Tom Davis - Adanna. Historia, która zmieniła świat.docx

(1824 KB) Pobierz


Nota od Wydawcy

Drogi Czytelniku,

historia, którą przeczytasz, częściowo jest oparta na faktach. Niektóre strony mówią o niewyobrażalnym dla nas horrorze. Niestety dla wielu to rzeczywistość. To smutne, że duża część naszego globu wciąż jest pogrążona w ciemności. Słowa z Pierwszego Listu św. Jana (1, 5) przypominają nam, że Bóg jest światłością i nie ma w Nim żadnej ciemności. Jeden z bohaterów książki, pastor Walter, nawiązuje do tego wersetu, pocieszając małą Adannę, gdy zastanawia się, czy Bóg rzeczywiście istnieje. „Boże, czy Ty istniejesz?” – takie pytanie rodzi się w zetknięciu z ogromem przemocy, biedą, śmiercią i cierpieniem, które dotyka tak wielu ludzi.

Niezliczone rzesze odpowiadają: „Tak, On tu jest… i jest światłem”. Pisarz i żarliwy obrońca dzieci Tom Davis maluje przed nami wzruszający obraz cierpienia i bólu, które dotykają Afrykę. Ta historia przypomina nam, że mamy być światłem w tym mrocznym świecie.

Niektóre ze scen będą Cię prześladować, od niektórych fragmentów wolałbyś uciec – ale tak wygląda rzeczywistość. A taka rzeczywistość wymaga reakcji prawdziwych chrześcijan, potrzebna jest ich uczciwość i miłosierna miłość. Niech historia Adanny zainspiruje Cię i doda Ci odwagi.

Dziękujemy za przeczytanie.

Don Pape,

Wydawnictwo David C. Cook


 

Emily,

mojej najlepszej przyjaciółce od 17 lat,

oraz prawdziwej Adannie,

której historia dała początek tej książce.

Wstęp

Adanna

Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, zanim zasnęłam, to ból w moich wnętrznościach oraz myśl o tym, w co się ubiorę do kościoła. Na nic moje zmartwienia, bo i tak nie mam co jeść, a na sobie mam tylko szmaty. Dzisiaj jest Wielkanoc. Pastor Walter nazywa ten dzień Niedzielą Zmartwychwstania Pańskiego. Dniem nadziei.

Zastanawiam się, czym jest nadzieja dla ludzi z mojej wioski. Próbuję wyobrazić ich sobie, jak zmartwychwstają pełni chwały, tak jak mówi pastor. Niestety widzę tylko ich powykręcane ciała i kości sterczące pod ziemistą skórą. Nie zmartwychwstają. Leżą pod kopcami żółtej ziemi. Myślę o własnym marniejącym ciele, gdyż od kilku dni nie miałam nic w ustach.

Czasami zastanawiam się, dlaczego bogowie mnie nie lubią. Może dlatego, że jestem obdarta i brudna, niczym stara szmata. Mama i pastor powiedzieli mi, że „Wielkanoc to nowe życie”. Nasze życie jednak zupełnie się nie zmieniło.

Wychodzę przed dom i widzę przed sobą lśniącą drogę. Jest gładka niczym podarunek w złotym opakowaniu. Wołają mnie jakieś głosy, zaczynam biec, jedna noga nie nadąża za drugą. Głosy są piękne niczym chór zlewający się w doskonałą harmonię. Nigdy jeszcze nie szłam po tak gładkiej drodze. Zupełnie jakbym miała pod sobą taflę chłodnej wody. Drogi, które znam, są brązowe i wyboiste.

Przez moje zmęczone ciało przepływa jakaś cudowna energia, przywracając mi siły. Jak to możliwe, że czuję się jak w domu, doświadczając czegoś tak nieznanego. Tu jest jednak zupełnie inaczej. Cały horyzont aż błyszczy od olśniewających kolorów – fiolet, błękit i bursztyn tańczą niczym wirujące duszki. Skąpana w kolorach ziemia aż płonie.

Odwracam się i widzę rząd drzew wyższych niż wszystkie inne, które znam. Mogę kołysać się na ich gałęziach. Są tak wspaniałe, że mogłabym pisać o nich wiersze. Ich liście szeleszczą radośnie, a zwisające z nich jabłka wyglądają jak czerwone balony. Jedno z nich wystarczyłoby mi na cały tydzień. Tutaj ludzie nie zbierają księżycowych skał i nie umierają.

Zaschło mi w gardle, więc biegnę do rzeki. Jej wody lśnią niczym kryształ, a tafla jest tak doskonała, że aż boję się jej dotknąć. Nie mogę jednak się powstrzymać. Łączę dłonie i nabieram wody do picia. Wyciągam je z wody, a one nie są już szorstkie i popękane. Są gładkie, a nawet błyszczące. Mam nowe dłonie.

Z moich ust pragnienie przenosi się na każdą najmniejszą komórkę ciała. Skaczę. I przecinam tę wodę, zupełnie jak otaczające mnie kolorowe rybki. Płynę swobodnie, zapominając, że znajduję się pod wodą, robię wdech. I wbrew oczekiwaniom nie krztuszę się. Kolejny wdech unosi mnie w górę, a potem na brzeg.

Postrzępiona rana na moim ramieniu znika. Czuję się jak nowe stworzenie. Nie jestem już głodna i chora. Nawet moja poraniona dusza jest odnowiona. W oddali pulsuje cudowne światło, lśniące i nieskazitelnie białe. Co może dawać tak ciepły i łagodny blask?

– Adanno.

Głos przypomina szum tysiąca potężnych rzek, huk grzmotu. Nie czuję jednak strachu.

– Kim jesteś? I skąd znasz moje imię?

– Podejdź bliżej, Adanno.

Podchodzę do emanującego blaskiem mężczyzny. Siedzi na złotym tronie. Z tego miejsca wypływa muzyka. Dookoła rozlewa się miłość, dając życie trawie i drzewom. Czuję, że zakorzenia się ona także w moim sercu.

– Czy jesteś władcą tego świata?

– Jestem. Zarówno tego, jak i wielu innych. Od dawna czekam na ciebie.

– Ale ja nie wiem, kim ty jesteś.

– Znam cię, Adanno – śmieje się – od dawna obserwuję, jak dorastasz. Z radością patrzę na chwile, gdy się bawisz, i cieszy mnie, że tak dojrzałaś. Moja miłość towarzyszy ci od zawsze.

Może on jest którymś z moich przodków.

– Nie jestem twoim przodkiem, ale ty należysz do mnie.

Jak to możliwe, że mnie usłyszał?

– Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek się spotkali.

– Ależ tak, znamy się. Adanno, podejdź bliżej. Pragnę coś ci pokazać.

Ostrożnie idę przed siebie. On zaprasza mnie uśmiechem. Wyciąga ramiona i otwiera dłonie. Dostrzegam na nich jakiś napis.

– To moje imię, ale skąd ono tu się wzdęło?

– Sam je zapisałem.

– Dlaczego?

– Bo kocham cię od zawsze.

– Ale przecież nie jestem kimś wyjątkowym.

– O Adanno, gdybyś tylko znała swoją wielkość. Musisz mi zaufać. Dzięki tobie świat ujrzy to, co powinien. Oto twój dar. Używaj go mądrze. On sprawi, że wyraźnie zobaczysz swoją drogę i zarazem ocalisz wielu ludzi z twojej wioski.

Wyciągnął w moim kierunku dłoń z białym zwojem, wykonanym z jagnięcej skóry i podał mi go.

– Dziękuję ci, Panie. Jestem niezwykle wdzięczna. Mogę zapytać, kim jesteś?

– Dowiesz się już wkrótce.

– A czy mogę tu zostać?

– Nie, nie teraz, lecz nadejdzie odpowiedni moment. Pamiętaj o jednym. Bez względu na to, gdzie się znajdziesz, będę przy tobie.

– Jak masz na imię?

– Wszystko, czego potrzebujesz. To moje imię.

– Nie rozumiem.

Rozwiązałam jedwabną wstążkę na pergaminie i rozwinęłam go. Otworzyłam oczy i zobaczyłam strzechę mojej chaty falującą na wietrze.

Rozdział pierwszy

Demokratyczna Republika Konga, Afryka, 1998

Dziesięć lat temu byłem umarły. Wszystko zaczęło się od Lou, mojego pośrednika z Alpha Agency, który zapytał:

– Stuarcie, co myślisz o wyjeździe do Konga? Time zbiera zespół, potrzebują dobrego fotografa.

Poprosił, więc pojechałem. Tak wtedy zarabiałem na życie. Teraz jest podobnie.

Miałem przygotować zdjęcia do fotoreportażu o wybuchu buntu, który wkrótce przeszedł w ludobójstwo. Niestety ani Lou, ani ktokolwiek z nas nie został wówczas wtajemniczony w jakże istotne kulisy całej sytuacji. Powinniśmy się jednak spodziewać takiego rozwoju zdarzeń. Bestialskie przykłady zachowań tych plemion nosiły przecież znamię rzezi, jaka rozegrała się pomiędzy Hutu i Tutsi w 1994 roku w Rwandzie. Wiedzieliśmy, że to, co się zaczęło, może przenieść się na cały kraj – jednakże zignorowaliśmy to.

Nasza praca polegała na uchwyceniu konkretnej chwili, bez względu na to, na co trafimy. A było to coś więcej niż tylko dziennikarskie śledztwo w poszukiwaniu prawdy. Oto zaistniała przed nami szansa wygrania jednej z bardziej niebezpiecznych rund – pogoni za zdjęciem do najbardziej prestiżowego konkursu.

Samolot wylądował w stolicy kraju, w Kinszasie. Obok czarnej rządowej limuzyny stał mężczyzna w mundurze polowym, a wokół niego sześciu ochroniarzy uzbrojonych w karabiny maszynowe.

– To musi być burmistrz i sześciu jego najbliższych towarzyszy rzuciłem do Mike’a, naszego sekretarza, przerzucając przez ramię moją ciężką, jaskrawopomarańczową torbę.

– Witamy w świecie, w którym nad niczym nie panujesz.

Mike po raz pierwszy brał udział w międzynarodowej misji.

I mogę przysiąc, że ugięły się pod nim kolana.

W skład naszego zespołu wchodziłem ja, Mike, który dołączył do nas z Holandii (pracownik ze szczebla kierowniczego Time’a, szukający mocniejszych wrażeń i pragnący na kilka tygodni uwolnić się od zdradzającej go żony), oraz Tommy, który miał zajmować się sprzętem.

– Witam w Demokratycznej Republice Konga. Mobutu, jestem burmistrzem.

Przedstawiliśmy się zgodnie z subtelnościami tradycyjnego francuskiego protokołu.

Bonjour, monsieur.

– Niestety, śpieszę się. Muszę zająć się kilkoma ważnymi sprawami, ale tam czeka na was samochód. Straż zabierze was do Rutshuru, w północnym Kivu.

Wskazał na land cruisera, zaparkowanego przy budynku lotniska. Twarz burmistrza poorana była bliznami, z pewnością życie go nie oszczędzało. Jego prawy policzek wyglądał tak, jakby ktoś usiłował wyryć na nim literę „Z”. Lewe oko nieco zezowało, w związku z czym, nawet gdy patrzył rozmówcy prosto w oczy, miało się wrażenie, jakby zerkał przez jego ramię.

– Zdaje pan sobie sprawę, że tu jest bardzo niebezpiecznie – odwrócił się do mnie. – Ryzykujecie życiem, nie odpowiadamy za to. Wciąż powtarzamy to reporterom, ale oni i tak nas nie słuchają.

Zrobił kilka kroków przed siebie, po czym jeszcze raz się odwrócił i pogroził nam palcem, jakbyśmy byli dziećmi.

– Słuchajcie strażników i nie zapuszczajcie się w rejony konfliktu.

– Dziękujemy za powitanie oraz pańskie słowa – odparłem. Będziemy o nich pamiętać.

Strażnicy kiwnęli na nas, żebyśmy szli za nimi. Tworząc uroczystą kolumnę, skierowaliśmy się do land cruisera.

Trwała pora deszczowa, o czym przypomniała nam popołudniowa burza, która trzaskając piorunami, przetoczyła się po okolicy niczym rozwścieczony tłum. Kiedy tak jechaliśmy w milczeniu, w pewnym momencie włosy aż zjeżyły mi się na karku. Dotarliśmy do wioski mającej służyć nam jako główna siedziba. Pośród małej grupki mieszkańców zajętych codziennymi obowiązkami, którzy wydawali się nie zważać na otaczające ich niebezpieczeństwo, znajdowali się zbici w gromady wysiedleńcy.

Zrobiłem kilka zdjęć. Kiedy tylko dzieci zauważyły mój aparat, oznaczało to koniec zajęć szkolnych. Otoczyły mnie niczym mrówki. Byłem na to przygotowany. Rozdałem im cukierki, tak szybko, jak tylko potrafiłem, i wróciłem do utrwalania owej traumatycznej rzeczywistości.

Słońce schowało się za drzewami i ciemność spowiła kryte strzechą chaty oraz prowizoryczny obóz dla uchodźców. Strażnicy wprowadzili nas na osobny, zamknięty teren, mający chronić nas przed wszelkim niebezpieczeństwem czyhającym w pobliskiej dżungli.

Usiedliśmy na betonowych bloczkach i delektowaliśmy się tradycyjnym afrykańskim posiłkiem, składającym się z kukurydzy oraz fasoli. Śmialiśmy się na wspomnienie małp, które widzieliśmy po drodze, ciskających bananami w naszego land cruisera. Było zabawniej, niż być powinno.

I wtedy się zaczęło. Do naszych uszu dotarł świst pocisków, pustoszących wioskę od strony dżungli. Usłyszeliśmy krzyki. Te odgłosy aż zmroziły mi krew w żyłach. Upadłem, podczołgałem się do okna przedniej ściany chaty i wyciągnąłem szyję, żeby sprawdzić, co się dzieje na zewnątrz. Znajdujący się przy drugim oknie strażnik zrobił to samo. Wszyscy pozostali leżeli wbici w podłogę. Zerknąłem przez zabezpieczone zardzewiałą kratą okno, jasne błyski rozświetlały niebo, drogę i drzewa.

Chaty stawały w płomieniach, a kobiety wrzeszczały przeraźliwie. Widziałem przemykające cienie, zjawy wychodzące z ciemności niczym demony. Dostrzegłem pięciu lub sześciu żołnierzy okładających butami i kolbami karabinów młodą dziewczynę. Przestała krzyczeć, nie ruszała się, wtedy zerwali ubranie z jej poobijanego dała. Zaczęli ją gwałcić. Odzyskała przytomność i znowu zaczęła krzyczeć, błagając o pomoc, a oni ją bili, dopóki nie zakrztusiła się własną krwią. Nie miała więcej niż szesnaście lat. Odwróciłem głowę.

Horror tamtej nocy nie był dziełem Boga. Żadnego trzęsienia ziemi czy tsunami. To było dzieło ludzi. Złych ludzi. Demonów w ludzkiej postaci.

Każdy kolejny oddech był wielką niewiadomą. Strażnicy krzyczeli, żebyśmy leżeli plackiem, podczas gdy pociski przebijały ściany i okna, roztrzaskując tynki i szkło. Otarłem słony pot, zalewający mi oczy. Był jednak gęstszy, niż powinien. Spróbowałem go. Krew. Strach wisiał w powietrzu. W malutkiej izbie słychać było płytkie oddechy i gwałtowne bidę serc. Pomyślałem o mojej ostatniej rozmowie z Whitney. Mojej ostatniej. Czy to była ostatnia rozmowa?

Poczułem obok rękę Mike’a. Odwróciłem głowę w stronę, z której dobiegł jego szept.

– Tak skończył jeden z moich kolegów w północnej Ugandzie. Rebelianci rozszarpywali każdego i wszystko, co tylko zauważyli.

Nikt nie przeżył. Te potwory wyznają zasadę, że konieczna jest zagłada wszystkiego, co się rusza.

– Dzięki za słowa otuchy.

– Zawsze wiedziałem, że umrę młodo.

Sięgnął do kieszeni i wyjął różaniec z drewnianych koralików.

– Należał do mojej matki.

– Nie jestem katolikiem.

– Ja także. Do dzisiaj…

– Zamknijcie się! – syknął jeden ze strażników.

Nasze twarze, karki i piersi zlane były potem. W płaczu dzieci, ryku zarzynanych zwierząt oraz wrzasku bitych i gwałconych kobiet kryła się śmierć, tak rzeczywista i obezwładniająca.

Serce waliło mi niczym młot. Zerknąłem przez szparę między pustakiem a roztrzaskanym parapetem. Jak szarańcza z każdej strony wylewali się rebelianci, niszcząc po drodze wszystko, co żywe.

Mikę trącił mnie łokciem w udo.

– Pamiętasz historię o afrykańskiej milicji, która zgwałciła grupę Amerykanów? Mężczyzn, kobiety, dzieci – nie byli wybredni.

– Macie być cicho – szepnął strażnik. – Przyklęknął na jedno kolano i wyciągnął broń. – Zamknijcie się albo was zastrzelę.

Tuż za drzwiami usłyszeliśmy wrzask jednego z rebelianckich dowódców. Potem nastąpił wystrzał i strażnik, który przed chwilą się odzywał, padł martwy wprost na mnie. Jego krew sączyła się po mojej szyi oraz prawej dłoni, a znajdująca się na niej obrączka z logo Band of Brothers zmieniła kolor na szkarłatny. Wrzaski na dworze stawały się coraz intensywniejsze; ludzie uciekali, krzyczeli i umierali.

Gdy nad naszymi głowami świstały pociski, przylgnąłem skulony do ściany, tuż obok Mike’a. Tynk sypał się na nas, aż w końcu nas przykrył. Usiłowaliśmy uczynić siebie niewidzialnymi, zwijając się w kłębki, niczym embriony, i chowając głowy w ramionach.

Tuż obok mojego ucha świsnęła kula, dzieliły mnie od niej centymetry. Przeczołgałem się na drugą stronę izby, próbując wydostać się z linii ognia. Nagle rozległ się ogłuszający huk. Nikt się nie ruszał, miałem wrażenie, że to trwa wieczność. Leżałem sparaliżowany strachem, a coraz głębszą ciszę przerywał od czasu do czasu krótki jęk lub szloch. Czekaliśmy i czekaliśmy, zastanawiając się, kiedy wreszcie będziemy mogli się podnieść i wydostać z wioski.

W końcu odważyłem się wyjrzeć przez okno, przebiegłem wzrokiem spowity żółtopomarańczowym dymem teren w poszukiwaniu rebeliantów. Żadnych postaci, żadnego ruchu.

– Wychodzę – szepnąłem do Mike’a.

Nie odpowiedział.

– Hej, wychodzimy. Słyszysz?

Trąciłem go łokciem w żebra.

– Mike! – chwyciłem go za marynarkę, próbując przyciągnąć do siebie. Na jego niebieskiej koszuli w okolicy piersi znajdowała się szkarłatna plama. Miał otwarte oczy. Zamarłem w chwilowym bezruchu, nie wiedząc, co robić. Po czym wyciągnąłem ze swojej torby aparat, podniosłem sprzęt Mike’a i zawiesiłem sobie na szyi.

Powietrze przenikał swąd palących się ciał. W oddali dostrzegłem poruszające się cienie, lecz w pobliżu ani żywej duszy. Na drodze i obok chat leżało kilka drgających stosów. O Boże, Boże.

Poszedłem w kierunku płomieni. Dookoła panowała głęboka cisza, poza przykrym dzwonieniem w moich uszach. Coś zmusiło mnie, żebym podszedł jeszcze bliżej. Zobaczyłem przed sobą porozrzucane części okrutnie zmaltretowanego ludzkiego ciała. Zwymiotowałem. Obok płonącego stogu siana leżało martwe ciało ciężarnej kobiety. Prawie nie przypominała ludzkiej istoty. Prawa noga była skręcona w nienaturalny sposób, ręka zwisała bezwładnie z barku, przytrzymywana jedynie przez pojedyncze włókniste ścięgno. Miała rozcięty brzuch, z jego wnętrza wylały się wnętrzności, wszystko się jeszcze ruszało.

Nic nie mogłem dla niej zrobić. Zupełnie nic. Podniosłem aparat do lewego oka. Klik. Klik. Klik. Obiektyw otworzył się i zamknął. Podszedłem bliżej, by uchwycić wyraz jej twarzy. Wnętrzności parowały. Kolejne zdjęcia. W jej rozciętym brzuchu, pośród krwi i śluzu dostrzegłem twarz, maleńką twarzyczkę z zamkniętymi oczami.

Usłyszałem jakieś głosy. Coś się działo na końcu wioski. Nie myśląc, ruszyłem pośpiesznie w tamtą stronę, omijając zgliszcza i martwe ciała. Gromada rebeliantów znosiła w jedno miejsce ciała zamordowanych przez nich mężczyzn i układała je w piramidę. Rzucając na stos kolejne zwłoki, śmiali się szyderczo i pluli na zmarłych; świętując swój triumf, popijali w międzyczasie whisky. Strzelali w powietrze. Dookoła płonął ogień. Scena z piekła rodem. Jeden z mężczyzn wdrapał się na dach, rozpiął rozporek i obsikał zmasakrowane ciała. A jego towarzysze klepali się po plecach, głośno się przy tym śmiejąc.

Ustawiłem aparat i pstryknąłem kilka zdjęć, tak szybko, jak tylko mogłem. Ktoś podłożył ogień i piramida z ciał stanęła w płomieniach, stając się stosem pogrzebowym, a ja cały czas robiłem zdjęcia. Fotografowałem zmarłych, podczas gdy ich twarze topniały jak woskowe świece – mężczyzn, których jeszcze kilka godzin temu widziałem żywych, jak opiekowali się swoimi rodzinami. Dokumentowałem także dziką radość rebeliantów. I znowu poczułem mdłości.

Odwróciłem się i zacząłem iść, coraz szybciej i szybciej, po chwili już biegłem. Z każdym krokiem, coraz głośniej rozbrzmiewało we mnie jedno pytanie: Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?

Dotarłem na skraj ogrodzonego terenu i zobaczyłem Tommy ego. Machał do mnie gorączkowo przez uchylone okno naszego samochodu. Ruszyliśmy gwałtownie. Za kierownicą strażnik, jedyny, który ocalał. Jechał niczym błyskawica, uciekając z tego piekła. Doprawdy to było istne piekło. Kiedy odwróciłem głowę, na siedzeniu za mną zobaczyłem ciało Mike’a. Wtedy coś we mnie pękło. Drżałem na całym ciele. Zacząłem głośno szlochać. Jeśli wydostaniemy się stąd żywi, przynajmniej odeślemy ciało Mike’a jego rodzinie – to była jedyna spójna myśl, na jaką potrafiłem się wtedy zdobyć. Zwrócimy Mike’a zdradzającej go żonie.

Rozdział drugi

Nowy Jork, 2007

Taksówka zatrzymuje się przy Madison Square Garden, od razu rzuca mi się w oczy duży, świetlny napis: „Witamy Gości International Press Association”. Biorę głęboki wdech i wysiadam z samochodu, zmuszając się do kolejnych kroków.

Drzwi rozsuwają się gładko niczym jedwab, odsłaniając trzy nakryte obrusami stoliki dla gości, gdzie mogą się wpisać i odebrać identyfikatory. Szeroki hol przyozdabiają srebrne i czarne balony. Pomiędzy gośćmi przemykają kelnerzy i kelnerki, serwując przystawki i szampana. To Nowy Jork. Każdy jest tu profesjonalistą.

Sufit otacza duży okrąg z flag na złotych masztach. Przypominam sobie państwa, które odwiedziłem: Chiny, Rosję, Turcję, Jordanię… I wtedy mój wzrok zatrzymuje się na błękitnej fladze z biegnącym ukośnie czerwonym paskiem i żółtą gwiazdą w lewym górnym rogu. Kongo. Na moim czole pojawiają się krople zimnego potu.

– Witam. Czy pan Stuart Daniels? – Odwracam się i widzę wysoką blondynkę z gładko uczesanymi, krótkimi włosami. Ma na sobie wydekoltowaną, obcisłą czarną sukienkę. Aż trudno skupić się na jej twarzy. – Na imię mam Kristin, miło cię poznać. Jestem wielką fanką twoich zdjęć. Są naprawdę świetne. Niezwykle wzruszające.

– Dziękuję. Bardzo się cieszę.

Kątem oka dostrzegam znajomego, Garreta. Idzie w moją stronę. Toczy się niczym ogromna kula, a na jego czole błyszczy pot. Nie za bardzo jest, na co popatrzeć, ale to świetny rozmówca – niezwykle bystry i fantastyczny pisarz. Pozostaje wierny lokalnym gazetom i polityce. Gdyby nie ta waga, być może wsiadłby do samolotu i zaistniał na scenie międzynarodowej.

– Gratuluję nagrody – dodaje Kristin i przysuwa się bliżej. I jeśli dzisiaj wieczorem mogłabym cokolwiek dla ciebie zrobić, to zostawiam wizytówkę. – Spoglądam i widzę logo Timesa.

Kristin bierze mnie za rękę i nachyla się lekko. Dostrzegam srebrny błyszczący krzyżyk i tatuaż w kształcie serca, walczący o moją uwagę. Zastanawiam się, czy ona rzeczywiście zatrzymała się przy słowie „cokolwiek”, czy może tak mi się tylko wydawało.

– Cześć, Stuarcie. – Garret mierzy wzrokiem Kristin, gdy ta się oddala. – Niezła jest. Czy w czymś wam przeszkodziłem?

– Nie. Co u ciebie?

– Co u mnie? Raczej co u ciebie? Gotowy na wielką przemowę?

Garret ma na sobie wypożyczony smoking, marynarka jest czarna, a spodnie niebieskie. Chciałem już powiedzieć coś o jego guście, na szczęście zdrowy rozsądek wziął nade mną górę.

– Jak nigdy – stwierdzam od niechcenia, odbierając kartę z rezerwacją stolika dla mnie i Whitney.

– A gdzie podziewa się piękna Whitney?

– Przygotowuje program dla CBS News. Powinna być tutaj lada moment.

– To niezwykła szansa dla niej. Jest naprawdę świetna. Trzymaj się jej, luzaku. Jest twoim wybawieniem. – Przeniósł ze mnie wzrok na odległy kąt sali. – A oto i nasz anioł w błękicie…

Odwracam głowę i widzę idącą w naszym kierunku Whitney, ma na sobie niebieską sukienkę bez ramiączek. Założyła naszyjnik i kolczyki, które kupiłem jej miesiąc temu w Egipcie. Jeśli chodzi o ubiór i makijaż, Whitney nie lubi się popisywać, uwielbia za to egzotyczną biżuterię.

– Witam, pani Whitney. Wygląda pani olśniewająco – oznajmia Garret.

– Nawet na ciebie nie spojrzała.

– Spokojnie Stuart, znam się na kobietach.

– Witaj, Garrecie. Miło cię widzieć. – Whitney świetnie radziła sobie w takich sytuacjach. Dorastała przecież z trzema braćmi – no i znała Garreta tak długo, jak mnie.

Objęła mnie ręką, przysunęła się bliżej i pocałowała. Pachnie od niej wanilią i pomarańczami. Ten zapach przypomina mi lepsze czasy, wdycham go powoli, czując miłe odprężenie.

– Wyglądasz niesamowicie. – Naprawdę tak myślę. Sukienka podkreśla kolor jej oczu. Kolor zimowego nieba.

– Whitney, wiem, że ten facet otrzymał jakieś międzynarodowe wyróżnienie, ale gdybyś miała ochotę na randkę z prawdziwym mężczyzną, daj mi znać, dobrze? – Brwi Garreta uniosły się gwałtownie i opadły niczym dwie gąsienice na rozgrzanym asfalcie.

Rozbawił nas tym tekstem. Zawsze miał słabość do Whitney.

– Skorzystam jeszcze z toalety. – Garret wskazał na drugi koniec sali. – Do zobaczenia przy stoliku.

– Stuarcie, moje gratulacje! – zawołał ktoś z prawej strony. – Nagroda Horacego Greeley a, cóż za zaszczyt!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin