Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 27 - Skandal.odt

(277 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XXVII

 

 

 

Skandal

 

ROZDZIAŁ I

 

– Obudziłam się, bo szlochałam. Ale nie wiedziałam, dlaczego płaczę.

Lekarz ze źle skrywaną niecierpliwością wpatrywał się w szczupłą, delikatną osóbkę.

– Twoje sny nie są istotne. Czy gdzieś cię boli?

Podniosła na niego ciemnofiołkowe oczy.

– Nie – odparła.

Tak, boli mnie, pomyślała. Ale nie ciało.

Pokój był bardzo ładny, jasny, utrzymany w tonacji szarości i zieleni. Zza okna dobiegał gwar rozmów kuracjuszy bawiących w uzdrowisku, słychać też było szemranie życiodajnego źródła.

– Twoi krewni niepokoją się o ciebie, Magdaleno. Obiecałem im, że spróbuję ci pomóc, ale musisz ze mną współpracować. Przestań wciąż mówić o tych przerażających snach, których i tak nie pamiętasz.

– Ale przecież nic innego mi nie dolega!

– To nonsens! Jesz mniej niż wróbel, jesteś wychudzona, blada jak woskowa lalka i tak nerwowa, że gdybym upuścił na ziemię szpilkę, podskoczyłabyś ze strachu do góry. Ile masz lat? Trzynaście?

– Tak. Właśnie skończyłam.

– Hm. Upuścimy ci krwi, no i musisz pić wodę ze źródła. Sześć szklanek dziennie. Możesz teraz wracać do swego wuja, pana konsula. I on także bardzo jest o ciebie niespokojny. Powinnaś być mu niepomiernie wdzięczna, że zabrał cię tutaj, do naszego pięknego kurortu.

Kończąc rozmowę lekarz uśmiechnął się sztucznie, na moment unosząc kąciki ust. Magdalena uznała, że doktor przypomina jej zagniewanego kota.

Wyszła na szerokie, zalane słońcem schody. Na trawniku, w eleganckich krzesełkach, przy równie eleganckich stolikach siedzieli kuracjusze. Magdalena z dala dostrzegła charakterystyczną sylwetkę dobrze odżywionego stryja i zawahała się. Stryj pochłonięty był rozmową z jakąś panią i dziewczynka nie chciała przeszkadzać.

Stryj Julius już ją jednak zobaczył, oderwał dłoń od srebrnej gałki laski i zamachał, dając znać, by się zbliżyła.

– Oto, droga pani majorowo, nasza mała Magdalena.

Dziewczynka ukłoniła się pięknej, ale surowej damie.

– Kochane dziecko – zaczęła majorowa, a słodycz w jej głosie była gęsta jak syrop. – Jak to miło ze strony twego stryja, że zabrał cię tutaj, do wód Ramlosa! Musi to być dla ciebie wielka radość, wprost bajkowe przeżycie!

Magdalena nie mogła dopatrzyć się niczego bajkowego w prowadzaniu wuja Juliusa po wysypanych żwirem alejkach i wysłuchiwaniu stękania i innych naturalnych odgłosów, jakie z siebie wydawał, kiedy zjadł zbyt dużo. W kurorcie nie było dzieci, z którymi mogłaby się bawić, oprócz jednego okropnego sześciolatka, który chyłkiem skradał się za nią i ciągnął ją za długie, ciemne włosy albo próbował opryskać błotem jej śnieżnobiałe pantalony.

W uzdrowisku Ramlosa przebywali na ogół starsi ludzie, cierpiący na prawdziwe lub też urojone dolegliwości. Rozmowy przy obiedzie krążyły zwykle wokół wzdęć żołądka, łamliwości stawów i cudownych ozdrowień suchotników. Panie w ciasno zasznurowanych gorsetach mdlały przy stole – nie mogły wszak w nich bezkarnie napychać swych brzuchów, panowie zaś dopuszczali się przestępstw, ukradkiem wychylając szklaneczkę ponczu, czego nie wolno im było robić pod żadnym pozorem. Magdalenie nie pozwalano się odzywać, mogła rozmawiać jedynie z doktorem, którego nie lubiła, dlatego miała wrażenie, że ktoś coraz mocniej zaciska na niej niewidzialny pancerz. Nie potrafiła napawać się pięknym otoczeniem ani też docenić elegancji uzdrowiska. Trawił ją smutek i przygnębienie.

Ale właściwie w domu także czuła się ostatnio podobnie. Od czasu... Tak, od kiedy? Nie mogła jeść, bała się zasnąć...

– Ach, zapomniałam o parasolce! Zostawiłam ją na werandzie! – wykrzyknęła majorowa.

– Magdalena zaraz ją przyniesie – oświadczył krótko stryj Julius.

Dziewczynka i tak już wstała, wiedziała bowiem, że za moment usłyszy polecenie, choć właściwie było ono zbędne, bo stryj już dawno wpoił w nią zasady dobrego wychowania.

Dom z białą werandą był naprawdę prześliczny. Pomalowany na żółto, w odcieniu takim jak mają kurczęta, otoczony krzewami bzu, z których zwieszały się ciężkie, niebieskoliliowe kiście kwiatów, doskonale harmonizujące z barwą ścian. Wszystko tutaj było takie piękne! I tak przeraźliwie nudne!

Kiedy już schodziła w dół po stopniach werandy, trzymając w dłoni różową parasolkę, rozległo się nagle rozpaczliwe wołanie o pomoc.

Zza rogu, kierując się w stronę schodów, wyłonił się osobliwy ekwipaż.

Na wózku inwalidzkim siedział starszy mężczyzna. Kurczowo trzymał się poręczy i wydawał krótkie, urywane okrzyki, szeroko otwierając bezzębne usta. Wózek popychał, wprawiając go przy tym w nieprawdopodobny pęd, chłopiec mniej więcej w wieku Magdaleny. Z wesołej twarzy chłopca wprost biła radość wywołana osiągnięciem takiej prędkości. Pojazd ostro skręcił i zahamował gwałtownie tuż przy schodach. Staruszkiem szarpnęło do przodu, pochylił się pod niepokojącym kątem, ale chłopiec natychmiast go podtrzymał i bez trudu ustawił w pionie. Starzec był do tego stopnia wstrząśnięty, że mógł wydobyć z siebie zaledwie kilka niezrozumiałych dźwięków, które miały oznaczać oburzenie.

– Nie ma za co dziękować – promiennie jak słońce uśmiechnął się chłopiec. – Ale gotów jestem się założyć, że nigdy tak prędko nie jechałeś!

Z głębi domu wybiegł doktor i natychmiast zajął się staruszkiem, nie przestając czynić wyrzutów chłopcu. Pucoławate pielęgniarki w wykrochmalonych fartuchach pospieszyły z pomocą, przekrzykując się nawzajem i czyniąc znak krzyża.

Magdalena zatrzymała się na najniższym stopniu i nie spuszczała wzroku z chłopca. Miał jasne, zwichrzone, nieposłuszne włosy i najżywsze oczy, jakie zdarzyło się jej kiedykolwiek widzieć.

On chyba nie może być chory, pomyślała.

Bo też i wcale tak nie było. Za chłopcem podążał dorosły mężczyzna, poruszający się o kulach.

– Ależ, Christerze! – powiedział karcąco, ale Magdalena dosłyszała nutkę wesołości pobrzmiewającą w jego głosie. Jej samej z trudem udawało się zachować powagę, z całej siły musiała zaciskać usta, by nie wybuchnąć śmiechem.

Ale wyraz oczu ją zdradził. Chłopiec, Christer, dostrzegł ją i wymienili rozbawione spojrzenia. Nie zwracał uwagi na oburzoną gromadkę i patrzył na Magdalenę z wyraźnym uwielbieniem.

– Ach, ojcze! Ojcze, popatrz tylko! Czy widziałeś kiedyś w życiu coś piękniejszego? Wydaje mi się, że ją kocham!

– Ależ, Christerze! – powtórzył ojciec, a Magdalena nabrała pewności, że to wyrażenie towarzyszyło chłopcu przez całe życie. – Kochany Christerze, nie wolno się tak zwracać do młodej damy. Proszę wybaczyć mojemu synowi, panienko, jest z natury impulsywny, ale niech mi panna wierzy, nikomu nie chce wyrządzić krzywdy.

Magdalena stała niby wmurowana, nie mogła się poruszyć ani odezwać. Była jakby zaczarowana przez dwu nowo przybyłych. Oczy ojca, spoglądające tak życzliwie. A chłopiec... Zwracał się do ojca na „ty”. Magdalenie nigdy nie pozwolono by na taką poufałość!

Gdzieś w podświadomości od dawna już słyszała uporczywie drażniący, surowo zagniewany głos:

– Magdaleno! Magdaleno! Czy przyniesiesz wreszcie tę parasolkę majorowej, czy nie?!

Z premedytacją postanowiła jednak zignorować stryja Juliusa. Pragnęła mieć tę chwilę wyłącznie dla siebie, nawet jeśli później przyjdzie jej ponieść karę.

Ale nie mogła już dłużej tak stać. Rzuciwszy ostatnie nieśmiałe spojrzenia na Christera, pobiegła tam, gdzie oczekiwał ją mały, prywatny dzień sądu.

– Przepraszam, ojcze, ale na widok wózka nie mogłem się powstrzymać – usłyszała za sobą.

Jak należało się spodziewać, wymierzono jej karę: zakazano opuszczać pokój. Stryj Julius, chcąc jeszcze bardziej upokorzyć Magdalenę, mocno złapał ją za włosy przy uchu i na oczach przypatrujących się temu z gniewną satysfakcją gości uzdrowiskowych poprowadził do środka.

Kiedy mijali Christera i jego ojca – ich twarze były jedynymi, na których malowała się sympatia – chłopiec zdążył szepnąć:

– Nic się nie martw! Pomogę ci, bo umiem czarować!

Oszołomiona, zdumiona, lecz, ach! jaka wdzięczna nieznajomemu za te słowa, Magdalena poddała się uściskowi żelaznej ręki i pozwoliła zaprowadzić do swego pokoju.

Urażony, dotknięty do żywego stryj zamknął drzwi na klucz.

Christer pomagał ojcu zakwaterować się w uzdrowisku Ramlosa.

Chłopiec pozostawał we wspaniałych, serdecznych stosunkach ze swymi rodzicami: spokojnym, zrównoważonym inwalidą Tomasem i szaloną, choć na razie oswojoną Tulą z Ludzi Lodu. Przez szesnaście lat swego małżeństwa z Tomasem Tula sprawowała się wręcz wzorowo. Czasami jedynie, przebywając sam na sam z synem Christerem, uchylała rąbka tajemnicy i zdradzała, co dzieje się w jej myślach i sercu.

Tula i Christer byli najlepszymi kompanami pod słońcem. Tomas nie wiedział, i tak chyba było najlepiej, że to właśnie ona podsuwała chłopcu niezwykłe pomysły w czasie ich przyjacielskich pogawędek.

Synowi wyjawiła tajemnicę, że umie czarować. Opowiadała mu zadziwiające historie o Ludziach Lodu, do których wszak i on należał, a czasami pokazywała mu najprostsze magiczne sztuczki, wprawiające małego w kompletne osłupienie. Szybko zrozumiała, jak bardzo magia zafascynowała Christera, przestała więc się „chwalić” i prosiła, by o wszystkim zapomniał. Oczywiście prośba ta pozostała bez echa.

Nie pytał już co prawda o żadne czarodziejskie tajemnice ani też sam o nich nie mówił. Był jednak święcie przekonany, że właśnie on jest następnym w rodzie, tym, który ma dalej przekazać dziedzictwo, śmiało i wytrwale ćwiczył się więc na wszystkim, co tylko nasunęło mu się przed oczy.

Kiedy miał sześć lat, próbował zmusić podwórzowego psa, by wzbił się w powietrze i latał machając uszami. Oczywiście, nic mu z tego nie wyszło, ale Christer dałby sobie głowę uciąć, że zwieszę uniosło się o milimetr nad ziemię, no i zamachało uszami. Chyba wszyscy to widzieli?

Doprawdy, Christer wiele potrafił sobie wmówić.

W wieku lat siedmiu wystraszył kucharkę, kiedy wszedł do kuchni i wymamrotał jakieś groźnie brzmiące słowa nad jej consomme. Działo się to, rzecz jasna, na Bergqvara, dworze hrabiego Possego, gdzie zwykły rosół nazywano consomme. Chłopiec mógł wchodzić i wychodzić z kuchni, jakby był jednym ze służby, bo Tula często pomagała podczas szczególnie gorączkowych przygotowań do przyjęć, a wówczas Christer zawsze jej towarzyszył. Tym razem był przeświadczony, że dzięki wypowiedzianym przez niego nad garnkiem czarodziejskim formułom wszystkim, którzy zasiądą przy stole w wielkiej jadalni i skosztują zupy, zmieni się nagle kolor włosów. Chciał po prostu sprawdzić, czy będzie im z tym do twarzy, niczego więcej nie miał na myśli. Oczywiście w jadalni nic takiego nie zaszło, ale Christer był zdania, że winna jest kucharka, która przerwała mu odmawianie najskuteczniejszego zaklęcia.

Wszelkie gusła i czarodziejskie formuły były na ogół wymyślane przez niego samego, bo Tula miała dość rozumu, by nie wtajemniczać syna w najpoważniejsze praktyki magiczne.

Niezliczoną ilość razy usiłował hipnotyzować ludzi i, rzecz jasna, wszelkie próby pozostawały bezowocne. Wcale się tym jednak nie przejmował. Jego wiara we własne siły była wprost niespotykana. Kiedy zarządca dworu porządnie wyłajał go za to, że pozaplatał koniom ogony w „czarodziejskie warkoczyki”, które oczywiście w żaden sposób na nic nie podziałały, Christer odwrócił się ku niemu, groźnie marszcząc przy tym brwi, i skierował w jego stronę wyimaginowany pistolet. „Pif paf! Już nie żyjesz!” zagrzmiał, święcie przekonany o mocy swoich słów. Zarządca okazał się człowiekiem nie pozbawionym poczucia humoru i włączył się do zabawy dziesięciolatka. Teatralnym ruchem osunął się na ziemię. Na ten widok Christer otworzył usta ze zdziwienia i stanął jak wryty. Już chciał biegiem opuścić stajnię, ale uznał, że cała odpowiedzialność za to, co się stało, spoczywa właśnie na nim. Odmówił kilka starannie dobranych formuł nad nieszczęśnikiem, który „zaraz powrócił do życia”. Ku wielkiej uldze Christera.

Chłopiec doznał jednak prawdziwego wstrząsu. W istocie, odziedziczyłem niebezpieczne talenty, myślał podniecony, aż zachłystując się powietrzem. Muszę postępować bardzo ostrożnie!

Później nie uciekał się więc do tak drastycznych środków. Natomiast to, że następnego lata warzywa babci Gunilli wspaniale obrodziły, było wyłącznie jego zasługą. Nieważne, że Gunilla kazała przywieźć ze stajni cały wóz najlepszego nawozu. A czy nie dzięki niemu, Christerowi, dziadkowi Erlandowi ustąpił ból w ramieniu? Przecież to on nasmarował kawałek drewna skomponowaną przez siebie leczniczą maścią i wypowiedział magiczne słowa, a ludzie przypisywali ten cud fali upałów, jaka wtedy wystąpiła. Głupcy!

Naturalnie nic nikomu o tym nie mówił, wszelkie swoje osiągnięcia trzymał w sekrecie. To właśnie on był następnym wybranym, tak, wybranym, nie dotkniętym, bo przecież nic nie można zarzucić jego urodzie. Mama była dotknięta, mówiła mu o tym, a on nie raz dostrzegał tego dowody. Tula zmieniała się w miarę upływu lat, sama to powtarzała, a ojciec i Christer musieli przyznać jej rację. Może nie była już tak ładna jak kiedyś, lecz o wiele bardziej fascynująca. Zdarzało się, że oczy błyszczały jej czarodziejskim światłem, jak gdyby były ze złota, i miała w sobie coś diabelskiego, nieziemsko pociągającego, co sprawiało, że ludzie się za nią oglądali. Włosy bardzo jej ściemniały. Christer pamiętał, że kiedyś były prawie złocistoblond. Teraz Tula stała się zdecydowanie ciemną blondynką, ale to w niczym nie szkodziło, bo przecież była jego matką, najwspanialszym człowiekiem na świecie!

I taka dobra dla ojca! Jak miło było patrzeć na rodziców, gdy przebywali razem, widzieć, z jaką miłością i czułością odnoszą się do siebie nawzajem. Matka, należąca raczej do osób niecierpliwych, niespokojnych duchów, troszczyła się o ojca szczególnie ostatnio, kiedy jego schorowane ciało zaczął dręczyć reumatyzm. Choroba była następstwem wielu lat spędzonych przez Tomasa na małym wózku, kiedy to narażony był na przeciągi i zimno. Matka przygotowywała maści do smarowania jego obolałych stawów, ale brakowało jej składników. Christer słyszał raz, jak pod nosem złorzeczyła Heikemu, który nie zgodził się na oddanie jej skarbu Ludzi Lodu. Słyszał także, jak mamrotała coś długo i monotonnie nad ciałem ojca, i wydawało się, że to trochę pomagało, ale nie całkiem.

Dlatego właśnie zdecydowano, że Tomas powinien wyjechać do wód. Propozycja pobytu nad źródłem Ramlosa padła z ust hrabiego Arvida Mauritza Possego, towarzysza Tuli z dziecięcych lat, obecnie jednego z najważniejszych ludzi w Szwecji. I Tula, która gotowa była przychylić nieba Tomasowi, przystała na wyjazd syna wraz z ojcem. Ona sama nie mogła im towarzyszyć, bo właśnie wyprowadzali się z Bergqvara. O tym jednak opowiemy później, na razie najważniejszy jest pobyt w uzdrowisku Ramlosa.

Mała Magdalena Backman siedziała na brzegu łóżka, trzymając dłonie splecione na podołku. Bezmyślnie machała skrzyżowanymi nogami. Była już bezgranicznie wyczerpana tysiącem wymagań, które jej stawiano.

Nagle rozległo się dyskretne pukanie.

Przerażona podniosła głowę, ale zobaczyła jedynie czyjąś rękę. Ktoś zdecydowanie, chociaż cicho, stukał w szybę. Pora była już dość późna, właściwie wieczór, ale jasno jak w dzień.

Magdalena wstała z łóżka z wahaniem, podeszła do okna i spojrzała w dół.

Tak, to był Christer, ten chłopiec. Dawał jej znaki, żeby otworzyła okno.

Lękliwie obejrzała się do tyłu, wiedziała jednak, że stryj Julius siedzi teraz w salonie i w towarzystwie innych panów popija poncz. Szum głosów docierał aż tu, do jej pokoju, słychać też było wybuchy śmiechu i paplanie kobiet dobiegające z sąsiedniego pomieszczenia. Zwykle wystraszona Magdalena wyjątkowo zapomniała o swoim lęku i niecierpliwie mocowała się z okiennymi haczykami. Wreszcie okno otworzyło się na oścież.

– Wyjdź – szepnął Christer.

Nerwowo rozejrzała się dokoła.

– Grają w karty, zaczęli właśnie nową partię – uspokoił ją. – Ale czy dla pewności nie możesz przygotować łóżka?

– Przygotować?

– Ułóż coś na nim tak, żeby wyglądało, że to ty tam śpisz.

Magdalena zrozumiała, o co mu chodzi. Ach, jakie to emocjonujące!

Szybko wzburzyła pościel i znów na palcach podeszła do okna.

– Ale jak mam stąd wyjść? Stryj Julius zamknął drzwi na klucz i zabrał go ze sobą.

– Oczywiście przez okno! Chodź, złapię cię!

Kusząco wyciągnął w górę ręce.

– Ale...

Myśli wirowały jej w głowie w dzikim pędzie. Wspiąć się na parapet? Spódnice? Czy trzeba je przytrzymać? Jak mam...

– Teraz zeskocz! Nie jest wysoko!

W istocie, okno umieszczone było dość nisko nad ziemią, ale Magdalena za wszelką cenę chciała wyjść na zewnątrz jak najbardziej elegancko, zachowując wszelkie zasady przyzwoitości, próbowała się jakby wyczołgać, no i rezultat okazał się najgorszy z możliwych. Spódnice podsunęły jej się do góry i bezwładnie wylądowała w objęciach chłopaka.

– Jesteś lekka jak piórko – rzekł ze zdumieniem. – Co ty właściwie jesz? Pyłek kwiatów?

Od momentu, kiedy spoczęła w jego mocnych chłopięcych ramionach, Christer został jej bożyszczem, bohaterem marzeń. Magdalena była bardzo, bardzo samotnym dzieckiem.

Ostrożnie postawił ją na ziemi i ujął za rękę. Pobiegli po wilgotnej od rosy trawie, kryjąc się wśród buków rosnących za domem, aż nabrali pewności, że z żadnego budynku stojącego w uzdrowiskowym parku nikt ich nie zobaczy.

– Nie mogę zostać z tobą długo – szepnęła Magdalena. – Co prawda stryj Julius nigdy do mnie nie zagląda, ale może usłyszeć, jak będę się wspinała z powrotem.

– Jakoś sobie z tym poradzimy.

Ach, jakie to ciekawe, jakie intrygujące! Magdalena była tak podekscytowana, że brakowało jej tchu w piersiach. Chłopiec przyprowadził ją do sągu drewna, przygotował dla nich siedzisko, a potem wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa i wytarł do czysta drewniane bale. Magdalena usiadła ostrożnie, z uczuciem, że bierze udział w czymś naprawdę skandalicznym, ale wcale tego nie żałowała.

– Wiesz, jutro już wracam – wyjaśnił Christer. – A musiałem z tobą porozmawiać, bo tak paskudnie się wobec ciebie zachowałem. Chciałem to naprawić.

Dziewczynka przeżywała wszystko tak intensywnie, jakby chciała wessać w siebie każdą kroplę, każdy okruch tej chwili. Sękate, a mimo wszystko gładkie bale, jeśli można użyć tak sprzecznych określeń, świeżozielona zasłona liści, tworząca nad ich głowami sklepienie jakby wytwornej sali, drewno pod palcami, trawa pod stopami, no i ten chłopiec obok niej. Nigdy nie przypuszczała, że między dwojgiem ludzi mogą przepływać takie prawie namacalne strumienie... Jak gdyby ktoś wbijał w skórę cieniusieńkie igiełki i wpuszczał nimi samą przyjemność! Nie mogła oderwać wzroku od jego niesfornej czupryny, wesołych, dość głęboko osadzonych oczu, zabawnej szczerby między zębami, leciutko zadartego nosa. Jego twarz wydawała się taka harmonijna, być może dlatego, że biła z niej prawdziwa, szczera życzliwość.

– Czy to prawda, że umiesz czarować? – zapytała nieśmiało, czerwieniąc się jak piwonia.

Christer usiłował zachowywać się nonszalancko, ale nie bardzo mu się to udawało.

– A, o to ci chodzi! E, to nic takiego, nie ma o czym mówić. – Machnął ręką z udawaną obojętnością. – Teraz tylko ty się liczysz. Dlaczego tu jesteś?

Pochyliła głowę. Tak bardzo nie chciała, by ten przemiły chłopiec odjeżdżał.

– Twierdzą, że muszę być chora, bo nie jem. Ale to nie jest prawda. Po prostu bardzo się boję.

Christer uznał, że nigdy jeszcze nie widział tak ślicznych, zgrabnych stóp w wysokich, zapinanych na guziki trzewiczkach. Ujął ją za rękę.

– Czego się boisz?

Jak gorąca i mocna była jego dłoń!

– Nie wiem. Boję się swoich snów.

– Takie są okropne?

– Tak. Ale nigdy ich nie pamiętam. Mam wrażenie, jakby... jakby próbowały się przede mną chować.

Christer zrobił mądrą minę.

– Doskonale to rozumiem. Myślę, że wcale nie snów się boisz, tylko czegoś innego. Sądzę, że w twoim życiu jest jakaś mroczna plama.

Sam tego nie wymyślił. Słyszał, jak kiedyś Heike mówił coś podobnego, ale brzmiało to tak tajemniczo, że postanowił przyjąć tę teorię za własną.

Jego słowa bardzo wzburzyły dziewczynkę.

– Nie mów tak. Przez to boję się jeszcze bardziej.

– Czy to znaczy, że w twoim życiu naprawdę jest jakaś mroczna plama?

– Skąd mogę to wiedzieć! – zawołała zrozpaczona. – Ach, jak bardzo chciałabym umrzeć!

– O, nie! – jęknął Christer. – Tak nie wolno ci mówić! Jesteś najładniejszą osobą, jaką widziałem!

Odetchnęła głęboko, jego słowa sprawiały jej tyle radości.

– Nie, doszłam do wniosku, że mimo wszystko wcale nie chcę umierać – powiedziała zamyślona. – Stwierdziłam to już podczas podróży tutaj – ciągnęła Magdalena, odbierając Christerowi radosną satysfakcję, która ogarnęła go na myśl, że to jego ingerencja tak radykalnie zmieniła nastawienie dziewczynki do życia.

– Ach, tak? – odezwał się, nagle jakby przygaszony.

– Tak, kiedy jechaliśmy, urwało się koło i powóz zatrzymał się tuż nad przepaścią. Wczepiłam się wtedy mocno w oparcie, bo zrozumiałam, że jednak mimo wszystko chcę przeżyć. Wypadek skończył się tragicznie, gdyż kosz wuja Juliusa, po brzegi wypełniony jedzeniem, potoczył się w przepaść. Na szczęście okazała się wcale nie na tyle głęboka, by stangret nie mógł spuścić się w dół i pozbierać serów i kiełbas, rozsypanych po całym zboczu.

Christer wybuchnął śmiechem. Dziewczynka miała poczucie humoru! Była... była cudowna! Mały, zgrabny nosek, dołeczki w policzkach, promienne oczy. Ach, jakże ją kochał!

– Ile... ile masz lat? – spytała zawstydzona.

– Ja? Zaraz policzymy! Urodziłem się w tysiąc osiemset osiemnastym, łatwo to zapamiętać. A teraz mamy rok tysiąc osiemset trzydziesty trzeci... Piętnaście, nie chce być inaczej.

Świetnie o tym wiedział, ale pragnął jak najdłużej pławić się w jej podziwie. Wydawało mu się, że dziewczynce bardzo imponuje jego dorosłość.

– Gdzie mieszkasz? Tak naprawdę, nie tu, w uzdrowisku.

Skrzywiła się.

– Mieszkamy w ogromnym domu niedaleko Sztokholmu. Dom jest przeraźliwie wielki i wspaniały. Stoi w parku tak rozległym, że można w nim zabłądzić. Ale otacza go wysokie ogrodzenie i przez to czuję się tak, jakbym mieszkała w klatce.

A więc jest bogata. Christer westchnął w głębi duszy. Jego rodzicom daleko było do zamożności...

Przerwała mu smętne rozmyślania.

– A ty gdzie mieszkasz, Christerze?

Wypowiedziała jego imię! Odrobinę sepleniąc, swoim jasnym, czystym głosem wymówiła jego imię! Czuł, że jeszcze chwila, a umrze ze szczęścia.

Nonszalancko machnął dłonią.

– O, ja... mieszkam w Wexio. Ale teraz, w tych dniach, właśnie się stamtąd wyprowadzamy. Zresztą przenosimy się w okolice Sztokholmu.

– Naprawdę? – rozjaśniła się dziewczynka. – Kim jest twój ojciec? Wydał mi się bardzo miły.

Christer zwalczył pokusę, by uczynić ojca bogatszym, niż był w rzeczywistości.

– Tak, to najlepszy ojciec na świecie. Zajmuje się wyrabianiem instrumentów muzycznych. Jest bardzo zdolny.

– A twoja matka? Czy i ona jest równie miła?

– Mama? O, tak! – Roześmiał się. – Jest całkiem szalona. Ona dopiero umie czarować! Okropnie mnie rozpieszcza, a ja ją wprost ubóstwiam!

W tym momencie uświadomił sobie, że głos Magdaleny brzmi jakoś dziwnie smutno. Potwierdziły to zaraz jej słowa:

– Jaki jesteś szczęśliwy, Christerze!

Ze współczuciem popatrzył jej głęboko w oczy.

– Czy twoi rodzice nie są dla ciebie dobrzy?

– Nie wiem – powiedziała żałośnie. – Nie znam ich.

– Nie znasz swoich rodziców?

– Nie, to niezupełnie tak. Moja matka... ona nie jest naprawdę moją matką, bo moja prawdziwa matka nie żyje. To tylko macocha. Na pewno jest miła, nigdy nie była dla mnie niedobra. Ale ja... Jak mogę dobrze znać kogoś, kto zagląda do mnie dwa razy dziennie, całuje w czoło i pyta, czy wszystko w porządku? Kto wieczorem zostaje na pół godziny, by ze mną „przebywać”? Ona nie ma mi nic do powiedzenia, ja też nie umiem z nią rozmawiać, wszystko jest takie sztuczne, takie wymuszone!

– A twój ojciec?

Magdalena odwróciła głowę.

– Nigdy go nie widuję. Na ogół nie ma go w domu, a kiedy jest, wita się ze mną obojętnie. Długo był na mnie zły za to, że nie jestem chłopcem, ale wreszcie urodził mu się syn, na którego tak czekał. Do niego nawet się odzywa i czasami uśmiecha. Ojciec jest radcą handlowym.

Christer nie miał pojęcia, co to oznacza, ale nie chciał pytaniem ujawniać swej ignorancji. Ale, tak czy inaczej, musiało to być jakieś ważne stanowisko, nazwa brzmiała bardzo dumnie.

– Czy to znaczy, że nikt się o ciebie nie troszczy?

– Owszem, dziadek, ojciec matki. Jest bardzo dobry. Ale to już staruszek, niedosłyszy i niedowidzi, trudno z nim rozmawiać.

Christer z powagą kiwnął głową.

– Rozumiem. Starzy ludzie potrafią być naprawdę wspaniali, prawda? Ja i mój pradziadek świetnie się rozumieliśmy, ale on zmarł w zeszłym roku. Bardzo nad tym bolałem, ciągle zresztą mi go brakuje.

Magdalena uścisnęła jego rękę.

– Jesteś taki sympatyczny, Christerze. Czy nie mógłbyś tu zostać?

– Zostałbym, gdybym mógł – zapewnił ją żarliwie. – Ale potrzebny jestem mamie przy przeprowadzce. A jaki jest twój stryj Julius? Sprawia wrażenie człowieka bardzo surowego.

– Bo taki też i jest. Nie wiem, dlaczego mnie tu zabrał. Nigdy dotąd go nie obchodziłam. Chyba że chciał mieć kogoś na posługi, właściwie cały czas upływa mi na spełnianiu jego poleceń.

– A twój młodszy brat?

Westchnęła, jakby zniecierpliwiona.

– Oczywiście, lubię go, ale on ma dopiero rok. Zresztą nie pozwalają mi się do niego zbliżać, bo myślą, że mam suchoty! A to nieprawda!

Szczerze mówiąc, Christer również był zdania, że dziewczynka musi mieć słabe płuca, taka była chuda i bledziutka. Teraz jednak lepiej ją zrozumiał. Roślina, nie pielęgnowana, więdnie. Pojął, że Magdalena ma piękne stroje, w sensie materialnym niczego jej nie brakuje, ale gdzie w tym wszystkim ludzkie uczucie, miłość i sympatia?

– Musisz być bardzo samotna – wyrwało mu się.

Spuściła wzrok.

– Tak – szepnęła. – Często myślę o tym, kiedy chodzę po parku, by odrobić „codzienną niezbędną porcję ruchu”. Moim jedynym przyjacielem jest mały piesek. Nazywa się Sasza i teraz bardzo za nim tęsknię. Mam nadzieję, że nikt go nie krzywdzi – zasmuciła się, lecz po chwili zdołała oderwać się od przykrych myśli. – Ale ty mówiłeś, że umiesz czarować – powiedziała z uśmiechem. – Zaczaruj moje życie, Christerze! Spraw, by...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin