Paukszta Eugeniusz - Wiatrołomy.rtf

(2195 KB) Pobierz
EUGENIUSZ PAUKSZTA

 

 

 

EUGENIUSZ PAUKSZTA

 

 

 

 

WIATROŁOMY

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO ISKRY” WARSZAWA 1973

 

 

 

 

 

1

 

Stojąc na ganku nasłuchiwał pomruku oddalającej się maszyny. Na podwórzu znaczyły się ślady opon, śnieg w tych miejscach zmieszał się z ziemią, ciemne płaty odbijały od białej płaszczyzny.

W kuchni na stole tkwiła nie dopita ćwiartka wódki. Kierowca wymówił się od poczę-stunku, łyknęli więc na szczęście po jednym z pomocnikiem. Paweł wylał teraz resztę do mu-sztardówki, wychylił. Zapiekło. Łzami zaszkliły się oczy. Na rozłożoną na papierku kiełbasę spojrzał niechętnie, jeść mu się nie chciało.

Przystąpił z miejsca do oględzin domostwa. Dopiero popołudnie, sporo czasu pozostaje do zmroku. Własna gospodarka. Jeszcze przed dwoma laty cieszyłby się takim obrotem swych losów. Teraz nie był pewien, czy nie podjął zbyt pochopnie decyzji. Głusza, właściwie nowizna, w okręgu nikt nie krył przed nim zaniedbań w tym rejonie, dyrektor mówił wyraźnie o wielkich trudnościach. Cóż z tego, że zaraz dodał, iż właśnie dlatego jemu powierzają pla-cówkę, ufają jego energii i zapałowi, oczywiście może liczyć na każdą pomoc, choć na pewno sam sobie poradzi...

W sieni piętrzyły się sterty narzędzi, dziesiątki łopat i szufli, kilofy, wiadra, bosaki, gra-bie. W kącie stał opryskiwacz. Niech sobie leżą, będzie czas, by uporządkować to wszystko. Ma na to dwa pełne tygodnie, wtedy dopiero oficjalnie zaopiekuje się obszarem podległym leśnictwu.

W przyległym pokoju stały jego własne graty. Niewiele tego było, bardzo niewiele, a je-szcze na dodatek mizerne, że pożal się Boże. Koślawy stół, parę krzeseł, żelazne łóżko z ma-teracem siatkowym. Jasny gwint, na umeblowanie jednego pokoju nie starczy, a ma ich razem cztery, nie licząc salki na strychu. Strach pomyśleć, co będzie robił z tym wszystkim.

Na strychu schody mocno skrzypiały pod jego butami, walało się trochę gratów i sta-rych rupieci. Szmaty, niezdatne do użytku, wydzielały ostrą woń stęchlizny. Zaraz je powy-rzucał przez otwarte okno. Żelazna, pogięta umywalka mogłaby się jeszcze przydać, trochę ją tylko wyprostować, pociągnąć olejną farbą. Tym krzesłom dorobi się brakujące nogi i ostate-cznie da się naprawić wyliniałą, postrzępioną sofkę. Ale i tyle tego. Jeszcze jakieś słoje, dziu-rawe garnki, paręset flaszek po wódce, nie żałował ktoś sobie.

W zacisznym kącie przy kominie tuliło się kilka nietoperzy. Wzdrygnął się, od dzieci-ństwa nie lubił tych stworzeń, babka go jeszcze straszyła, że wplątują się niegrzecznym dzieciom we włosy...

Drzwi na strych również się nie domykały. I od nich odjął ktoś klamkę. Przycisnął więc blat cegłą, jeszcze by postukiwał nocami, przy wybitych szybach wiatr będzie niezgorzej tu hulał. Zza okien zaglądał do wnętrza pochmurny marcowy dzień.

Żal mu się nagle zrobiło gwarnego Szczecinka. Gdy po półrocznej praktyce w nadle-śnictwie opodal Złocieńca przeniesiono go do działu urządzeniowego w dyrekcji okręgu, był początkowo niezadowolony. Ciągnęło go zawsze do wolnej przestrzeni. Stale wyjeżdżali w teren, tkwili tam tygodniami robiąc pomiary, potem dopiero przenosząc je na papier w zaci-sznych pokojach dyrekcji. Miasto było jednakże miastem. Zawsze zdarzała się okazja do kina, z Koszalina przyjeżdżał teatr, były kawiarnie, restauracje, dziewcząt także nie brakło.

Przypomniał sobie Zośkę. U niej spędził przedwczorajszą noc, nie pierwszą zresztą. Dziewczyna była smutna, choć nigdy wprawdzie nic jedno drugiemu nie obiecywało, nie było żadnych przyrzeczeń ni przysiąg.

Podobali się sobie wzajemnie, dobrze się czuli razem, kto wie, może przyszłość złączy-łaby ich na stałe. A teraz? Zośka w pierwszej chwili miała łzy w oczach. Gdy to zobaczył, poczuł się nieswojo. Naprawdę bardzo była przywiązana do niego. A on? Chyba nie mniej, choć licho wie, czy była to miłość, ta wielka, o której się czyta w powieściach. Rwał się do dziewczyny, gdy był blisko, ale i nie zamartwiał się, gdy wyjeżdżając w teren, zostawiał ją samą na całe tygodnie.

Teraz jednak wiele by dał za to, by mogła znajdować się obok niego. Raźniej byłoby zaczynać we dwójkę.

Inaczej sobie wyobrażał pierwszą samodzielną placówkę. Może źle się stało, że nie przyjechał uprzednio na oględziny. Przed pół rokiem, była to pierwsza jego praca w wydziale urządzeniowym, tu określali właśnie ogólną topografię terenu. Podobało mu się, liczne jezio-ra, strumień z pstrągami, dopływ Wieprzy, partie starodrzewia, rzadka oaza mszarów poro-słych mizerną sośniną, obok na wydmistych osypiskach w gąszczu iglaków jedyna w okolicy ostoja głuszca. Obecną swoją siedzibę pamiętał jak przez mgłę: stary, rozwalony i rozszabro-wany budynek z gospodarczymi zabudowaniami. Tym się najmniej zresztą przejmował. Sko-ro mu oświadczono, że się przeprowadza gruntowny remont, to wszystko w porządku.

Gdy jednak w trakcie jazdy przez las spoglądał z szoferki „Żuka” na przyszły swój rejon, mniej mu się znacznie podobał. Może sprawiał to śnieg zmieniający krajobraz czy nie-pokój o to, jak sobie poradzi, dosyć, że z każdym obrotem kół mina rzedła mu coraz bardziej.

Chłód. Dopiero przy tym słowie uświadomił sobie, że jest mu zimno, że cały drży. Ziąb tkwił w ścianach nie opalanej budowli, niełatwo go będzie usunąć.

Postanowił, że porządkami zajmie się później, czasu przecież nie braknie. Lepiej przej-dzie się po rewirze. Gdy jednak zarzuciwszy swój dryling na ramię, jedyną obok roweru wa-rtościową rzecz, jaką posiadał, wszedł na podwórze i zajrzał do szopy na drzewo, rozzłościł się jeszcze bardziej. Spory zapas sosnowych polanek tkwił wprawdzie pod dachem z desek pokrytych papą, ale drewno było wilgotne. Zaklął w duchu, myśląc o leśniczych, swoich są-siadach.

Ostrożnie stawiał nogi w koleinach wybitych przez opony samochodowe, potem poczła-pał wąską ścieżyną. Ubita była solidnie, gęsto zatem musieli ludziska chodzić przez to pu-stkowie. Pewnie ci amatorzy na klamki i drzwiczki od pieca. Psiakrew, niechby złapał łobu-zów, ciepło by im się od razu zrobiło.

Zwarta ściana świerkowa rozwierała się na rozległy obszar przysypanych śniegiem łąk, środkiem których ciągnął się ciemny pas. Stamtąd nadbiegał przez leśną ciszę narastający szum. To strumień staczał się ze stromego spadu, odbijając się o kamienie zgromadzone przy miejscu załamywania się prądu.

Paweł przystanął na prowizorycznym, przegniłym miejscami mostku, spoglądał na cie-mną, choć przezroczystą wodę. Parę mocniejszych cieni śmignęło spod pokrycia brzegowych nawisów. Pstrągi. Mówiło się w dyrekcji o potrzebie opieki nad ich siedliskiem, kłusownicy harcowali tu bowiem bezkarnie, zwłaszcza w grudniowym okresie tarła.

Próbował iść brzegiem, śnieg był głęboki, u spodu napity już wodą, lepki i gęsty. Wyco-fał się, by od strumienia piąć się ostrą stromizną ku świerkowemu starodrzewiu, przetkanemu tu i ówdzie rozrosłymi koroniasto dębami. W kierunku strumienia ze wszystkich stron dążyły tropy zwierzyny. Rozróżniał odciski dziczych rapet, delikatne wgłębienia sarnie, mocne wci-ski badyli jakiegoś potężnego rogacza. Chwilami tropy łączyły się w regularne przesmyki, ginące pod nawisami świerkowych gałęzi, najlepszy znak obfitości płowych mieszkańców lasu. U skraju niewielkiej polany odciskały się lisie stawki. Rudzielec musiał chętnie polować na tym odcinku, wszędzie bowiem śnieg znaczyły ślady jego podchodów.

Paweł chciwie rozglądał się dokoła, zły nastrój mijał, jakby ręką odjął. Podobała mu się partia leśna najbliżej domostwa, szumiący strumień i bujność świerkowego boru. Szedł ciągle przed siebie, ścieżyna stawała się coraz bardziej płaska, bokami przecinki zaczęły wyrastać po wojnie już sadzone modrzewie, bezlistną gęstwą gałązek odbijając od świerkowej zieleni. Dukty krzyżowały się teraz, Paweł zboczył na prawo.

Na bieli coś zamajaczyło, czarne i rude, zerwało się do skoku. Olbrzymi, zdziczały kot śmignął przez śnieg, nim Paweł zdążył zerwać dryling z ramienia, już obwiesia nie było. Człowiek pięścią pogroził tylko w ślad za kłusownikiem.

Spojrzał na drągowinę, wyrastającą od prawa, pomyślał, że pora już by na trzebież, będzie z wiosną roboty, oj będzie. Nie bał się jej, nawet się cieszył, wreszcie naprawdę stanie się samodzielny. Może dobrze, że przejął zapuszczoną placówkę, cóż ze straszenia kolegów, że wyprze tam z siebie ostatni dech. Że ci koledzy to starzy wyjadacze leśni? Może właśnie dlatego straszną się im wydawała taka robota. On za to jest młody. Dwadzieścia trzy lata, szczeniacki wiek, można jeszcze światy zawojowywać. Cóż dopiero poradzić sobie z rejo-nem, choćby i zaniedbanym.

Okrężną drogą dotarł do sporego, parohektarowego spłachcia ornej ziemi. Ogradzające go żerdzie ledwie trzymały się kupy, przegniłe, poprzechylane, już nie osłona przed zwierzy-ną, ale najwyżej pamiątka po niej. Na środku pola, od łagodniutkiego skłonu, czerniała prze-krzywiona budka myśliwska. Paweł uśmiechnął się. Wyremontuje ją z wiosną, trafi się może okazja przydybania jakiegoś odyńca. Dzików musiało tu być niemało, nawet na uprawie śnieg był miejscami spyskany, czarne płaty ziemi przezierały spod niego mocnymi plamami.

Schylił się, odgrzebał trochę śniegu na stronę. Pod nim zieleniła się ruń ozimej pszeni-cy. Prawda, mówiono, że któryś z sąsiadów uprawia ziemię, przynależną leśnictwu. Ciężki będzie jeszcze ten rok, trochę jarki się posieje najwyżej. A może wydzierżawić chwilowo i tę resztówkę? Czymże będzie uprawiał, ani narzędzi, ni ziarna, kłopot z wypożyczaniem konia...

Przyśpieszył kroku. Głód zaczął mu dokuczać, trzeba zawracać. Przywiózł z sobą prze-cież co nieco jedzenia. Na początek wystarczy, potem się poradzi ze wszystkim, gorzej bywa-ło, a śmiał się i gwizdał.

Spochmurniało. Nad łąką ciągnęły białe mgły. Pułap nieba wyraźnie się zniżył, chmu-rzyska zlały się w jedną ołowianą płaszczyznę. Jakby pocieplało zarazem. Ale to to chyba jeszcze nie odwilż, może tylko śnieg rozściele się przez noc ponową, jaśniej będzie wkoło i czyściej.

Na ganku majaczyła czarna plama, ktoś tkwił tam w bezruchu. Pawłowi przypomniał się nadleśniczy. Gdy się spotkali w Szczecinku, obiecał, że będzie oczekiwał nowego praco-wnika w przyznanej mu leśniczówce.

Postać na ganku podniosła się. Zielony mundur, ktoś więc ze swoich. Starszy już czło-wiek o pociągłej twarzy i wpadniętych oczach szedł na spotkanie Pawła. Ponuro wyglądał, chudy, rozrosły w barach.

— Dzień dobry, panie leśniczy — pierwszy wyciągnął rękę, szeroka była, twarda. — Maciulak jestem, gajowy. Mamy razem pracować, mówił pan nadleśniczy. Wyjechał do Warszawy, inaczej byłby tutaj na pewno.

Głos miał przyjemny, niski.

— Kondracki Paweł. Bardzo się cieszę.

— Od trzech dni czekam, pod wieczór zawsze przychodzę... Dziś od razu powiedzieli mi nasi ze zrębu, że przyjechał pan ciężarówką.

— Gdzież mnie widzieli?

— Po lesie prędko idą nowiny, chyba pan leśniczy tego zwyczajny — uśmiechnął się Maciulak, ten uśmiech od razu zmazał mu z twarzy ponurość, nawet oczy okolone drobniutki-mi zmarszczkami jakby się uśmiechnęły. — No i widzę, są rzeczy... A czy... — zawahał się — czy pan leśniczy tak sam, zupełnie? Czy może potem ktoś przyjedzie z rodziny?

— Sam. Kawalerska gospodarka... Proszę, zaraz się zakrzątniemy, pomoże mi pan, trze-ba coś przegryźć.

— Tak też myślałem, podpaliłem w kuchni. Drzwiczki jakieś antychrysty nam wzięli, zatkałem blachą, ale dymi... Żarówki to miałem schowane, trzy sztuki, zaraz je wkręcę.

— Zna pan tu swoich, jak widzę — zaśmiał się Paweł.

Pierwsze nieprzyjemne wrażenie minęło. Podobał mu się Maciulak, choć co prawda, gdzieś po ciemku spotkanie z nim nie musiałoby należeć do najprzyjemniejszych. Z wyglądu przypominał po prostu zbója. Przez myśl przemknęło mu, że nim pozna go bliżej, nie powi-nien nazbyt się spoufalać ze starym. Licho wie, co w nim siedzi.

Nadleśniczy powinien dopomóc mu w rozeznaniu ludzi. Gdy jednak zerknął na Maciu-laka, na jego życzliwie uśmiechniętą czarniawą gębę, nie potrafił pozostać surowym. Uśmie-chnął się, poklepał go po ramieniu.

— Myślę, że będzie się nam dobrze pracować.

— O, roboty to jest... Od dwóch lat gadano, że wydzieli się tutaj nowy rejon, to i żaden z leśniczych nie chciał się bardzo przykładać nie na swoim... — Przyjrzał się Pawłowi dokła-dniej. — Ale za przeproszeniem, to pan leśniczy zupełnie młodzieńki. Pewnie od razu po szkole?

— Mam już trochę praktyki, powąchałem lasu co nieco.

— Pewnie, pewnie — łagodził gajowy swe odezwanie. — Choć po prawdzie to całe życie się wącha i jeszcze wszystkiego się nie wie... Kartofle gotowe.

Z naczyniami nie było łatwo, coś się jednak w końcu znalazło. Zaskwierczał tłuszcz na patelni, Maciulak wbił weń olbrzymią ilość jajek. Paweł aż nosem kręcił, grzebiąc w swoim plecaku. Zastanawiał się zarazem, co kieruje postępowaniem tego człowieka. Zwykła ludzka życzliwość, czy także wyrachowanie, żeby od razu nawiązać z nowym zwierzchnikiem dobre stosunki. No cóż, w kaszy nie da się zjeść, co zaś mu szkodzi odpłacić tamtemu równą życzli-wością.

W tym przekonaniu postawił na stole drugą z zabranych z sobą ćwiartek.

— Wypijmy za nową znajomość, panie Maciulak.

— Można, pewnie — zgodził się czarniuch. — Rozglądał się pan już trochę w rejonie? Dobry las, dalej, za wycinką, jest najładniejszy starodrzew w całej okolicy. Mówił leśniczy, że to resztki pasma puszczy nadnoteckiej, tyle że tutaj zostały tylko takie niewielkie partie... Młodnika i drągowiny też mamy sporo, ale przy nich będzie wiele roboty, bo zaniedbane. Ludzi brakło, każdy leśniczy rwał do siebie. Będzie się pan musiał niemało nawojować o robotnika. Cięgiem nam ich brakuje.

— Potem o interesach. Musi mi pan dużo pokazać i powiedzieć. Teraz do jajecznicy, bo wystygnie.

Paweł uśmiechnął się. Zły nastrój minął, cieszy go żarówka jasno świecąca pod sufitem, ciepło rozchodzące się od nagrzanej płyty, nawet ten czarny chudzielec o długiej twarzy i zapadniętych głęboko oczach.

Żeby nam dobrze się wiodło — podniósł musztardówkę, brzęknęło szkło przy zde-rzeniu. — Proszę, niech pan je, panie Maciulak, właściwie to ja u pana gościem, a nie odwro-tnie.

Żeby się wiodło, panie leśniczy. Tu ładna okolica, choć nie wszystko w niej jeszcze takie jak trzeba. Ale nic, poradzi się, poradzi. — łagodził swoje słowa.

Pan tu mieszka z rodziną?

Żona i córka z zięciem. Trzy kilometry stąd. Trochę daleko, ale przy okazji zawsze obejrzy się kawał lasu...

Paweł nie był pewien, może mu się tylko wydało, że mówiąc o rodzinie gajowy sposę-pniał. Ale już stary znów się uśmiechnął, pogodnie wskazując dłonią za okno, gdzie powoli zaczynało skłaniać się ku zmierzchowi. — Wygląda, że śnieg spadnie. Na ponowie dobry będzie pierwszy nasz obchód. Przyjdę z samego rana... Tak mi się widzi, że tu nad niejednym trzeba będzie pokręcić głową. Przepraszam, to cały dobytek pana leśniczego? — przeciągnął dłonią wokoło, jakby ogarniając tym i leżące w przyległym pokoju mizerne graty Pawła.

Cały — prychnął mu na to śmiechem. — Próbowałem dziś martwić się już na zapas, czym umebluję tę wielką chałupę... Ale nic, nie szkodzi, za to, gdy nadejdzie ochota, można się będzie roztańczyć.

Gajowy nastawił uszu, wyraźnie mu drgnęły, jak u konia na jakiś nieznany dźwięk.

Czy może weselisko?

Nie, nie, sam sobie najpierw tu będę wytańcowywał. — Czy to pod wpływem wypi-tego alkoholu, czy z jakiegoś innego powodu, dosyć, że Paweł uczuł nagle przypływ wielkiej radości i ochoty do życia.

Zerwał się z miejsca przy ostatnich swych słowach, przysiadł i ruszył nagle przez ku-chnię w prysiudach. Pewien był, że Maciulak od razu straci respekt dla nowego zwierzchnika, gdy ze zdumieniem usłyszał, że gajowy mu przyklaskuje do taktu. Nie wypadało przerwać, choć się zasapał, jeszcze raz zatem okrążył kuchnię w prysiudach, a gdy wreszcie zwalił się zmęczony na ławę, siedzące obok czarne chłopisko aż łzy miało w oczach z radości.

Panie leśniczy, źle nie będzie. Jeszcze będzie pan ładnie mieszkał. Już ja nad tym pomyślę — powiedział z zapałem, drgały mu zmarszczki okalające oczy.

Gdy później, po dłuższej gawędzie, serdecznie pożegnał gajowego i odprowadził, pano-wał już zmrok. Chmury zdawały się opuszczać na sa ziemię, jakby ją otulały. Od zachodu zerwał się wietrzyk. Z cichym skrzypem oddalały się kroki Maciulaka o twarzy starego zbója.

Długo jeszcze siedział przy stole w kuchni, po zaryglowaniu drzwi prowizorycznym skoblem, zrobionym przez Maciulaka w miejsce skradzionej klamki. Dobrze mu było, poczuł się od dawna, od bardzo dawna pierwszy raz naprawdę u siebie. Kiedy to doznawał podo-bnych uczuć? Szczeniakiem był wtedy jeszcze, pętała się cieniami wspomnień krępa sylwetka ojca, potem już tylko przygarbiona postać matki nadawała domowi uroku rodzinnego ciepła, aż wreszcie wszystko stało się inne, zawsze było samotnie, zawsze u obcych. I dopiero dziś, teraz. Jak by się matka cieszyła, gdyby mogła być razem, jak by się zapobiegliwie, z tym swoim wiecznym zafrasowaniem, krzątała po kuchni, wydziwiając na ubóstwo ich gospoda-rki. Nie doczekała się, wkrótce dwa lata, jak zmarła...

Westchnął, wspomnienie rodziców połączyło się z inną myślą. Sięgnął do zniszczonej aktówki, wyciągnął papier, zaczął pisać do brata. Nada jutro przez Maciulaka. Z satysfakcją podał swój adres. Własny adres. To już coś innego, niż ten odnajmowany w Szczecinku poko-ik czy jeszcze wcześniej klitka w dyrekcyjnym baraku albo wspólna sala w internacie przy technikum. To już naprawdę własny adres.

Leżąc w łóżku zastanawiał się jeszcze nad tym wszystkim. Za oknem stała cisza, cza-sem przerywał ją tylko pisk duszonego zająca, kilka razy ponurym hukaniem ozwał się puszczyk, potem przeraźliwym miaukotaniem rozdarły się marcujące koty, znów zacichło na długo. Paweł spojrzał ku oknu i zobaczył osiadające na szybie płaty świeżego śniegu. Będzie ponowa. Dobrze mówił Maciulak, trzeba od razu wybrać się w obchód rewiru, drugiej takiej okazji zorientowania się w ilości zwierzyny może już nie być. Wiosna przecież za pasem...

Mignęła mu przy tej wiośnie twarz Zośki, jakaś niewyraźna i bardzo już, bardzo daleka. Znużony męczącym, sytym wrażeń dniem zapadł w twardy sen.

Gdy w pewnej chwili raptownym podrzutem poderwał się znad poduszki, w pierwszym momencie nie mógł sobie uświadomić, gdzie się znajduje. Dopiero ten ponowny stuk, jakby uderzenie siekierą. Wyskoczył z łóżka, dłonią sięgał po dryling, drugą gorączkowo szukał la-tarki. Położył je przy sobie na pościeli, schylił się po buty. Zwilgotniałe, z trudem dawały się wciągnąć na nogi. Na pół ubrany nasłuchiwał czujnie, skupiony jakby do skoku. Ktoś rozma-wia, trudno tylko rozróżnić, w domu czy poza jego murami... Kto, u licha, może tu być? Znów głuchy stuk, jeszcze raz, jeszcze...

Przypomniał sobie skradzione wraz z futryną okno, brak klamek i drzwiczek u pieca w kuchni. Czyżby nowa jakaś wyprawa? Zagotowało się w nim złością. Stanął na nogi, z dryli-ngiem w jednej, z latarką w drugiej ręce. Przy pierwszym kroku podłoga mocno zaskrzypiała. Szarpnął drzwiami, puścił snop reflektora w lewo i prawo. Nikogo, tylko z podwórka ordyna-rne zaklęcie, tupot nóg, potem jakby cmoknięcie na konia.

Nie zważając na nic, wypadł na ganek wciąż naciskając guzik latarki.

Stać, bo strzelam! — wrzasnął.

Zza gospodarczych budynków dobiegły go wyzwiska i coś łomotnęło o ścianę domu, tuż niemal za głową Pawła. Snop światła złowił połówkę cegły zległą teraz na ganku.

Paweł zgasił latarkę, skoczył w bok na świeżo spadły śnieg, strzelił w powietrze raz i drugi.

Stać, stać!

Rechot i klątwy, wyraźny odgłos końskich kopyt. Ruszył w tę stronę, guzik latarki za-ciął się, śnieg sypał i choć odbijał nieco światła, trudno było widzieć coś w tej kurzawie.

Popamiętasz nas jeszcze, wszawe nasienie! Do ludzi chcesz strzelać?!

Okrzyk ten doszedł go jakby przez mgłę. Guzik latarki przesunął się wreszcie, Paweł podbiegł kilka kroków, zaraz jednak przystanął. Odgłos końskich kopyt oddalał się, nie dogo-ni, w nieznanym lesie wplącze się jeszcze w jakąś kabałę. Cegła wyraźnie mówi, że nocni goście nie będą się ceregielić zbyt długo...

Zły zawrócił z powrotem. Obszedł dom dokoła. Na lewo od ganku stało wsparte o bu-dynek okno wyjęte wraz z futryną. Pomyślał, że kiepsko były te futryny wstawiane, jeśli tak łatwo można je wyrwać. Drugie okno straszyło wybitą szybą, otwarte było, wiatr kołysał połówkami w lewo i w prawo.

Paweł zatrzymał się w swoim obchodzie. Tknęło go, jakim sposobem nie usłyszał tego od razu? Brzęk szyb, wyrywanie futryn, tego się nie robi w pięć minut. Czyżby spał aż tak mocno? Jednocześnie ten dziwny szum w głowie, nogi słabe, uginają się najwyraźniej w kola-nach, w ustach mdły, lekko słodkawy smak. Wódka? Niewiele wypili, chyba nie od niej...

Gdy stanął na progu pokoju, pociągnął nosem. Poczuł niewyraźny, ledwie wyczuwalny swąd. Zrozumiał wreszcie i struchlał, gwałtownie rzucając się do otwierania okien. Czad. Piec świeżo remontowany, nie wyregulowany, może jakieś resztki wapna czy gliny zatykają ko-min, może drzwiczki były nieszczelne...

Przemknęło mu przez myśl, że złodzieje niechcący ocalili go od zaczadzenia. Mocował się potem z przeciągnięciem łóżka do innego, nie opalonego pokoju. Zimno, ale bezpiecznie, dumał, z wisielczym humorem ładując na siebie wszystko, co tylko nadawało się do przykry-cia.

Ładny początek — pomyślał.

 

 

 

2

 

Psa trzeba tu mieć koniecznie — powiedział któregoś razu Maciulak.

Przypomniały mu się teraz te słowa. Pewnie, pies przydałby się. Ale czy i psi węch ustrzegłby go przed pułapką? Topniejący śnieg dawno już zmył resztki zapachu kłusowniczej ręki. Wytrawny praktyk zastawia zresztą żelaza w rękawiczkach.

Śnieg już topniał. Z natury podmokła partia lasu, porosła dorodną buczyną, podszyta gęstwą leszczynowych krzewów, skrzyła się teraz co krok wyrastającymi w byle zagłębieniu oczkami ciemnej wody. Na znaczonym wielu śladami zwierząt przesmyku, sprytnie zamasko-wane, czerniały pokryte rdzą żelaza, niebezpieczna pułapka.

Stojąc nad nią Paweł w podenerwowaniu trząsł głową. Tylko jeden mały krok, a miałby już w tej chwili zmiażdżoną nogę. Szczęśliwy traf, że nieco wcześniej podniósł jakiś kij i szedł, postukując nim od niechcenia przed sobą. Drgnął, gdy rozległ się suchy trzask, kij zaś wyskoczył mu z dłoni, jakby go ktoś wyszarpnął z całej siły. Sterczał teraz prostopadle do ziemi, ściskany masywnymi cęgami.

Długo mocował się z osadzonymi w ziemi żelaznymi kleszczami. Zastawiać je musiał kłusownik z nie lada rutyną. Nawet rogacz nie wyszarpnąłby tej pułapki, choć i to niewiele by mu pomogło, nie powlókłby się daleko ze zgruchotanym badylem.

Śmiercionośne żelazo zawiesił na gałęzi, łamiąc opodal złom, by nie ślepić później zbyt długo za miejscem schowania. Chciał jeszcze dzisiaj przeszukać dokładniej całą partię buczy-ny....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin