Waldorff Jerzy - FIDREK - POWIEŚĆ.rtf

(1081 KB) Pobierz

Jerzy

Waldorff

Fidrek

 

Bytowanie ludzkie na ziemi, jego monumen­talna historia i groźna teraźniejszość, niemal wszystko - je­śli przebadać sprawy dokładniej — okaże się wynikiem przy­padku. Gdyby Piłat był trochę odważniejszy (albo tylko mniej leniwy) i nie wydał na mękę Chrystusa, biorąc we własne ręce jego przyszłość; jeśliby Napoleon w niemowlęctwie wypadł Z kołyski na głowę i zidiociał, gdyby Lenin w roku siedemnas­tym pojechał nie do Petersburga, ale do londynu - dzieje nasze potoczyłyby się inaczej- Jedno tylko zawsKe tyło i Z0' stało imperatywem kategorycznym świata: upływ czasu, sta­rzenie się tego, co żyje, i wreszcie śmierć.

Mechanizm odmykający śluzę cZasu ma % właściwość, żę przebiegi chronologiczne łączy Ze Zmianam* w przestrzeni. Miejsc, które ongiś nawiedzaliśmy, już nie ma. Istnieją dalej na mapie i łatwo kupić bilet, żeby się tam Zpęłt&i jednak to już nie będą okolice, w których się rozgrywały dawne sprawy; do nich podróżować można tylko drogą poprzez wspomnienia. Przeklęte wędrowanie!... Gdyby nie pamięć, życie starych ludzi bolałoby tylko fizycznie.

Śluza raz odemknięta nie powoduje równomiernego spły­wu czasu wzdłuż historii. Dzieje się z nitn jak z potokiem górskim, opadającym z jednego głazu na drugi, coraz *° ni%.ej> ale po drodze - na kolejnych półkach skalnych - wody zafrW~

mują się i tworzą rozlewiska, mniejsze, większe, %aś w miarę jak rośnie między nimi odległość, coraz trudniej dopatrzyć się kształtu i zawartości tego, co poszczególne uskoki-epoki ze­brały. Należałoby wszystko Wsączyć w ciąg logiczny, poddają­cy się wspólnemu osądowi, a nie można! Koniec końcem bywa, Żę jedne okresy spraa stają się całkiem obce drugim i ludzie Z jednego piętra czasu oglądają || Whwmenism lokatorów pięter wcześniejszych, choć wiedzą, Że SCL samymi osoba­mi, tylko świat dookoła i oni się najzupełniej zm*en*

Podobnie ze mn4 i Fidrkiem. Był taki chłopak dawno temu, którego tak wołano w rodzinie, a także'w szkole, między kolegami, i słuchać musiał łajania profesorów:

              Fidrek, jeśli wyjdziesz Za bramę, będzjtszfpo lek­cjach siedział w kozie! Fidrek, miej to w nosie, chodź na lemoniadę!

Dlaczego takie przezwisko „Fidrek”, a nie inne? Tego nikt nie pamiętały a przecie winno I zastanawiać, skoro nic Z imieniem nie miało wspólnego, więc nie zdrobnienie, tylko Bóg wie co. Obserwując go ^ mojego niemal już podziemia skalnego wiem, że to byłem ja i niby nadal jestem, ale przecież nic mnie z chłopakiem nie łączy, oprócz Zau>iści, Że on tam został aż do tyła młody, gdy ja tu, na tej krawędź? bytu?... Jeden Chronos zaklętą miotłą potrafiłby wymieść z by mojej wszystkie gruzy, usypiska i bruzdy, jakie osadziło na niej życie, a także skrzesać w oczach trochę niegdysiejszego blasku spod zamglenia między ZmarsŻc:(Aami- Ale nigdy, w żadnym razie nie umiałbym już patrzeć w przyszłość Z dawnym ufnym rozmarzeniem; %byt wiele się o życiu tym­czasem dowiedziałem.

Nos podobnym hakiem zpisa nad wąsami o zpliżpnym Zarysie, tyle że id czerń dziś wątpliwai Tamten Fidrek, czyli ja w głębi czasu, podrostekJ wąsaty był już gdzjeś od czternastu lat i czwartej klasy, ale zfesztą bardziej niż człowieka przypominał jeszcze cielę na niepewnych nogach, rozglądające się po okolicy wzrokiem spłoszonym, na pół

sennym, lecz jak gdyby i pełnym wyczekiwania, ^goła natar­czywego chwilami, głupiec! Stoi i nie odbywa się, gdyż nie słyszy mojeg° nawoływania, a jeśliby dobiegło go i chciałby mi

o              sobie przypomnieć różności, dla mnie już dawno niepamięt­ne — ja bym go nie dosłyszał, bo i daleko, i słuch wiekiem nadwątlony. Mogę więc tylko czerpać z własnych rozważań

o              chłopcu, ale czy będzie to cała prawda o nim?...

Bogać tam! Żadna jedyna prawda\ o ludziach i świecie nie istnieje. Tyle ich, ile świadectw chcieliby dać mieszkańcy Ziemi o ^róż/tych temperamentach, zasadach moralnych i prze­konaniach, obserwujący życie z rozmaitych stanowisk w prze­strzeni i także w czasie. Te pojedyncze widzenia i zeZnan^a ulegają dodatkowo zniekształceniom w każdym człowieku Z osobna, chociażby — skrupulant! — dbał jak najtroskliwiej

o              nietykalne Zasoky wspomnień. A.taki niewidzialnego ich korektora odbywają się przez podświadomość. Krętymi, pod­ziemnymi drogami chytrze doprowadzone zorają filtry, które przez woje sita przepuszczają takie jedynie zaPamktam elementy, żeby ustawiały pamiętającego w możliwie szacownej pozycji, otoczonej, jeśli nie całym blaskiem aureoli, to choćby tylko poświatą usprawiedliwiającą działania łub zaniechania, jakich należałoby się wstydzić. Reszta ginie w zamnieniu, trudno zorientować się, jak i kiedy.

Dlatego, mimo pozorów najbardziej autentycznego świad­czenia z pełną wiarą i gwarancją prawdy — nie ma mniej pewnych świadków historii od naocznych! Dopiero dokumenty Zebrane przez badaczy Z następnych pokoleń, ich beznamiętne analizy nieco przybliżyć prawdę, choć nigdy całą ujawnić w pełnym świetle. Poza uniemożliwiającymi taki akt za~ wczasu podjętymi zatajeniami, a także zniszczeniem, zagubie­niem wielu potrzebnych protokołów - do dzieła przewartościo­wania ludzi i wydarzeń zbierają się interpretatorzy. Naj­częściej z polecenia kolejnej władzy, która — co jest prawie regułą — chce zdyskredytować bezpośrednich poprzedników u steru rządów, a dawniejszym imputować sentencje, które

usprawiedliwiałyby obecną przebudowę społeczeństw, nowe soju­sze międzynarodowej przyjaźni i deklaracje nienawiści. Nie­nawiść przede wszystkimi

Liczą się ponadto gusta, żgnienne z epoki w epokę. Prawdą u progów naszego wieku ^dawfiło się, że symfonika Mahlera jest nudziarstwem, spłodzonym przez histeryka bez talentu, a dzisiaj powiada się ze wzruszeniem, że był on prorokiem, który swą sztuką przepowiadał wszystkie bóle i niepokoje, całą beznadziejność i smutek czasów atomowych. Estrady nabrzmiały Mahlerowską rozpaczą, poza koncerto­wymi salami zostały jednak i nadal żyją własnym życiem liczniejsze znacznie rzesze ludzi, których muzyka nie ob­chodzi, natomiast mają inne sporne upodobania i kłopoty, wiarę lub niewiarę, które opromieniają ich bytowanie albo też prowadzą Je PrZeZ mroki.

Zważywszy to wszystko, co wyżej — się, żę możli­wie najuczciwszym przypuszczeniem będzie, iż n> sobie każdy nosi własny, cały świat widzialny i odczuwalny i że P°K.a tym inny świat nie istnieje.

O              cóż się w końcu handryczę?! Przecie zamierzam tylko opowiedzieć historię pewnego chłopca, którego już dawno nie ma, i pewnego starego człowieka, który jeszcze jest. Czy ci dwaj zdołają się porozumieć, czy ich wspomnienia uda się jakoś powiązać, nie mówiąc o sprowadzeniu do jednej bio­grafii?... Niechaj oni sami decydują! Stawiam ich teraz gęba naprzeciw ggbie, aby się znaleźli po dwóch skrajach żywota i mogli się sobie przyglądać.

              Rusz się, Fidrek!

R o^d^iał pierwszy

p

JL lerwsze moje spotkanie z Poznaniem łączy mi się ze śmiercią pierwszego prezydenta miasta po pierw­szej wojnie światowej. Zaczęło wszystko zresztą kieł­kować na żałosnym poletku wydarzeń nieco wcześniej, pewno był koniec sierpnia, gdy Fidrek opuszczał Rękaw- czyn. Z samego rana . żegnał się ze zwierzętami w obejściu. Najmniejr go wzruszyły owce, najtrudniej było, z wyżlicą Halmą. Ogród stał podmokły jeszcze nocną wilgocią, a dusza Fidrka...łzami u samej krawę­dzi, tuż przed wylewem spod powiek, Z drzew okapy- wała rosa na trawę i żwir alejek* a jemu się zdawało, że ogród płacze. Po wnętrzach dworu kręcił się to tu, to tam, patrzył na znane meble z rozpaczą, jak gdyby dano mu je; oglądać po raz ostatni. Dotykał tapet w nadziei bez sensu,, że może palcami wymaca pod nimi skrytkę, w której mógłby zaszyć się, żeby zostać. Krótkie, złudne oczekiwanie, póki z ganku nie dobiegł głos ojca:

-              Fidrek! Gdzie on jest?

Z rodzicami i ciotką Manią jechać miał wolantem do Trzemeszna, skroś pól pod bladym słońcem, gdyż za dnia było jeszcze ciepło i ładnie, choć już w liliowym z lekka powietrzu po rżyskach i podorywkach włóczy­

ły się pierwsze nitki babiego lata. Od czworaków wy­rwał się kwicząc prosiak, za nim baba z wrzaskiem, więc się rozjazgotały psy, ale konie wypoczęte po nocy rwały żywym kłusem, przebiegły granicę Rękawczyna, zrobiło się na sercu jeszcze ciężej, tak że ani się obej­rzeć za siebie. Potem dworzec w Trzemesznie i smrod­liwy przedział wagonu.

Ileż było później tych dworców, stacji na zmianę lęku i nadziei! Schludnych w dawnym Poznańskiem, rozbitych bombami drugiej wojny, potem odbudowy­wanych nowocześnie: nad torami wiodły ku odległym celom napięte druty sieci elektrycznej. Później ^dworce lotnicze... Jezus,. Maria! Kiedy przypomnieć, ż! czter­naście kilometrów dzielących Trzemeszno od Rękaw­czyna przebywałem karetą w dwie zimowe godziny, zaś teraz wystarcza niespełna* dwóch, <ab>ym doleciał z Warszawy do Rzymu odrzutowcem... Ze w zmierz­chy grudniowe Rękawczyn witał mnie ciepłym migota­niem świec i blaskiem lamp naftowych, zapewniając odpoczynek bez . mechanizmów, które dopuszczałyby jakieściś gadanie z daleka; w izolacji od świata przery­wanej tylko wędrówką' listonoszy. Gdy myślę o tym wszystkim, widzę Fidrka w kręgu żywota bliższym królowi Sobieskiemu niźli moim uciechom laserowym. Dzieli nas więc — mierząc czas miarą szalejącej materii

              nie kilka dziesiątków lat, jeno parę stuleci. Nic prze­cie nie jest mi po -dziś bliższe, bardziej dotykalne, dające wyłowić się węchem i uchem nad owe dawne chwile oczekiwania pociągu na peronie trzemeszeńskie- go dworca.

Twarzą chwytam jeszcze łagodny wiatr, * niosący sponad bliskich pól krakanie wron, gdy przez rozwarte okna poczekalni dworcowej słychać było krzątaninę żony zawiadowcy, która prowadziła tam bufet zawsze opatrzony w zimne mięsa, w glony sera i piwo, choć

              IO —

jeden Bóg raczy wiedzieć, kto mógł tasować te przysma­ki na niepozornej stacyjce, a z dworca do miasta było blisko kilometr. Potem zajeżdżał pociąg, srogie niecąc zamieszanie w sennej równowadze dźwięków i zapa­chów. Od lokomotywy dobiegał syk pary, delikat­nie smolna woń bijąca z podkładów szyn ulegała ostremu-wzmocnieniu przez kłęby dymu z komina pa­rowozu; " Trzaskały drzwi przedziałów, niespiesznie, przepuszczając nielicznych stąd pasażerów, a zawiado­wcy w czerwonej czapce trudno było się zdecydować na danie znaku odjazdu maszyniście: wsadzał gwizdek do ust i podnosił ramię z krągłą packą w dłoni, jak gdyby chciał nią straszyć nie tylko podróżnych, lecz i muchy, ale się; jeszcze wahając^.. Nawoływał ludzi, opuszczał ramię, wyjriiował z ust gwizdek, żeby dopie­ro za którymś nawrotem rzucić packą ku górze i gwiz­dnąć ostro, przeraźliwie, a wtedy ze szczękiem zderza­ków pomiędzy wagonami i ciężkim fukaniem pociąg ruszał!

W Poznaniu miano się zatrzymać w hotelu Conti­nental, przewidując kłopoty ze zdobyciem pokoju,'więc gdy portier bezsilnie rozkładał krótkie ramiona i miną dawał do zrozumienia, jak boleje — ojciec się odwracał do ciotki Mani, która (zawsze na drugim planie) stała

o              krok za nami, położywszy u nóg pleciony koszyk.

Ciotka dobywała wówczas osełkę masła, które po miastach za zdewaluowane skutkiem wojny pieniądze było nie do nabycia, więc portier zgarnąwszy je szyb­ko pod ladę, na nosie mocował okulary i nadał bardzo strapiony,- ale jednak otwierał księgę recepcjir

              Wielmożni państwo dwuosobowy, z synkiem?

Podczas gdy garson niósł walizy na piętro, hotel oswajał przymilnie gości puszystym dostatkiem wnę­trza. Dywany przytwierdzone były do schodów, co sto­pień, mosiężnymi prętami; co zakręt łuki ścian ubrane

              II —

portierami, na ścianach angielskie sztychy, w powietrzu dyskretny zaduch, wiązany z nie doczyszczonego ku­rzu, zapachu cygar i perfum, przechowywanego z sza­cunkiem w pluszowych fałdach kotar i wiśniowych obiciach foteli umieszczonych co wnęka, co nisza, iżby nikt ani przez chwilę nie musiał nóg męczyć staniem, a cóż dopiero wygoda pokoi, z dwiema miskami umy­walni, żeby czułe małżeństwa zapały minionej nocy obmywać mogły wspólnie, nadal się uśmiechając do siebie, na wspomnienie miękkości łóżek i szelestu at­łasów pokrywających kołdry.

Obiad jednak wypadało jeść nie w Continentalu, ale w Bazarze. Oczywiście bez cioci Mani, bo ona w ogóle zamieszkać nawet miała gdzie indziej, u jakiejś przyjaciółki, a zabrana ,była z Rękawczyna w charakte­rze Kasandry, zwiastunki nieszczęścia, które zobowią­zana była w dodatku sama starannie przygotować.

O              tym wszystkim w drodze się nie mówiło. Zwłaszcza Fidrek słyszeć nie chciał, choć go świadomość nieunik­nionego dławiła pomiędzy gardłem i sercem bezustan­nie. Czasem słabiej, niemal do zapomnienia, ale wystar­czyło byle co, żeby to poczynało z głębi brzucha znów unosić się mdlącą falą w górę i w górę.

Mały człowiek, jak mały ptak, dopiero kiedy się nauczy opuszczać gniazdo o własnych siłach, frunie bez lęku i dych przeczuć, co się tyczy klimatu, jaki znaj­dzie po oddaleniu się od ciepła serc najbliższych. Za­cznie nawet gustować w zaskakujących sytuacjach i da­waniu sobie rady z nimi na własną rękę, a do kontak­tów z przeszłością wystarczą odwiedziny i listy, w mia­rę lotów coraz to odleglejszych — trudne bardziej i bar­dziej, aż się zdarzy i tak, że ustaną. Pierwsze jednak oderwania się od domu są tym okrutniej bolesne, im było w nim zaciszniej.

Jest w tym coś z magicznego opuszczenia szyby,

która nagle zapada, oddzielając niewidoczną ścianą wszystkie sprawy wczorajsze od pustki otaczającej na­zajutrz. To, od czego zostało się odsuniętym, istnieje przecież dalej, bliskie do tyła, że można byłoby sięgnąć ręką albo — co zdaje się straszliwie nieodzowne — przy­tulić duszę do wspomnień tak jeszcze żywych, że je się czuje obok, chociaż cały ów świat, jedyny dotąd i ko­nieczny, odcięto...

Wstrząsy oszczędzane dzieciom rodziców niedo­brych, Aliści Fidrek miłowany był tkliwie!

Poznań mógł zachwycić przybyszów, zwłaszcza z innych okolic kraju. Naturalnie, że nie dziewiętnasto­wieczną architekturą, obcą i ciężką, jak gdyby ją plano­wały zarozumiałe słonie. W dolnym jednak mieście zachowała się pradawna, a ta była piękna, z ratuszem i farą w otoczce niewielkich mieszczańskich kamienic i pałaców oszczędnej arystokracji. Wszystko zaś razem

-              stare i nowe — łączyła pospólna gospodarność w roz­planowaniu centrum i otaczających śródmieście rozsąd­nym kręgiem dzielnic, z których każda miała odrębny charakter, zależnie od tego, kto tam pracował czy rezy­dował. Ludzie wszyscy poważni w stosunku do żyda i jego obowiązków. Kobiety o płaskich piersiach i du­żych stopach, mężczyźni ubrani na czarno, w sztyw­nych kołnierzykach i półkoszulkach, mający przyby­szów z innych dzielnic za wydrwigroszów a prześmie­wców.

Najparadniejszym ulicom w śródmieściu dodawało blasku ziemiaństwo. Ono, upartą pracą na wsi ratując polski stan posiadania przed wywłaszczeniem zapowie­dzianym przez Niemców, podniosło zamożność całej Wielkopolski i teraz, kiedy Poznań był wolny, uważało za sprawiedliwe, aby w zamian za ocaloną ziemię cie­szyć się życiem na zjazdach w stolicy Księstwa. Sunęły więc ulicami ekwipaże zaprzężone w piękne konie, licz­

ne, bo kto miał dwory zbyt daleko, trzymał pojazdy i konie na kwaterach, zaś auta należały jeszcze do nowomodnych wybryków, stosowne dla dandysów, co uprawiali sporting, jak hrabia, który przelatywał środ­kiem miasta na maszynie warczącej i strzelającej moto-i rem, ą sam w dodatku nosił kask i ogromne okulary, więc młode panie — osłabłe na widok jego autómobilu

              wołały:

              Szatan, zupełny szatan! w nadziei, że usłyszy i zwróci na nie uwagę, gdy' hrabia był już daleko w swej torpedzie.

Kolumnową salę jadalną Bazaru zapełniało towa­rzystwo niemal wyłącznie ziemiański...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin