozmiaru mniej więcej polowy wielkości popiersi ludzkich. Podobne rzeźby stoją na postumentach w niektórych muzeach i bibliotekach.

Jupiter, Pete i Bob wdrapali się na półciężarówkę i popatrzyli na gipsowe głowy. Pomyśleli, że chyba nikt specjalnie nie marzy o posiada­niu czegoś takiego. Trzynaście popiersi, szarawych od osiadającego na nich przez lata kurzu, nie prezentowało się zbyt imponująco. Na kwadratowych podstawach były wyryte nazwiska osób, które wyobrażały.

— Juliusz Cezar, Oktawian August, Dante, Homer, Francis Bacon, Szekspir — przeczytał Jupiter. — Same sławne postacie.

— August Mocny — dodał Bob. — Nigdy o kimś takim nie słyszałem.

— Ani ja o żadnym Lutrze czy Bismarcku — wtrącił się Pete, wskazując na dwa popiersia o srogim wyglądzie.

— Ale za to wiesz, kim byli królowa Wiktoria, Waszyngton, Franklin i Lincoln — powiedział Jupiter.

— Jasne — zgodził się Pete. — Zacznijmy od Waszyngtona. — Schylił się, by podnieść popiersie przedstawiające pierwszego prezy­denta Stanów Zjednoczonych. — Ojej, ale to ciężkie — jęknął.

— Uważaj, Pete! — krzyknęła pani Jones. — To cenny przed­miot. Artystyczna robota. Zamierzam wziąć za niego całe pięć dolarów.

— Zejdę na ziemię, a ty mi podasz tego Waszyngtona — powie­dział Jupiter.

Pete przyklęknął i powoli spuścił prezydenta w ramiona Pierwszego Detektywa. Jupiter mocno objął gipsową postać i cofnął się chwiejnym krokiem. Ostrożnie postawił popiersie na stole i otarł pot z czoła.

— Ciociu, myślę, że powinniśmy poczekać na Hansa i Konrada. My możemy upuścić którąś z figur.

— Chyba masz rację — przyznała pani Jones, uważnie obserwu­jąca każdy ruch chłopców. — Straciłabym pięć dolarów. Wobec tego na razie jesteście wolni. Zwołajcie sobie klubowe spotkanie czy jak to tam nazywacie.

Bob, Pete i Jupiter założyli niegdyś klub miłośników zagadek, który później przekształcili w młodzieżową firmę detektywistyczną. Jednakże do pani Jones nigdy w pełni nie dotarło, że chociaż nadal rozwiązują zagad­ki i dla zabawy biorą udział w różnych konkursach, to naprawdę interesu­ją ich prawdziwe tajemnicze sprawy i właśnie im poświęcają czas.

Matylda Jones wiedziała, że w rogu składu złomu Jupiter ma war­sztat, wyposażony w różne narzędzia prasę drukarską. Chłopcy zarzu­cili pomieszczenie stertą materiałów budowlanych, by nie dojrzały go niepowołane oczy. Ciotka nie miała jednak pojęcia, że w pobliżu warsz­tatu chłopcy urządzili również Kwaterę Główną, miejsce spotkań zespo­łu Trzech Detektywów.

Kwatera mieściła się w starej przyczepie kempingowej, uszkodzonej niegdyś w wypadku. Pan Jones nie zdołał jej sprzedać, więc podarował ją Jupiterowi, by miał gdzie się spotykać z przyjaciółmi. W ciągu ostat­niego roku chłopcy z pomocą Hansa i Konrada, krzepkich jasnowłosych Bawarczyków, tak dokładnie obłożyli ją wszelkiego rodzaju złomem, że była praktycznie niewidoczna z zewnątrz i można się było do niej dostać jedynie przez sekretne wejścia.

W Kwaterze mieściło się niewielkie biuro wyposażone w biurko, tele­fon, magnetofon, szafkę inne niezbędne rzeczy. Obok biura było równie małe laboratorium i ciemnia fotograficzna. Większość przedmiotów pochodziła ze złomu i dopiero Jupiter wraz z przyjaciółmi przywrócił im dawną świetność.

Detektywi zbliżali się już do swojej siedziby, kiedy na teren składu złomu wjechała mała półciężarówka. Prowadził ją Konrad, a obok niego siedział Tytus Jones, niewysoki mężczyzna z ogromniastymi wąsami, które dominowały w całej jego postaci. Hans, drugi z braci Bawarczyków, zajmował miejsce w tyle pojazdu, obok załadunku.

Samochód zatrzymał się i pan Jones wysiadł z kabiny kierowcy. Chłopcy zauważyli, że tym razem ciężarówka była wyładowana dużą liczbą krawieckich manekinów. Wyglądały dosyć przedziwnie. Wykona­ne z metalowych prętów, obciągniętych czarnym materiałem, kształtem i wielkością przypominały postaci kobiet, ale były pozbawione głów, a zamiast stóp miały metalowe stojaki. Niegdyś podobne manekiny po­siadała niemal każda rodzina, a panie domu, szyjąc ubrania, przymie­rzały je właśnie na takich figurach. W dzisiejszych czasach jednak rzadko kto ich używa.

Pani Jones zerwała się na równe nogi i złapała za głowę.

— Aniołowie Pańscy i wszyscy święci — krzyknęła. — Czyś ty rozum postradał, Tytusie? Jak, na Boga, zamierzasz sprzedać tyle starych krawieckich manekinów?

— Coś wymyślimy. Znajdziemy dla nich jakieś zastosowanie — odparł z niezmąconym spokojem jej mąż.

Tytus Jones był dość niezwykłym handlarzem złomu: kupował wiele rzeczy wyłącznie dlatego, że wzbudziły jego zainteresowanie, i nie troszczył się o to, czy zdoła je sprzedać. Zazwyczaj jednak udawało mu się w końcu nieźle na nich zarobić.

— Jupiterze, rusz głową i pomyśl, jak wykorzystać stare manekiny — polecił bratankowi.

— Mogą stanowić cel dla łuczników — odparł natychmiast Pier­wszy Detektyw. — Każdy klub chętnie je kupi, by jego członkowie mieli do czego strzelać.

Wuj Tytus zastanowił się przez chwilę.

— Niezły pomysł — stwierdził. — Próbuj dalej. Aha, zauważyłem, że zaczęliście rozładowywać moją wspaniałą kolekcję gipsowych po­piersi. Niezwykły zakup, trzeba przyznać. Artystyczne cacka.

— W pierwszej chwili nie mogłam pojąć, po co je kupiłeś — powie­działa Matylda Jones. — Ale teraz chyba wpadłam na pomysł, w jaki sposób możemy się ich pozbyć. Zareklamujemy je jako ozdoby do ogródków. Wyglądałyby świetnie na słupkach ustawionych między raba­tami kwiatów i krzewami.

— Wiedziałem, droga żono, że mogę na ciebie liczyć — ucieszył się wuj Tytus. — Trafiłaś w sedno! Hans i Konrad, rozładujcie do końca ciężarówkę z popiersiami. Uważajcie, żeby się nie poobtłukiwały.

Usiadł w cieniu i zaczął palić fajkę, a tymczasem jego pomocnicy zdejmowali z samochodu gipsowe postaci.

— Trafiłem na te popiersia w wielkim starym domu, stojącym w ka­nionie między wzgórzami. Jego właściciel zmarł niedawno. Niestety, wszystkie meble i dywany zostały sprzedane, nim zdążyłem tam do­trzeć. Nie zostało nic poza rupieciami, na które nie znaleźli się amatorzy: tymi popiersiami, jakimiś książkami, zegarem słonecznym i paroma ogrodowymi meblami. Kupiłem więc to, co było.

Zamilkł, pykając fajeczkę. Jupiter, Pete i Bob skorzystali z okazji wymknęli się do warsztatu.

— Jejku! — westchnął Pete. — Już myślałem, że twoja ciotka każe nam pracować przez cały dzień.

— Zrobiłaby to z ochotą, gdyby się nie bała, że możemy upuścić na ziemię któreś z popiersi — odparł Jupiter. — Ciotka Matylda nie znosi tracić pieniędzy.

— Czym się zajmiemy? — spytał Pete. — Nie mamy żadnej za­gadki do rozwiązania. Przejrzyjmy mapy starych miast-widm na pustyni, które zamierzamy kiedyś spenetrować.

— Możemy także spróbować rozwiązać konkurs — rzucił pomysł Bob. — Pierwszą nagrodą jest wycieczka na Hawaje dla dwóch osób.

— A więc... — zaczął Jupiter, ale w tej samej chwili zaświeciła się czerwona lampka, zamocowana na tablicy ponad prasą drukarską.

— Chłopaki! Ktoś do nas dzwoni! — wrzasnął Bob.

— Może chce, abyśmy rozwikłali jakąś tajemnicę — powiedział z nadzieją Jupiter.

Pete zdążył już zdjąć żelazną kratę, zamykającą wejście znajdujące się za prasą drukarską. Wśliznął się do ogromnej karbowanej rury, która prowadziła do ukrytej pod stertą złomu przyczepy kempingowej. Chłopcy nazywali to tajne przejście Tunelem Drugim. Bob i Jupiter ruszyli w ślad za przyjacielem. Pete popchnął klapę w podłodze i Trzej Detektywi wspięli się do maleńkiego biura, mieszczącego się w Kwaterze Głównej.

Telefon naprawdę dzwonił. Jupiter chwycił słuchawkę.

— Halo! Tu Jupiter Jones.

— Witaj, Jupiterze — usłyszeli wszyscy przez głośnik przymon­towany do telefonu. Nie mieli wątpliwości, do kogo należy ten serdecz­nie brzmiący głos. Alfred Hitchcock, sławny reżyser i scenarzysta, zaprzyjaźnił się z chłopcami i został ich doradcą. Wiadomo było, że kiedy dzwoni, zazwyczaj ma dla nich w zanadrzu jakąś ciekawą sprawę do rozwiązania.

— Co za miła niespodzianka — ucieszył się Jupiter. — Czym mo­żemy służyć?

— Mam nadzieję, że nie jesteście teraz bardzo zajęci. Syn mojego przyjaciela przyjechał tutaj i potrzebuje pomocy. Sądzę, że właśnie ty, Pete i Bob możecie mu jej udzielić.

— Postaramy się — powiedział Jupiter. — Jakie kłopoty ma pań­ski przyjaciel?

        Ktoś zostawił mu coś wartościowego — wyjaśnił Alfred Hitchcock. — Niestety, chłopiec nie ma pojęcia, co to może być i gdzie należy tego szukać. Zatrzymał się w hotelu „Imperial” w Hollywoodzie. Spotkajmy się tam jutro rano o dziesiątej, dobrze? Wtedy sam wam wszystko opowie.

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

— Pan Hitchcock ma dla nas nową sprawę! Ale bomba! — zawołał Pete.

— Jakiś chłopak otrzymał coś cennego i nie wie ani co to jest, ani gdzie tego szukać. — Bob zmarszczył czoło. — Moim zdaniem dość skomplikowany przypadek.

— Tym lepiej dla nas — odparł Jupiter.

— Potrzebny nam samochód, który by nas podwiózł do Hollywoodu — wtrącił Pete. — Z obrzydzeniem myślę, że mógłbym zajechać pod hotel „Imperial” starą półciężarówką.

— Już dzwonię do agencji „Wynajmij auto i w drogę” — powiedział Jupiter, nakręcając numer. — Poproszę, żeby jutro rano przyjechał po nas Worthington.

Jakiś czas temu Jupiter wygrał w konkursie lokalnej agencji wynaj­mu samochodów prawo użytkowania przez trzydzieści dni zabytkowe­go, zdobionego złoceniami rolls-royce’a wraz z kierowcą. Samochód stał się nieocenioną pomocą w karierze trzech młodych detektywów, ponieważ odległości w południowej Kalifornii są olbrzymie i prawie nie ma szans, by niezmotoryzowani mogli je pokonać. Czasami oczywiście chłopcy pożyczali należącą do wuja półciężarówkę i prosili Hansa lub Konrada, by ich podwiózł tu czy tam, ale w tak mało dostojnym pojeździe nie mogli się w żadnym wypadku pokazać przed eleganckim hollywoodzkim hotelem.

— Dzień dobry. Czy mogę rozmawiać z kierownikiem? — powiedział Jupiter do słuchawki. — Witam pana, panie Gelbert. Przy telefonie Jupiter Jones. Chciałbym prosić o rolls-royce’a wraz z Worthingtonem, na dziewiątą trzydzieści jutro rano.

— Przykro mi ale to niemożliwe — usłyszeli wszyscy przez głoś­nik odpowiedź po drugiej stronie linii. — Upłynął już termin, w którym mogliście korzystać z tego samochodu.

— Do licha! — jęknął rozczarowany Pete. — Przegapiliśmy to. Trzydzieści dni minęło w czasie, kiedy na Zachodnim Wybrzeżu rozwią­zywaliśmy tajemnicę Wyspy Szkieletów.

Jednakże Jupiter nie zamierzał skończyć rozmowy.

— Według moich obliczeń, panie Gelbert, zostało nam jeszcze kil­kanaście dni do wykorzystania.

— Nieprawda, nasz termin upłynął — szepnął głośno Pete. —On ma rację.

Pierwszy Detektyw pomachał wolną ręką w stronę kolegów, dając im znak by się nie wtrącali. Drugą ręką przyciskał do ucha słuchawkę, chcąc dosłyszeć odpowiedź kierownika agencji.

— Mylisz się, młody człowieku — stwierdził stanowczo pan Gelbert.

— Proszę pana — odparł na to Jupiter tonem pełnym godności — sądzę, że patrzymy na sprawę z dwóch różnych punktów widzenia. Trzeba wyjaśnić nieporozumienie, wobec tego za dwadzieścia minut zjawię się w pańskim biurze, by raz jeszcze wszystko przedyskutować.

— Nie ma o czym dyskutować! — Kierownik najwyraźniej był już zirytowany. — Czas minął i kropka. Możesz wstąpić do biura, ale nic ci to nie da.

— Dziękuję panu uprzejmie. — Jupiter zakończył rozmowę i zwró­cił się do przyjaciół: — Bierzemy rowery i jedziemy do śródmieścia.

— Ależ on ma rację! — upierał się Pete, kiedy czołgali się przez Tunel Drugi do wyjścia. — Trzydzieści dni to trzydzieści dni.

— Nie zawsze — odparł tajemniczo Jupiter. — Rozmowę z pa­nem Gelbertem pozostaw mnie.

— Dobrze, nie ma sprawy, rozmawiaj z nim sam — zgodził się Bob. — My nie mamy nic do powiedzenia. Moim zdaniem tylko tracimy czas.

Jupiter już się więcej nie odezwał. Wyjechali przez główną bramę, a potem drogą biegnącą wzdłuż brzegu oceanu zmierzali do oddalone­go o mniej więcej kilometr centrum Rocky Beach. Po lewej stronie mijali lśniące w promieniach słońca błękitne wody Pacyfiku upstrzone plamkami turystycznych łódek, po prawej zaś brunatne, postrzępione góry Santa Monica.

Agencja wynajmu samochodów mieściła się w narożnym budynku przy głównej ulicy miasteczka. Trzej Detektywi zostawili rowery na zew­nątrz i wkroczyli do środka. Pete i Bob z ociąganiem szli za Jupiterem. Ktoś wskazał im drogę do biura kierownika, tęgiego mężczyzny o czer­wonych policzkach, który na widok chłopców zrobił groźną minę.

— O co ci jeszcze chodzi? — spytał Jupitera. — Wygrałeś nasz konkurs i przez trzydzieści dni miałeś prawo korzystać z samochodu. Dlaczego uważasz, że nadal możesz to robić? Nie umiesz liczyć?

— Umiem, proszę pana — odparł grzecznie Jupiter. — Starałem się to zrobić jak najdokładniej.

Wyciągnął z kieszeni niewielki notesik i kopertę. Z koperty wyjął zło­żony arkusz papieru. Okazało się, że jest to ulotka reklamująca konkurs, w którym chłopiec otrzymał nagrodę. Jej treść brzmiała następująco:

 

Wygraj prawo użytkowania rolls-royce’a!

W ciągu trzydziestu dni samochód wraz z szoferem do Twojej dys­pozycji przez dwadzieścia cztery godziny!

Musisz tylko odgadnąć, ile ziarenek grochu znajduje się w dzbanie.

Agencja „Wynajmij auto i w drogę”.

 

— Hm! — Pan Gelbert popatrzył na ulotkę. — O co ci chodzi? Otrzymałeś prawo korzystania z samochodu przez trzydzieści dni, każ­dego dnia, kiedy tylko chciałeś. A dzień ma dwadzieścia cztery godziny, no i tyle.

— Proszę jeszcze raz zobaczyć, jak sformułowane jest pańskie ogłoszenie — upierał się Jupiter. — Wynika z niego, że zwycięzca konkursu będzie mógł korzystać z samochodu w ciągu trzydziestu dni, przez dwadzieścia cztery godziny każdego dnia.

— Zgadza się — warknął pan Gelbert. — Dostałeś samochód na trzydzieści dni, a każdy dzień liczy dwadzieścia cztery godziny. Każdy o tym wie.

— Właśnie. Skoro to takie oczywiste, to dlaczego w ogóle pan o tym wspominał? Nie wystarczyło po prostu napisać: Prawo użytkowa­nia samochodu w ciągu trzydziestu dni? — zapytał Jupiter.

— Dlaczego... wspominałem... — mamrotał pan Gelbert. — No, tego... chciałem, żeby lepiej brzmiało. Bardziej interesująco.

— Całkiem możliwe — zgodził się Jupiter — ale dla mnie wynika z tego tekstu, że zwycięzca konkursu może dopóty używać rolls-royce’a, dopóki nie wykorzysta limitu wynoszącego siedemset dwadzieścia go­dzin. Innymi słowy, dopóki nie przejedzie się nim trzydzieści razy po dwadzieścia cztery godziny. A według moich obliczeń — zerknął do notesu — korzystaliśmy w sumie z samochodu przez siedemdziesiąt siedem godziny i czterdzieści pięć minut, co oznacza pełne trzy dni, pięć godzin i te czterdzieści pięć minut. Mamy więc jeszcze przed sobą pra­wie dwadzieścia sześć dni, zakładając, że każdego dnia jeździmy przez dwadzieścia cztery godziny.

Pete i Bob nie wierzyli własnym uszom. Wydawało się niemożliwe, by Jupiter mógł mieć rację, a jednak jego argumenty brzmiały niezwykle przekonująco. W końcu było napisane: „W ciągu trzydziestu dni przez dwadzieścia cztery godziny”. Jeśli więc przyjąć, że „dzień” oznacza pełne dwadzieścia cztery godziny korzystania z samochodu, to rzeczy­wiście Jupiter słusznie upierał się przy swoim.

Pan Gelbert zaniemówił. Twarz mocno mu poczerwieniała.

— Bzdura! Nigdy czegoś podobnego nie powiedziałem. W każdym razie nie miałem takiego zamiaru.

— Dlatego właśnie jest takie ważne, by zawsze mówić dokładnie to, co chce się powiedzieć — odparł Jupiter. — W tym przypadku powie­dział pan...

— Nie powiedziałem! — ryknął pan Gelbert. — Chyba oszalałeś, jeśli myślisz, że będziesz mógł w nieskończoność korzystać za darmo z mojego najlepszego samochodu i kierowcy. Nie obchodzi mnie, co napisałem w ogłoszeniu. Miałem na myśli okres trzydziestu dni. Trzy­dzieści dni już minęło!

— Jednakże przez tydzień nas nie było i w tym czasie nie mogliśmy korzystać z samochodu — wtrącił Bob. — Czy mógłby pan przy­najmniej doliczyć te siedem dni do należnych nam trzydziestu?

— W żadnym wypadku! — zaprotestował odruchowo kierownik agencji, ale po chwili nagle zmienił zdanie i pokiwał głową. — Zgoda, pójdę na pewne ustępstwo. Jeśli obiecacie, że nigdy więcej nie będzie­cie mnie nachodzić, pozwolę wam jeszcze dwa razy skorzystać z samo­chodu. Dwa razy i na tym koniec!

Jupiter westchnął ciężko. Nie znosił, kiedy któryś z jego pomysłów zawodził, a w tym wypadku liczył na to, że dzięki formie, w jakiej zostało zredagowane ogłoszenie, uda mu się wygrać prawo do dalszego korzy­stania z rolls-royce’a. W końcu wywody, jakimi uraczył pana Gelberta, były całkowicie logiczne. Kiedy ktoś mówi: „W ciągu trzydziestu dni przez dwadzieścia cztery godziny”, to znaczy trzydzieści razy po dwa­dzieścia cztery godziny jazdy samochodem. Ale dorośli oczywiście czę­sto nie ponoszą odpowiedzialności za swoje słowa i są na bakier z logiką.

— Dobrze — powiedział jednak, bo cóż więcej mógł zrobić. — Jeszcze dwa razy skorzystamy z samochodu. Po raz pierwszy jutro rano o dziewiątej trzydzieści. Dziękuję, panie Gelbert. Idziemy — zwrócił się do przyjaciół.

Bob i Pete w milczeniu wyszli za Jupiterem z biura i wszyscy trzej ruszyli na rowerach w stronę składu złomu.

— Do licha! — powiedział ponurym tonem Pete. — Co my zrobi­my, kiedy już po raz drugi i ostatni skorzystamy z samochodu? Przecież jeśli mamy rozwiązywać kolejne tajemnicze zagadki, nie możemy prze­mierzać południowej Kalifornii na rowerach!

— Popracujemy więcej w składzie złomu — powiedział Jupiter — by ciotka Matylda chętniej wypożyczała nam mniejszą półciężarówkę z Han...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin