Vaino Linna - Żołnierz nieznany.rtf

(2517 KB) Pobierz

VAIN Linna

ŻOŁNIERZ NIEZNANY

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

I

Bóg, jak dobrze wiadomo, jest wszechmocny, wszystko wiedzący i w swej mądrości dalekowzroczny. Tak więc swego czasu pozwolił, żeby pożar lasu wypalił dziesiątki hektarów lasu państwowego na pewnym piaszczystym terenie w pobliżu miasta Joensuu. Ludzie zgodnie ze swymi zwyczajami starali się, jak tylko mogli, przeciw­stawić się jego zamierzeniu, ale pożar z niewzruszonym uporem spalił las na tak rozległym obszarze, jaki Bóg uważał za właściwy dla swoich przyszłych celów.

Pewien pułkownik pierwszy spostrzegł, jak daleko sięgał wzrok Wszechmocnego. Był on szefem sztabu pewnego korpusu armij­nego i uważał, że wypalenisko nadaje się doskonale na rozkwa­terowanie oddziału. Zakończyła się ostatnia walka fińskiej wojny zimowej, wojny, która była najlepszą ze wszystkich dotychczaso­wych, gdyż zwycięsko wyszły z niej obie strony. Zwycięstwo Finów było o tyle mniejsze, że musieli odstąpić przeciwnikowi swoje te­reny i wycofać się na powstałą w związku z tym nową granicę.

Resztki oddziałów rozpuszczono do domów, a na ich miejsce powołano młodsze roczniki. Wkrótce wypalenisko zajął batalion piechoty. Zdemobilizowani mężczyźni wyruszyli w skwarze wio­sennym, w czapach futrzanych z nausznikami i bez nauszników, w dzianych kaftanach i w filcowych butach. Po powrocie nie mieli trudności przystosowywania się: najpierw urżnięcie się w sztok, po fińsku, a potem praca. Czy nasze ofiary były daremne? To zdołali rozważyć jedynie ci, na których nie czekały wiosenne roboty, a sam fakt, że istnieli tacy, kazał podejrzewać, że ich ofiara nie była tak wielka.

Na ogół była to zdrowa rasa. Jakież więc osobliwe trudności mógłby rodzić ich powrót do cywila? Na coś takiego nie mogli sobie w ogóle pozwolić. A co się tyczyło duszy, to mogli się nią zajmować starzy ludzie, którzy osiągnęli wiek pokuty, ale nie żołnierz, a ten, który jeszcze duszę miał, usypiał ją, jak mógł, najprędzej. Zapadnięte głęboko oczy nad zarośniętymi, spękanymi od mrozu policzkami odzwierciedlały jedynie zwierzę, które, chytre i zawzięte, zmierzało tylko do dwóch celów: utrzymania pozycji i uratowania swojej cząstki życia.

Ich miejsce zajęły młode roczniki.

Stali tam, ¡sformowawszy z trudem szeregi, ofiary, wybrane przez Matkę Finlandię na ołtarz historii świata. Synowie gospo­darscy w swej grubej odzieży, robotnicy dniówkowi w krótkich kurtkach, z krawatem na bakier pod zniszczonym kołnierzem ba­

wełnianej koszuli, tu i ówdzie jakiś mieszczuch, ubrany w grub?, luźne palto, z ustami pełnymi zdziwienia: „Powiedzcie tylko, chło­paki, sam już nie wiem, jak mogłem tu trafić, nic a nic...”

Makinen czuł się z początku trochę nieswojo, najlepszy garnitur na sobie, tłumoczek pod pachą, a w kieszeni ostatnia wypłata, za­robiona przy wyrębie drzewa w lesie. Miał też fotografię dziew­czyny z sąsiedztwa. Makinen nie był bynajmniej zakochany w dziewczynie, tak samo jak i dziewczyna w nim, ale w wojsku podobno spogląda się na fotografię dziewczyny. Mieszkali sobie najzwyczajniej w sąsiedztwie, ale wyruszając Makinen zabrał foto­grafię, żartując niezdarnie:

              Pamiętaj pisać!

Jaki był jego stosunek do wielkiego wstrząsu historii światowej, którego słabe echa docierały do jego uszu? Ten Adolf robi tyle wrzasku. Takie było jego zdanie. Owszem, Makinen wiedział, co znaczy robić taki wrzask. Zdarzało się przecież na tańcach, że jakiś tęgi chwat wskakiwał na krzesło, tłukł zwisającą z sufitu lampę i ryczał:

              Psiakrew! Fora ze dwora!

My, Finowie, jesteśmy twardzi i to nie my zaczęliśmy! Po naszej stronie jest prawo! — Tak właśnie myślał. — A jeśli znów przyjdą, to, jak poprzednio, na gwałt odpowie się gwałtem, do pioruna!

Pięknie jest umierać gdy jako bohater padasz przed swym oddziałem walcząc w obronie swego kraju *

Już w szkole powszechnej usiłowano uszlachetnić takimi hym­nami bohaterskie zapały, które wyrażały się w wyrzucaniu z po­tańcówki. Tę energię należało ukazać w szlachetniejszej formie. Ale umysłów tych mężczyzn nie zachwycały słowa, które skompo­nował pewien kulawy poeta. „Tam w Helladzie, w owych bardzo zamierzchłych czasach, kiedy Finlandii w ogóle jeszcze nie było”: Takie pieśni odpowiadają panom, bo fiński prosty człowiek wie zazwyczaj dobrze, co kryje się w głowach panów. Jego umysł pod­niecał się znacznie silniej, gdy mu opowiadano o ludziach, którzy wskakiwali na czołg i żelaznym drągiem obracali lufy karabinów maszynowych. To przypominało bardziej owe swojskie opowieści

o              bohaterach. To dodawało świeżości ich fińskiemu sercu. To od­

powiadało ich patriotycznym uczuciom. W sumie byli możliwie jak najlepiej przygotowani duchowo, aby spełnić zadanie, dla którego ich tu zgromadzono.

Upłynął rok. Na skraju wypaleniska wzniesiono baraki, a samo wrzosowisko oczyszczono, przeznaczając na poligon. Tam biegali, hałasowali i powoli przeobrażali się w leniwych, ale twardych wia­rusów. I takim żołnierzem miał się stać również Makinen. Nigdy nie stał się zupełnie takim, jakim chcieli go widzieć przełożeni, ale i taki, jakim był, nadawał się, aby go rzucić w odmęt historii ' świata.

n

Kompania karabinów maszynowych ćwiczyła na zarezerwowanej dla niej części polany. Było upalne popołudnie. Ciepło i niedawno zjedzony obiad tak rozleniwiały ludzi, że ćwiczenia szły jeszcze bardziej opieszale niż zwykle. Dowódcy drużyn byli od tak dawna podoficerami, że i ta uciecha nie zagrzewała już ich umysłów, zwła­szcza gdy zdarzało się, że młodszy sierżant w służbie czynnej uwa­żał, iż osiągnął już szczyt swej kariery wojskowej. Stojący na boku dowódcy plutonów w tym przypadku nie interesowali się zbytnio ani też nie pilnowali, żeby dowódca drużyny osiągnął więcej niż konieczne minimum. Nadgorliwość w tym względzie liczyć by się musiała z reakcją szeregów:

—* Nie drzyj gęby, ty diabelski junaku!

Leniwie rozlegały się słowa komendy i trochę również z tego powodu leniwiej szczękała broń, gdy żołnierze podnosili ją i opu­szczali, robiąc chwyty.

              Tak to jest! Na wojnie trzeba wiedzieć, jak się ruszać. Trzeba tylko prędko zmieniać kierunek, a reszta sama pójdzie. I takim sposobem wygra się wojnę.

Co tam mruczy ten Rahikainen? Zamknąć w szeregach ja­daczki!

^jjfe;Zamknii własną.

Nagle ćwiczenia ożywiły się. Tupot i ruchy nabierały werwy,' nawet stojący na uboczu oficerowie ruszyli wszyscy do swych plu­tonów. A wzięło się to stąd, że od strony baraku biurowego zbliżał się na poligon niski, chudy, blady mężczyzna. Był to dowódca kompanii, kapitan Kaarna. Miał pod pięćdziesiątkę, ale był tak wyprostowany i miał tak regularne rysy, że pomimo niskiego wzrostu sprawiał wrażenie wytwornego mężczyzny. Kapitan od­znaczał się zawsze szybkimi, żywymi ruchami, ale tym razem w jego chodzie było coś z niezwykłego pośpiechu. Idąc, patrzył przez cały czas na kompanię, zupełnie jakby w swej niecierpfi-

wości chciał znaleźć się już przy niej. Wskutek tego potknął się

o              wystający z ziemi korzeń, ale szybko odzyskał równowagę, a z je­go ust wyrwało się prędkie:

              Ajajaj! Do czorta!

Obejrzał się, aby zobaczyć korzeń i potknął lig natychmiast

o              drugi. Tym razem z trudem utrzymał się na nogach. Zamęt, jaki nim owładnął przez chwilę, znalazł wyraz w monologu:

              No, no, no, no. Do pioruna, cholerny czort!

Po tym monologu do uszu oddziału doszły jeszcze gardłowe pomruki niezadowolenia:

              Hmmm, hmm...

Gdy dotarł do kompanii, przystanął i wciągnął w płuca po­wietrze. Następnie akcentując każdą sylabę, ryknął głosem, który załamywał się z braku dostatecznej siły:

              Kom...pa...nia              Ka...ra...bi...nów.... ma...szy...no...wych|JW;

Żołnierze obrócili się prędko w stronę kapitana i zesztywnieli

w postawie na baczność. Ktoś, zwróciwszy się w pośpiechu w nie­właściwym kierunku, naprawiał swój błąd wstrzymując oddech, ale usłyszał zaraz z ulgą następną komendę:

              Spocznij!... Dowódcy plutonów do mnie!

Napięta postawa żołnierzy rozluźniła się, a trzej oficerowie ru­szyli szybko w stronę kapitana. Ten czekał, patrząc niecierpliwie to na zbliżających się, to w niebo i przytupując niespokojnie nogą. Trzej oficerowie stanęli obok siebie i wyprężyli się na baczność.

starał się nie patrzeć na dowódcę pierwszego plutonu, po­rucznika Lammio, kiedy ten prężył się przed nim na baczność. Irytowała go przede wszystkim ręka Lammia, podnosząca się do daszka czapki gwałtownymi szarpnięciami, na domiar wszystkiego ta ręka zginała się nad nadgarstkiem pod kątem sprzecznym z re­gulaminem. Zresztą kapitan z trudem znosił całą tę figurę. Pewna siebie wyniosłość porucznika, wysokiego Helsińczyka o pociągłej twarzy, wystawiała na próbę cierpliwość Kaarny, daleką od angiel­skiej. Lammio był oficerem zawodowym, a szkoła oficerska wojsk lądowych w Helsinkach, Maasotakoulu, zepsuła go do reszty. Z tej to szkoły brały się jego maniery, na które stary kapitan patrzył niemal zgrzytając zębami. Żołnierze nienawidzili również głosu Lammia, który brzmiał ostro, charcząco, gdy porucznik wygłaszał swe gładkie słowa.

Dowódcą drugiego plutonu był młody chorąży służby czynnej, chłopak, który po liceum w zachodniofińskim osiedlu dostał się na uniwersytet i teraz usiłował przybrać poważną, postawę, pró­bując upodobnić się do mitycznego tworu wojny zimowej — cho­rążego rezerwy.

Dowódcą trzeciego pododdziału był również chorąży .rezerwy w wieku około trzydziestu lat. Vilho Koskela był typowym miesz­kańcem prowincji Häme, synem drobnego rolnika z tejże prowin­

cji. Krępy, mocno zbudowany, jasnowłosy, niebieskooki, z dołkiem w brodzie, i tak milczący, że zyskał sobie przezwisko Ville Mil­czący. Do żołnierzy dochodziły słuchy o jego wyczynach w czasie wojny zimowej. On sam nie wspomniał o tym ani jednym słowem. Wiedziano tylko, że pod koniec wojny pełnił funkcję dowódcy kom­panii, jakkolwiek był dopiero sierżantem. Gdy wojna się skoń­czyła, odkomenderowano go do szkoły oficerskiej i został w wojsku, jako nadterminowy chorąży. Na służbie był małomówny, trochę ńiedźwiedziowaty, ale rzeczowy, tak, że ćwiczył swych żołnierzy, równie dobrze jak inni.

Kapitan miał dla niego wiele uznania. Tak więc i teraz mówił, jakby zwracał się osobiście do Koskeli, a pozostali byli do pewnego stopnia osobami postronnymi. Kompania śledziła tę nieco przecią­gającą się rozmowę czterech oficerów, żywiąc w duchu nadzieję, że zapowiada ona zmianę'szkolenia bojowego na coś innego. Narada skończyła się wreszcie. Kapitan wrócił do baraku biurowego, a ofi­cerowie do swych plutonów. Nastrój w kompanii wyraźnie się ożywił, gdy padł rozkaz, żeby wszystkie plutony zrobiły zbiórkę i gdy następnie odmaszerowano do baraków.

Z pewnością pójdziemy się kąpać — szepnął ktoś pełen na­dziei do swego sąsiada, ale ten przestał już wierzyć, żeby w wojsku mogły się zdarzać przyjemne niespodzianki i skwitował tę uwagę wymuszonym uśmiechem.

Koskela pomaszerował ze swym plutonem przed barak. Tam stał przez chwilę, zupełnie jakby rozważał, od czego ma zacząć. Rozkazywanie przychodziło mu w ogóle trudno, a ponadto trudno mu było formułować rozkazy, bo jakoś się wstydził używać w oczy­wistej sprawie sztucznego wojskowego stylu komendy.

              No więc. Podoficerowie. Musicie się zająć taką rzeczą. Bata­lion pojedzie samochodami na inne miejsce i w związku z tym należy zostawić wszystko, co nie jest konieczne. Odzieży zabrać tyle tylko, ile ma się na sobie, a do plecaka wziąć drugą zmianę bielizny, onuce i płaszcz. Zabiera się też chlebak, miskę i sztućce. I..., naturalnie, broń. Reszta do magazynu. Postarajcie się zrobić to prędko. Przyjdę więc, jak tylko uporam się z własnym maj­danem.

W powietrzu wyczuwało się coś tak wyjątkowego, że dowódca pierwszego plutonu ośmielił się zadać pytanie, które właściwie nie wiązało się ze sprawą. Postawione zadanie nie wymagało mia­nowicie dodatkowej wiadomości, w jakim celu ma być wykonane, ale rhłodszy sierżant Hietanen ośmielił się nawet nadać swemu głosowi ton „poufny”:

              Gdzież się więc stąd zabieramy? Może do stu diabłów?

Koskela spojrzał na skraj nieba i odparł: |

              Tego nie potrafię powiedzieć. Taki jest po prostu rozkaz; No, idę. A wy się pospieszcie.

I tyle żołnierze dowiedzieli Mę o swym losie. Ograniczało to do minimum również ich odpowięjizialność. Byli jednak pełni zachwy­tu. Tak rzadko przecież zdarzało się, że żołnierze sami pytali się dowódców drużyn, co należy robić. Hietanen wpadł na pomysł, żeby na stole baraku wypisać listę rzeczy, które należy zabrać z sobą, co upraszczało ogromnie operację. Ten młodszy sierżant ro­dem z Finlandii właściwej był pod nieobecność Koskeli najstar­szym rangą w plutonie i ponad zgiełkiem rozmów górował jego mocny głos, kiedy urywanymi zdaniami w swojej gwarze kierował. przygotowaniami. Był dziarskim, silnym młodym człowiekiem, któremu udało się zdobyć autorytet w plutonie — głównie właśnie dzięki swej sile.

Ktoś opowiadał, podniecony:

              Chłopaki, podobno ordynans mówił, że pisarz batalionu po­wiedział, że zawożą nas do garnizonu w Joensuu.

Hietanen znał dobrze te zrodzone z ludzkich nadziei pogłoski, które się raz po raz rozchodziły. Toteż powiedział złośliwie:

              A ja znów słyszałem o szwadronie kawalerii i że my pognamy do garnizonu w Helsinkach. Wszystkie stare łachy zmieni się na nowe. Każdy jeden dostanie bryczesy. Tak słyszałem. Do moich uszu dochodzi wszystko.

Dowódca drugiej drużyny, młodszy sierżant Lahtinen, klęczał na podłodze i zawiązywał pasy tornistra. Ten rosły chłopak z pół­nocnego Häme, skłaniający się wyraźnie ku komunizmowi, mruk­nął znad swego tornistra:

'— Zobaczycie chłopaki, że z tego zrobi się draka. Najpierw ruszył z Niemiec ten nadęty wariat, a za nim poczłapią nasi pano­wie politycy i generałowie. Powiadam wam, jak tylko on rozedrze mordę, sprawa jest załatwiona, nie ma co wątpić. — Rozejrzał się zatroskany dookoła, w grymasie przygnębienia zacisnął usta i ciąg­nął: — Zobaczy się, jak mu pójdzie. Myślę, że po tamtej stronie nie brak amunicji. A na drogach, chłopaki, są miny.

              I moja Katiusza też tam. jest! — powiedział żołnierz Rahi- kainen, dekownik i żartowniś z północnej Karelii.

              Nie, chłopaki. Ja wiem. My idziemy na granicę do robót fortyfikacyjnych. Na panach skóra cierpnie ze strachu, że Ruski tu przyjdą, jeśli zaczną wojować z Niemcami.

Tak myślał Hietanen, ale Lahtinen nie chciał się z tym zgodzić i burknął:

              Co oni tu będą robić? Wedle tego, co wiem, nikogo jeszcze nie zaatakowali. Ale Szwaby już tu są.

              Transporty urlopowiczów.

              Urlopowicze!

W głosie Lahtinena wyczuwało się niesłychany gniew i pogardę. To jednak wywołało powszechną reakcję:

              Tacy sami urlopowicze, jak ci, którzy kąpią się w Hanko*. Lokatorzy, owszem. Albo w Viipuri. Nie broń ich, słyszysz!

Tak, sprawa była beznadziejna i „zobaczymy” Lahtinena utonęło w tumulcie. Nie dlatego wcale, że sprawa miałaby dla nich żywot­ne znaczenie. Byc może tumult trwałby dalej, gdyby nie przerwał go Hietanen, wołając na cały głos:

              Uwaga!

Do baraku wszedł kapitan.

              Nie przerywajcie sobie! Nie przerywajcie! Aha! Aha! No więc, wszystko gotowe?

Kapitan krążył dziarsko po baraku, kontrolując po drodze ekwi­punek żołnierzy. Mówił:

              Podarty ekwipunek zmieni się na nowy. Jeśli macie rzeczy z cywila, zapakujcie w paczkę i napiszcie na niej adres domowy. Podoficer gospodarczy zabierze je i zatroszczy się o wysyłkę. Wszelki niepotrzebny kram, jak bloki listowe i tym podobne rze­czy wyrzucić. Wiecie przecież, chłopaki, co jest napisane na pasku skauta? Czuwaj. Czuwaj. A więc dobrze.

              Panie kapitanie! Papier listowy chyba nie? Dziewczyny prze­staną dawać, jeśli nie będzie się im gruchać o kochaniu.

Słowa Rahikainena wywołały stłumiony chichot, a miały one tym bardziej szczególne znaczenie, że ośmielił się je powiedzieć kapitanowi.

Kąciki ust Kaamy skrzywiły się również w suchym uśmiechu, kiedy rzekł:

              Posłuchajcie! Posłuphajcie, co ten człowiek opowiada. Prze­staną dawać. E... heei... e... heei. Da przecież dziewczyna, jeśli wda­ła się w matkę. A jeśli wdała się w ojca, to będzie wręcz prosiła. Pokażcie! Te buty zmieni się na nowe. Nie wytrzymają marszów.., Ach tak! Że trzeba gruchać o kochaniu. Znalazł się tu taki. Oso­bliwy chłopak. Myśli zabierać się do kobiet z piórem... Z piórem, powiada. Hietanen, podoficerowie wykorzystali swoją znajomość z podoficerem uzbrojenia i pozwolili wpakować sobie nędzne kara­biny, aby uniknąć niepotrzebnej roboty przy czyszczeniu luf... Stary trik. Stary trik. Ale jeżeli w plutonie są takie, należy je na­tychmiast zmienić na nowe. Jasne? Aha! Aha! Mówi, że piórem. Hmhiii, Hmhiii... Taira... rai... tai... ra... rai...

Przez cały czas oczy kapitana nie przestawały kontrolować uważ­nie ekwipunku żołnierzy. Nucenie i monologi były charaktery­

stycznym dlań, pewnym dodatkowym wyładowaniem nadmiaru energii.

Raptem dowódca pierwszej drużyny, młodszy sierżant Lehto, spytał nie stając nawet na baczność:

              Panie kapitanie, ja nie jestem skautem. Nie wiem więc, dla­czego mamy czuwać. Na co mamy być gotowi? Chyba w żadnym razie nie na wojnę?’

Kapitan odparł w tym samym tonie:

              He... heei... Wojny nie rozpoczyna się tak bez namysłu. Jest jeszcze daleko. Gdzieś na Bałkanach.

              Panie kapitanie, ale dziś przesuwa się ona diabelnie prędko. To wojna błyskawiczna, jak powiadają.

Kaarna popatrzył na Rahikainena i roześmiał się:

              Jaka więc na to rada? Nie pozostanie zatem nic innego, jak wojować.

              Będzie się wojowało, będzie... A jak się raz ruszy, to zajdzie się daleko.

Żołnierz Salo ze środkowej Pohjanmaa postanowił się również wtrącić:

              Właśnie, właśnie... tym sposobem...

Przez twarz kapitana przemknął cień niezadowolenia, gdyż mier­ziła go skwapliwość Salona. Ciągnął więc rzeczowym tonem zwra­cając się do Lehtona:

              I jeszcze jedno... na tym się pewnie skończy, że Lehto nie dostanie kawy za przeprowadzkę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin