Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 19 - Zęby smoka.odt

(296 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XIX

 

 

Zęby smoka

ROZDZIAŁ I

 

Zęby smoka, rzekł pewnego dnia Ulvhedin w chwili rozżalenia. Ludzie Lodu są niczym smocze zęby.

Miał na myśli bohatera z greckiego mitu, który unicestwił smoka, a potem zasiał jego zęby. Wkrótce wyrósł z ziemi cały zastęp wojowników.

Wszyscy sądzili, że po niezwykłym czynie młodziutkiej Shiry Ludzie Lodu uwolnili się od przekleństwa. Żadne z dzieci, które w kolejnym pokoleniu przyszły, na świat, nie było dotknięte. Elisabet, Solve, Ingela i Arv... Czy to nie wspaniała młodzież?

Ale Ulvhedin wiedział swoje.

Wiedział, że Shira dała jedynie podstawy do pokonania przekleństwa. Odnalazła jasną wodę życia, która mogła złagodzić działanie wody zła, zakopanej w ziemi przez Tengela Złego. Teraz należało jedynie odnaleźć miejsce, w którym ukrył naczynie z wodą, i to zanim znów przebudzi się do życia.

Świadomość ta działała paraliżująco na Ulvhedina.

Nikt inny w rodzinie nie przejmował się tym aż tak bardzo, wszyscy sądzili bowiem, że przekleństwo zostało z nich zdjęte.

Jedynie Ulvhedin wiedział, że zęby smoka już zakiełkowały.

Opowieść ta będzie o dotkniętym, którego losy najbardziej przypominały historię Tronda, syna Arego, żyjącego dawno, dawno temu. Trond nie nosił żadnych zewnętrznych oznak obciążenia przekleństwem. Był zwykłym chłopakiem, z początku nawet niczego nieświadomym. Ale Tengel Dobry, jego dziad, wiedział. Dostrzegał żółty blask zapalający się czasami w oczach Tronda, spoglądał w duszę, w której tkwiły odpryski złego dziedzictwa Ludzi Lodu.

Świadomość spłynęła na Tronda nagle; przekleństwo wybuchło w ciągu kilku dni, eksplodując podczas próby zgładzenia brata, Tarjeia. Zapragnął za wszelką cenę zdobyć najświętszy skarb Ludzi Lodu, czarodziejskie, lecznicze środki, które uznał za swoje. Złe dziedzictwo odezwało się w Trondzie pod wpływem wojny, zabijania i rozlewu krwi.

Historia jego krewniaka, żyjącego wiele lat później, przedstawiała się nieco inaczej, ale łączyło ich jedno: nikt z rodziny i otoczenia nie wiedział, co kryje się w ich duszach.

Rodzeństwo Solve i Ingela, dzieci Daniela, było bardzo ładne. Ciemni, o interesującej karnacji i brunatnych oczach. Bystrzy, weseli, mili dla otoczenia. Babcia Ingrid miała wszelkie podstawy, by być dumna z wnuków.

Już we wczesnym dzieciństwie poznali historię Ludzi Lodu i ciążącego na nich przekleństwa. Niewielkie jednak wywarła na nich wrażenie. Mieszkali bowiem w bezpiecznym domu wraz z matką i ojcem w pobliżu pięknego dworu Skenas w Vingaker w Szwecji, gdzie na stare lata przeniósł się Goran Oxenstierna. Wszystko wokół nich było spokojne i harmonijne.

Goran Oxenstierna, który wraz z Danem i Danielem brał udział w bitwie pod Villmanstrand w Finlandii i tam został ranny, dożył późnej starości. Poślubił o dwadzieścia siedem lat młodszą hrabiankę Sarę Gyllenborg, córkę członka Rady Królewskiej. Mieli czworo dzieci, lecz tylko dwoje z nich odegrało jakąkolwiek rolę w życiu Daniela Linda z Ludzi Lodu, Solvego i Ingeli. Jeden z nich, Axel Fredrik, w czasie gdy zaczyna się ta historia był zbyt młody, by mieć wpływ na bieg wydarzeń. Drugi to najstarszy brat, Johan Gabriel, który wcześnie objawił swój niezwykły talent.

Johan Gabriel Oxenstierna, którego imię do dzisiaj cieszy się dobrą sławą w historii literatury szwedzkiej, był marzycielem, człowiekiem niezwykle utalentowanym i wrażliwym. Wcześnie zaczął układać krótkie wierszyki, które odczytywał swym przyjaciołom, Solvemu i Ingeli, ale poza nimi nikt jeszcze wtedy o jego poezji nie słyszał.

Prowadził też dziennik, utrzymany w stylu równie romantycznym co wiersze. Dość wcześnie bohaterką jego dzieł stała się niejaka Themira, w rzeczywistości szafarka na Skenas, Anna Kinvall. Johan Gabriel miał piętnaście lat, ona – dwadzieścia trzy. W tym czasie z pamiętnika i jego wierszy wprost biło miłosne uniesienie i błogie szczęście. Johan Gabriel powierzał dziennikowi tajemnice, którymi dzielił się tylko ze starszym o rok przyjacielem, Solvem.

Ingela, młodsza od Johana Gabriela o dwa lata, była urażona jego fascynacją, sama bowiem troszeczkę się w nim podkochiwała. Za nic w świecie jednak nie zdradziłaby się z tym uczuciem! Ingela była bardzo dumną dziewczyną, a wiedziała, że nie będąc szlachcianką, nigdy nie dostanie Johana Gabriela Oxenstierny za męża. Jej uczucie było słodko–gorzkim zadurzeniem na odległość i wcale nie chciała wiedzieć, czy romantyczne zaloty Johana Gabriela do Anny Kinvall przerodziły się w coś więcej.

Solve był zupełnie innym typem. Pogodny, szczery, otwarty i bezpośredni, łatwo zjednywał sobie przyjaciół.

Ale w jego duszy kryły się także zalążki innych cech charakteru...

Po raz pierwszy odkrył je w wieku dwunastu lat.

Poszli wtedy z Ingelą na Skenas, by bawić się z chłopcami Oxenstiernów. Zaproszono ich na przyjęcie, Johan Gabriel kończył wówczas jedenaście lat i zebrało się wiele osób, młodszych i starszych, by uczcić jego święto.

Solve po raz pierwszy ujrzał wtedy zbiór broni Gorana Oxenstierny. Zobaczył tam między innymi pistolet wykładany srebrem, który zafascynował go wprost niewiarygodnie. „Chciałoby się taki mieć”, westchnął, aż obecni przy tym uśmiechnęli się, rozbawieni zachwytem dwunastolatka.

Nie tylko wieczorem nieustannie myślał o pistolecie, ale i śnił o nim przez całą noc.

A kiedy zbudził się następnego ranka, ku wielkiemu przerażeniu ujrzał przedmiot swych marzeń na stole w sypialni.

Wiedział, że nigdy nic otrzymałby go w prezencie, na to pistolet był Goranowi Oxenstiernie zbyt drogi, zbyt wiele wiązało się z nim wspomnień.

Policzki Solvego pałały. Kto? I dlaczego?

Wprawdzie okno było otwarte, ale któż dobrowolnie chciałby przedzierać się przez gąszcz rosnących pod nim pokrzyw? A zresztą tam wcale nie widać żadnych śladów.

Solve był uczciwym chłopcem, w każdym razie wówczas jako dziecko. Bez wahania chwycił więc pistolet i pobiegł z nim na Skenas.

Nie mógł ot tak, po prostu, odłożyć go na miejsce, nie miał prawa wchodzić do środka bez zaproszenia. Nieco drżącym głosem poprosił więc o rozmowę z generałem majorem Goranem Oxenstierną, ojcem Johana Gabriela.

Został przyjęty i podniecony opowiedział, jak to przed chwilą właśnie znalazł pistolet u siebie na stole, choć poprzedniego wieczoru wcale go tam nie było.

– Nie mogę tego pojąć – rzekł oszołomiony Goran Oxenstierna. – Nikt nie wchodził tutaj po tym, jak zamknąłem pistolet w skrzyni. Okno, co prawda, jest otwarte, ale przecież to piętro!

– Ja także tego nie rozumiem – stwierdził Solve. – Kto mógł wejść do mego pokoju nocą? W każdym razie chciałem go oddać od razu i prosić, byście sobie nic złego o mnie nie myśleli. Nie jestem złodziejem.

– Wiem o tym, Solve. Ktoś widocznie chciał spłatać ci figla lub też doprowadzić do tego, byś został oskarżony o kradzież. Zbadam tę sprawę.

Mimo wysiłków nie zdołali jednak niczego wyjaśnić.

Pewne światło padło na owo wydarzenie dopiero, gdy Solve skończył szesnaście lat, a zauroczenie Johana Gabriela Themirą, czyli Anną Kinvall, osiągnęło szczyt.

Zainspirowany historią miłości przyjaciela, także i Solve zaczął oglądać się za jedną ze służących na Skenas. Na imię miała Stina. Była dużą i krzepką dorosłą dziewczyną i z całą pewnością dawno już straciła wianek.

Solve, któremu spokoju nie dawała tętniąca w żyłach dojrzewająca krew, zaczął wieczorami snuć zakazane, roznamiętnione marzenia.

Pewnego dnia zobaczył Stinę przy pomoście do prania. Spódnicę miała podkasaną wysoko, w słońcu błyskały mocne uda. Wieczorem fantazje Solvego były jeszcze bardziej zmysłowe. Wyobrażał sobie te uda, na których lśniącej skórze strugi wody pozostawiły połyskujące krople. Wyobrażał sobie, że je gładzi, nie w dół, w stronę kolan, lecz w górę, ku nieznanym tajemnicom.

– Stino – szepnął. – Stino, przyjdź do mnie! Pragnę cię!

W chwilę później skrzypnęły drzwi do jego pokoju. Ktoś wszedł do środka. Solve zdumiony usiadł na łóżku.

Była to Stina.

W półmroku jasnej letniej nocy uśmiechnęła się do niego niepewnie. Niezdarnie zaczęła rozwiązywać fartuch.

Solve, który do tej pory tylko się w nią wpatrywał, naraz ocknął się i zerwał na równe nogi.

– Miałam jakby wrażenie, że młody panicz chciał, żebym przyszła – odezwała się, pokrywając zawstydzenie chichotem.

– Skąd wiedziałaś? – zapytał uszczęśliwiony. – Skąd mogłaś o tym wiedzieć?

Umysł jego jednak w tej chwili nie był w stanie skupić się na rozmyślaniu, w jaki sposób mogło dojść do takiego cudu. Teraz Solve składał się wyłącznie z pobudzonych aż do wibracji, rozedrganych zmysłów. Ponieważ Stina wydawała się taka chętna, zebrał się na odwagę i ostrożnie uniósł grubą, najpewniej własnoręcznie utkaną spódnicę. Ujrzał jej stopy i kostki... O, niebiosa, cóż mnie w takiej chwili obchodzicie? – pomyślał bluźnierczo. Nie ma nic cudowniejszego ponad ten widok!

Wzorował się zawsze na Johanie Gabrielu, ale nie wiedział, na ile ziemskie było uczucie przyjaciela dla Anny Kinvall. Co prawda przypuszczał, że związek ten, choć tak pełen uniesień, nadal nie przekraczał dozwolonych granic, ale pewności nie miał. Anna, Themira Johana Gabriela, prawdopodobnie uczyniła pierwszy krok, wszak była o wiele starsza i bardziej doświadczona. Solve chciał robić to samo co Johan Gabriel, a wyobrażał sobie, że Anna Kinvall zwabiła już młodego szlachcica na zakazane ścieżki. Wiedział, że spotykają się od czasu do czasu – bądź nad rzeką, gdzie nikt nie mógł ich zobaczyć, bądź w parku czy lesie. Akurat w tym momencie wolał nie dopuszczać myśli, że Johan Gabriel prawdopodobnie nigdy nie pohańbiłby cnoty żadnej kobiety, a jego schadzki najpewniej wypełniały przepojone egzaltacją rozmowy, podczas których on, obrazowo mówiąc, nosił wybrankę swego serca na rękach i okazywał jej uwielbienie niczym bogini.

Nie, w tym momencie Solve pragnął wierzyć, że przyjaciel uczynił decydujący krok z pełnym przyzwoleniem Anny.

Solve mógł zatem pójść za jego przykładem!

Ostrożnie więc podciągnął spódnicę jeszcze wyżej. O, Stina miała piękne nogi, nawet jeśli zbyt mocne i z nadto chropawą skórą. Ale to pewnie jego dotyk sprawił, że pokryły się gęsią skórką. Jakże wspaniale było móc otoczyć dłońmi jej kolana! Ogarnęło go drżenie, tak cudownie przyjemne...

Stina w milczeniu siedziała na skraju łóżka, uśmiechnięta oddychała ciężko.

– Ach, więc panicz zapragnął wkroczyć w dorosłe życie – szepnęła w końcu, gdy odważył się położyć dłoń na jej udzie.

Solve nie był w stanie odpowiedzieć. Czuł, jak krew pulsuje mu w żyłach, a w głowie aż szumi. Ciało płonęło, tętniło w nim i wibrowało; poczuł wilgoć na spodniach, ale było za ciemno, by ona mogła to zobaczyć. Dla Stiny jednak nie była to pierwszyzna, a ten młodzieniaszek, któremu mleko nie wyschło jeszcze pod nosem, zbyt wolno, jak dla niej, posuwał się naprzód. Nigdy w życiu pewnie nie zrozumie, co w nią wstąpiło, że ośmieliła się wkroczyć prosto do jego sypialni! Solve Lind z Ludzi Lodu pochodził wszak z jednej z bardziej szacownych rodzin na dworze. Oczywiście nie tak szacownej jak Oxenstiernowie, sami państwo, ale Lindów z Ludzi Lodu nigdy nie traktowano jako służby, mieli zdecydowanie wyższą pozycję. Powiadano, że ojciec Solvego, Daniel, nie tylko pełnił obowiązki adiutanta Gorana Oxenstierny, ale był także badaczem, a jego żona – wielką panią!

Teraz jednak nie było ich w domu. Siostra panicza, Ingela, wyjechała wraz z rodzicami, Solve został więc sam.

Może właśnie dlatego Stina ośmieliła się przyjść do niego?

Nie, cóż za głupstwa, na co jej tacy młodzieniaszkowie, kiedy mogła mieć każdego dorosłego parobka, którego tylko chciała! Ale ona po prostu miała ochotę! Miło od czasu do czasu posmakować takiego kogucika!

Jakiż ten chłopak niezgrabny! Będzie musiała mu trochę pomóc.

Nie ociągając się uniosła spódnicę aż do pasa; nic pod nią, rzecz jasna, nie miała, było przecież lato i tak ciepło. Biedaczysko, dyszy ciężko jak ryba wyjęta z wody, chyba nie zemdleje?

Nie, Solve nie zemdlał, ale czuł, jak płoną mu wargi i krew wrze w całym ciele. Poczuł zawrót głowy, gdy spojrzał na ciemny trójkąt. Nie zdawał sobie w pełni sprawy, że jego dłoń dotknęła owego cudownego miejsca; uczynił to tak gwałtownie, że pociągnął za skręcone włosy, budząc gniew Stiny. Trwało to jednak tylko moment. Solve, kompletnie już oszołomiony, usłyszał szept dziewczyny:

– Nie tak szybko, mój miły, nie rozbierzesz najpierw mnie i siebie?

Ocknął się z osłupienia, wpatrzony w nią, leżącą na plecach na brzegu łóżka.

– Tak... tak, już – wyjąkał.

Z całych sił starając się zapanować nad sobą, zdołał wreszcie skupić się na rozsznurowywaniu jej bluzki i popadł w nowy zachwyt na widok cudów, które wyłoniły się spod płótna. Biedny Solve, ledwie zdążył ich dotknąć, a jego pierwsze miłosne doświadczenie dobiegło końca.

O, bólu i wstydzie! Cóż ona na to powie?

– No już, już, spokojnie, to przecież żadna katastrofa – zaszczebiotała. – Będzie jeszcze dosyć okazji. Ściągnij teraz te zabrudzone spodnie, a Stina już postara się ożywić małego przyjaciela!

Tak też się stało. Solve nie mógł pojąć, w jaki sposób zdołał to osiągnąć. Stina jednak okazała się niezwykle doświadczona; umiejętnie pobudzała chłopca, bawiła się z nim i pieściła, po czym usiadła na nim i ułatwiła mu wejście. A potem już w niej był i nie pamiętał o niczym poza tym, że leży w gorących objęciach kobiety i że najwyraźniej coś mu się udało, zaczęła się bowiem wić i z jękiem jeszcze mocniej przyciskać do niego. Miał wrażenie, że znalazł się w niebie i że taka właśnie będzie reszta jego życia.

Stina także była zadowolona i obiecała przyjść zawsze wtedy, kiedy tylko młody panicz zapragnie.

Z zachwytem wpatrywał się w jej pospolitą twarz o grubych rysach. Jego uniesienie wynikało przede wszystkim z własnej dumy, że mu się powiodło. Był teraz prawdziwym mężczyzną. Zwycięsko przeszedł próbę.

Tak, rzecz jasna, przywoła ją jeszcze kiedyś znów, gdy nadarzy się okazja i nikt ich nie będzie widział. Choć oczywiście nie była jego ideałem. Świat stanął teraz przed nim otworem, wszystkie kobiety, gdyby zechciał, należałyby do niego. Ogarnęła go tak wielka śmiałość, że w radosnym oszołomieniu przygarnął ją do siebie i uścisnął dziko, niepohamowanie.

Stina, która sądziła, że chłopak jest w niej do szaleństwa zakochany, roześmiała się z wyższością doświadczonej kobiety. Biedaczek, wpadł po same uszy! – pomyślała.

Bo też przyjemnie było popatrzeć na młodego pana Solvego, na ciemnobrązowe, niemal czarne oczy i gęste rzęsy, jakie ona sama chciałaby mieć, na grzywę brunatnych loków opadających na czoło, na zmysłowe usta. Było w tym chłopcu coś wyzywającego, bezwzględnego. Choć teraz jeszcze po dziecinnemu niezgrabny, gdy dorośnie, może stać się bardzo, bardzo niebezpieczny! Nie wiadomo, co wykluje się z tego żółtodzioba. Miał w oczach szatańską wprost żądzę przygód, choć może na razie tylko ona ją dostrzegła. Teraz, gdy tak był oszołomiony zwycięstwem, widać to było wyraźnie.

Co za szaleniec, zerwał się z łóżka i skakał do góry, jakby zamierzał wybić dziury w podłodze. Nie wyglądał szczególnie poważnie, zwłaszcza że nie miał na sobie spodni! Stina także nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

Znów rzucił się ku niej, ściskał i całował jak opętany, ale jakby nie do końca zdawał sobie sprawę, że to właśnie ona jest przy nim. W tym tańcu mogłaby uczestniczyć jakakolwiek dziewczyna. Każda inna na miejscu Stiny poczułaby się urażona, ale ona nie należała do tych, co bardzo się przejmują!

Miała i tak dosyć mężczyzn.

– Ty wariacie – uśmiechnęła się, – Dziękuję ci za wszystko.

Po jej wyjściu Solve leżał z szeroko otwartymi oczyma.

Długo nie opuszczało go uniesienie. Ale kiedy emocje nieco opadły, zaczął się zastanawiać...

Przemykały mu przez głowę wspomnienia z dzieciństwa, ulotne niczym szepty duchów. Kociątko, którego pragnął bardziej niż wszystkiego innego na świecie... Dostał je wbrew wszelkim zasadom zdrowego rozsądku, gdyż matka nie znosiła kotów.

Parobek, którego nienawidził tak gorąco, iż życzył mu, by ten smażył się w piekle i który tego samego dnia potknął się i wpadł wprost w ognisko, rozpalone za oborą. Poparzył się dotkliwie, tak dotkliwie, że Solvego dręczyły wyrzuty sumienia. Uważał, że to jego wina, ponieważ tak źle życzył chłopakowi.

A jeśli było tak naprawdę? Starał się przypomnieć sobie więcej podobnych zdarzeń, ale wszystko pozostawało takie niejasne. Nigdy bowiem wcześniej nie rozważał możliwości, by... Solve poderwał się z łóżka i usiadł przy stole. Letnia noc dobiegała kresu, na dworze było już jasno jak w dzień.

Na przeciwległej stronie stołu stał koszyk z chlebem, przeznaczonym tylko dla niego, jako że pozostali domownicy wyjechali.

Otwierał i zaciskał dłonie, otwierał i zaciskał, bez końca nerwowo oblizywał wargi, pot perlił mu się na czole.

Myśli w jego głowie krążyły niczym zawierucha, wręcz trąba powietrzna, jakby nie chciały ukazać się jasno i otwarcie. Myśli o Ludziach Lodu. O jego własnym pokoleniu, któremu zastało oszczędzone przekleństwo. Nie było w nim nikogo dotkniętego.

Nikogo dotkniętego! Brązowe oczy, mam ciemnobrązowe oczy. Wyglądam normalnie, ani śladu żadnych ułomności. Nikt nigdy nie wspomniał o niczym szczególnym, co by mnie dotyczyło, nikt nigdy...

Z wysiłkiem odetchnął głęboko, powoli, jakby znajdował się w pomieszczeniu, w którym brakuje powietrza. W piersiach poczuł przedziwny ucisk. Powiedział głośno i wyraźnie:

– Chcę tego chleba. Teraz!

Napięcie w całym ciele aż wibrowało. Broda trzęsła się, szczękał zębami. Ca ja robię? Co robię?

Babcia Ingrid... twierdziła kiedyś, że Ulvhedin... że Ulvhedin, ta stara bestia, mówił o smoczym nasieniu?

Solve był bardzo oczytany, znał greckie mity, także ten o Jazonie, który zasiał zęby smoka. Ulvhedin sugerował, że Ludzie Lodu wcale nie uwolnili się od przekleństwa.

Ulvhedin, ten potwór z podziemnego świata, a jednocześnie taki życzliwy człowiek o płonącym wzroku, tak, on wiele wiedział.

Przed oczami Solvego przesuwały się kolejne obrazy z własnej przeszłości.

Solve nie zawsze był dobrym chłopcem, o, nie! Na pozór – wspaniały, wymarzony syn, z którego rodzice mogli być tylko dumni. Ale jak on się naprawdę sprawował, kiedy od czasu do czasu bardzo mu na czymś zależało?

W czepku urodzony, wiele razy śmiał się ojciec, Daniel. Doprawdy, Solve, szczęście cię nie opuszcza, masz powodzenie we wszystkim!

Solve widział teraz swoje dzieciństwo w zupełnie innym świetle. Tak, łatwo mu przychodziło zdobycie każdej rzeczy, której pragnął. Zawsze jednak przyjmował za naturalne to, że wszystko wpada mu prosto w ręce.

A jeśli wcale nie było to takie naturalne?

Trudno ocenić, najczęściej bowiem chodziło o błahostki lub drobne wydarzenia, które równie dobrze mogły być wynikiem przypadku.

Przypadku?

A pistolet ze srebrnymi okuciami? A Stina?

Dobry Boże, zbaw mnie ode złego!

Nie, cóż za głupstwa, to przecież tylko zabawa!

– Chcę tego chleba! Teraz!

Intensywnie wpatrywał się w koszyk z chlebem, stojący po drugiej stronie stołu. To szaleństwo, chyba coś mnie opętało. O czym ja myślę?

– Chcę tego chleba! Teraz! – powtórzył, mocno akcentując każdą sylabę.

Nic się nie wydarzyło. Co on sobie w ogóle wyobraża?

A ten raz, kiedy urządzili zawody w rozmaitych konkurencjach, i on, Solve, wygrywał we wszystkich, nawet w tych, w których większe szanse na zwycięstwo mieli synowie Oxenstiernów albo Ingela? Jak właściwie do tego doszło?

Pamiętał, że ogarnęło go nieprzemożne pragnienie zwycięstwa i po prostu wygrał. Tak, bowiem Solve był jednym z tych, którzy chcą się wyróżnić, być we wszystkim najlepszymi. Władza, czyż władza nie była szczytem jego marzeń, choć do tej pory objawiało się to jedynie w formie nieśmiałych, dziecinnych fantazji?

Nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym, jakie miał pragnienia i w jaki sposób je realizował.

Ale pistolet? I teraz Stina?

Ostre, tworzące szczególny nastrój światło porannego słońca padło na zbocze, na którym stała obora. Nikt jeszcze nie wstał i Solve przypuszczał, że Stina także wślizgnęła się do łóżka w komorze dziewek służebnych, znajdującej się po przeciwległej stronie podwórza.

Owoce jarzębiny połyskiwały intensywną czerwienią na ślicznych drzewach rosnących w miejscu, gdzie zaczynał się rów przecinający pole. Wstawał jeszcze jeden upalny sierpniowy dzień.

Solve poczuł głód.

Teraz naprawdę chcę tego chleba, pomyślał. Nie są to już wcale puste słowa, które powtarzam, by się o czymś przekonać. Jestem głodny i chcę jeść. Już!

Przeciągły dźwięk, jakby trzeszczenie, sprawił, że gwałtownie zadrżał. W ciszy dźwięk zabrzmiał bardzo ostro. Poczuł, że pałą go policzki, a serce dudni.

Talerz z chlebem... czy się nie poruszył? Nie zbliżył odrobinę?

Nie, to niemożliwe, śmiesznie byłoby nawet pomyśleć coś tak nieprawdopodobnego!

Solve siedział skulony przy stole. Trzymał w ustach jednocześnie osiem palców, gryzł paznokcie i cały się trząsł. Wyglądał właściwie bardzo dziecinnie, niemal jak karykatura przerażonego malca, ale o tym nie wiedział całkowicie pochłonięty tym, co się, być może, wydarzyło.

Powinien wyrazić na głos swe życzenie jeszcze raz, ale nie był w stanie tego uczynić.

Dobry Boże, pomyślał. Dobry Boże, to było co innego, to nie mógł być koszyk z chlebem, oszalałem, oszalałem!

Przesiedział tak co najmniej dziesięć minut. Starał się stłumić wzburzenie, jakie ogarnęło jego ciało i duszę, aż wreszcie uspokoił się na tyle, że znów poczuł głód.

Czy mam to zrobić? Czy się ośmielę?

Koncentrując się mocno na swym życzeniu, drżącym głosem wymamrotał:

– Chcę... Chcę tego chleba. Teraz, od razu!

Szuuu! I koszyk z chlebem gwałtownie przeleciał przez stół, zatrzymując się na jego ramieniu. Solve podskoczył, zakołysał się do tyłu i spadł ze stołka na podłogę. Przez chwilę leżał, bijąc rękami w powietrzu i usiłując się podnieść, rażony strachem tak wielkim, że mało brakowało, a straciłby kontrolę nad sobą.

Stanął w końcu na czworakach, podczołgał się do łóżka i niezgrabnie wciągnął na nie.

Nie miał odwagi spojrzeć na stół.

Odczekał długą chwilę, aż w końcu zerknął. Ostrożnie przez szpary między palcami.

Zaparło mu dech w piersiach. Tak, koszyk z chlebem stał po jego stronie stołu.

Solve zapomniał o głodzie i wsunął się pod przykrycie. Leżał zdjęty dławiącym go strachem.

Nie śmiał spojrzeć ponownie, ale z czasem na tyle doszedł do siebie, że zaczął myśleć normalnie.

To prawda, pomyślał. To ja jestem brakującym dotkniętym! Moje pokolenie nie uchroniło się przed przekleństwem.

Kolejną długą chwilę leżał nieruchomo, aż pod przykryciem nie było czym oddychać. Musiał wyjrzeć, by nabrać powietrza w płuca.

Pianie koguta przywróciło mu poczucie rzeczywistości, dodało otuchy. Nie był już taki samotny w ciszy poranka.

Ośmielił się nawet spojrzeć jeszcze raz na stół.

Był już teraz spokojny. Na twarzy powoli rozkwitał mu uśmiech. Najpierw leciutki, potem coraz szerszy.

Nareszcie dotarła do niego prawda.

Możliwości!

Och, Boże, były wprost nieograniczone!

Bez pośpiechu zaczął je rozważać. Czegóż to nie będzie mógł osiągnąć jako jeden z dotkniętych z Ludzi Lodu!

Na dodatek znajdował się w o wiele lepszej sytuacji niż wszyscy jego poprzednicy; gdyż nikt nie wiedział, co on potrafi! Nikt nawet nie przypuszczał, że jest dotkniętym.

To właśnie była chwila, która miała zadecydować o całym jego życiu. Mógł był pomyśleć: Nikt nie wie, że należę do wybranych! Byłoby to bardziej naturalne, jako że nie miał żadnej z zewnętrznych, straszliwych cech dotkniętych.

Ale nie, Solve natychmiast zdał sobie sprawę, że jest jednym z dotkniętych, a nie wybranych. Tym samym obrał stronę.

Pragnął być jednym z dotkniętych, Było to niebezpieczne wyzwanie. Nie wróżyło niczego dobrego.

Tej nocy wiele się w nim zmieniło. Stał się nowym człowiekiem, choć nie nastąpiło to od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Przeobrażenia dokonywały się powoli, przez miesiące i lata. Ale ostatnia noc była punktem zwrotnym w jego życiu.

Kiedy wyczerpany tak leżał w łóżku w ten słoneczny poranek, obudziła się w nim inna pewność, nieskończenie silna i co najmniej równie niebezpieczna.

Nikt nie mógł się dowiedzieć, że on jest dotknięty.

Dawało mu to nieograniczone możliwości!

ROZDZIAŁ II

 

W realnym wymiarze miłość Johana Gabriela Oxenstierny do Themiry miała żałosny koniec. Jej ojciec, Kinvall, bezlitośnie wydał ją za mąż za urzędnika prowadzącego księgi na dworze. Ów człowiek jednak nic a nic ją nie obchodził. Chyba uczucie, jakie żywił dla niej Johan Gabriel, naprawdę pozostawało odwzajemnione, choć dzieliła ich tak duża różnica wieku.

Johan Gabriel cierpiał jeszcze przez długi czas po tym ślubie, kładącym kres jego nadziejom, ale cierpiał jakże pięknie! Jego „poetyczne” uczucie do Anny przetrwało, stawało się coraz bardziej wysublimowane. Przez całe życie pielęgnował marzenie o Themirze. Gloryfikował zarówno ją, jak i ich związek jako coś nadziemsko czystego i nieskończenie pięknego. Wiele wspaniałych wierszy spłynęło spod jego pióra właśnie za jej przyczyną. Tak więc i niepozorna służąca weszła na stałe do historii literatury jako źródło inspiracji skalda.

Niebawem jednak myśli Johana Gabriela zostały zaprzątnięte czym innym. Wysłano go do Uppsali, na studia na tamtejszym uniwersytecie.

Solve Lind z Ludzi Lodu, który w Johanie zawsze widział młodszego brata (nie zapominając, oczywiście, o jego wysokim urodzeniu), zaczął prosić ojca, by pozwolił mu pójść w ślady przyjaciela. Chciał także rozpocząć studia.

Daniel długo się nad tym zastanawiał. Chłopak ma bystry umysł, ale czy rodzinę stać na jego dalszą naukę?

W końcu poddał się. Wszak i on sam, i jego ojciec, Dan, kształcili się w Uppsali. Uznał, że nie może odmówić tego swemu synowi, choć finanse nie bardzo na to pozwalały.

Właściwie rodzina Oxenstiernów także nie należała do zamożnych, obaj więc chłopcy w Uppsali musieli mocno zaciskać pasa. Przyjeżdżali do domu tak często, jak tylko się dało, by przez kilka dni porządnie się najeść i nabrać sił do dalszej nauki.

W mieście uniwersyteckim nie zamieszkali razem, nie uchodziło bowiem, by hrabia na co dzień przebywał pod jednym dachem z kimś, kto nie jest szlachcicem. Widywali się jednak często, obydwaj studiowali te same nauki humanistyczne i potrzebowali się nawzajem. Johanowi Gabrielowi oparciem był zdrowy rozsądek starszego Solvego i on sam jako ochrona przed grupami agresywnych studentów, którzy widzieli w poecie nieco śmiesznego słabeusza. Solve natomiast potrzebował przyjaźni Johana Gabriela, choć bowiem był otwarty, niewielu ludzi rozumiało jego myśli...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin