Paukszta Eugeniusz - Lasy płoną o świcie.rtf

(3627 KB) Pobierz
Eugeniusz Paukszta

 

                         

            Eugeniusz Paukszta

 

 

 

 

 

Lasy płoną o świcie

 

 

 

 

 

 

 

Żonie mojej poświęcam

 

 

 

Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 1974

 

Ruń już podniosła się wysoka, tylko w miejscach niższych czerniały wśród niej nasiąkłe wilgocią płaty nie obeschłej ziemi.

Zając nie śpiesząc się pokicał głębiej w pole. Nie opodal nasypu gmerało w ziemi stadko kuropatw.

Od samego Olsztyna Paweł nie odchodził od okna. Chciwie wpatrywał się we wszystko, co bieg pociągu odsłaniał przed jego oczyma. Oparł czoło o zakurzoną, nie domytą szybę, siąkał z przejęcia nosem, nie mógł dać sobie rady z natłokiem myśli.

Stał nieruchomy, patrzył chciwie, tak jak człowiek głodny patrzy na rumiany, pachnący bochenek chleba. To były już jego strony rodzinne.

Wiele rzeczy zdumiewało Pawła w czasie tej drogi. W Olsztynie, czekając na połączenie, wyszedł na miasto. Pamiętał je z owych dni czterdziestego szóstego roku. Ponure było, straszyło widmami wypalonych okien, bezdusznymi kikutami kominów, jak znaki ostrzegawcze wznoszącymi się na usypiskach ruin. Teraz, po sześciu prawie latach, nie dostrzegał już żadnego podobieństwa do owego widoku. Na ruinach stawały ścianą nie tynkowane zręby nowych budynków. Gwarno było, jasne sklepy, mrowie ludzkie zaaferowane swymi sprawami. Stał zadumany, przyglądał się, wytrzeszczał odwykłe od szerokich widoków oczy, aż go jakieś łobuziaki jęły przedrwiwać. Wtedy ocknął siej wrócił na dworzec.

Teraz ta Bezdanka. Zawsze to była dziura. Pamiętna dla niego o tyle, że stąd Trudę swoją do domu sprowadził. Ileż to razy przyjeżdżał tutaj, jeszcze przed wojną... Przypominał sobie rozwalony budynek stacyjny, porysowaną rampę i wyrwy w szeregu czerwonych domków.

Mizerna stacyjka stała teraz niby tak samo jak przedtem. Jedno z okien wyzierało arkuszem dykty, zastępującym szybę. Tym samym pewnie arkuszem co i przed sześciu laty. Ale rozbudowana bocznica wiodła do szerokiej rampy, za którą długą linią ciągnął się nowy magazyn, l wyrw w czerwonych domkach nie było.

Pociąg znów stanął i znów ruszył sapiąc przeraźliwie. Jeszcze tylko przystanek Wądoły i już będzie jego miasteczko. Stamtąd pieszo trzeba będzie sypać piętnaście kilometrów do domu.

Sześć lat nie miał domu, sześć lat marzył o nim, śnił w niekończące się więzienne noce, liczył dni dzielące go od zwolnienia. Na wspomnienie tego Paweł począł nagle odczuwać lęk. Jak przedtem zżymał się na żółwie tempo pociągu, tak teraz chciałby wstrzymać go w biegu, zwolnić jak tylko można najbardziej. Dom? Jaki będzie ten dom dla niego, który wraca z piętnem mordercy? Jak przyjmą go ludzie, własna żona i dzieci?

Zamyślił się, nie patrzył już na ciemnozieloną gęstwinę leśną, na jeziora i rzadkie tutaj spłachcie uprawnej ziemi. Dzieci... Widział je tylko raz przez te lata, w rok po aresztowaniu. Potem już Truda nie przywoziła ich na widzenia. Sama też zresztą rzadko bywała. Józek będzie miał trzynaście lat, Marta pewnie jedenaście skończyła, Edek to równe siedem. W tym wieku już się myśli, już się wiele rozumie. Jak spojrzą na ojca, który wraca z więzienia? Na ojca, który zabił człowieka. Może w ogóle znać nie zechcą, może będą się wstydzić? Może nie znajdzie dla siebie już domu?

Ciężkie westchnienie poruszyło piersią chudego człowieka. Wyprostował się, oderwał czoło od szyby, bezmyślnie wyglądał na pole, z którego zerwała się gromada wron i kołując krakała głośno.

Przymknął oczy, usiłował przywołać przed nie obraz żony. Pojawiła mu się zmizerowana, taka, jaką ją zobaczył przy ostatnim widzeniu. Nie najlepiej wiodło się osamotnionej kobiecie. Wiedział o tym, nie spodziewał się zresztą niczego innego.

Tyle razy wymawiało się kiedyś to słowo: dom, ale nigdy nie przykładało się do niego tej pełnej treści, tak głębokiej, tak trudnej do wyrażenia, a tak ważnej. Dom to przecież było znacznie więcej niż stary, podmurszały budynek, niż meble w nim i statki. Dom to było coś innego. To była żona, dzieci, to była świadomość odpoczynku po pracy, to był jakiś cel dążeń i starań. Dom to wreszcie była straszna tęsknota. Doznał jej przez te lata niemało.

Nie otwierał oczu. Zatopiony we wspomnieniach, odkrywaniu głębszej treści dawnych pojęć, nie od razu usłyszał swoje nazwisko, wymawiane czyimś dobrotliwym głosem. W pierwszej chwili chciał poderwać się z miejsca z meldunkiem, jak to zawsze trzeba było robić w więzieniu. Dopiero po sekundzie opamiętał się - przecież jest wolny. Podniósł niechętnie oczy na stojącego przed nim człowieka.

Doktor Knabbe uśmiechał się przyjaźnie, wyciągał rękę na przywitanie, siadł obok.

Widok starego lekarza zdumiał Kotarka. Knabbe nie zmienił się, wyglądał tak samo jak dawniej. Przywiędła, pomarszczona twarz, żwawe brązowe oczy, biegające nieustannie z przedmiotu na przedmiot, jakby nigdy nie nasycone widzeniem świata. Śmieszna, krótka bródka, zawsze tak samo mlecznosiwa! I ręce, zniekształcone, powyginane. Patrzyli na nie ludzie z szacunkiem. To pamiątka z obozu, do którego trafił stary Knabbe krótko po dojściu monachijczyków do władzy. Wykręcano mu je tam w stawach, zmuszano w Gestapo do zeznań. Wrócił po pięciu latach, jeszcze bardziej przywiędły, ale tak samo pełen życia, tak samo oddany ludziom.

Patrzył teraz na Kotarka, ślizgał się spojrzeniem po jego wymizerowanej twarzy, po ciele bladym, jakby słońce nigdy nie padło na nie najmniejszym promykiem, po starym, wyświechtanym ubraniu.

Uśmiechnął się spod siwej bródki, łagodnie pogłaskał wspartą o kolano dłoń niedawnego więźnia.

-                      Truda oczekuje was dopiero w styczniu. To się kobieta ucieszy... - Zastanowił się chwilę i dorzucił szybko: - Dzielna kobieta, dzielna!

Wspomnienie żony wywołało uśmiech na usta Kotarka. Serdecznie spojrzał na lekarza.

-                      Pan doktor ją widział? - zapytał.

-                      Przed paru dniami. Przez te wszystkie lata spotykaliśmy się często. Leczyłem waszego Józka. Duży chłopak, nie poznacie go nawet...

Paweł przypomniał sobie, że żona opowiadała mu przy widzeniu o Józkowym ciężkim zapaleniu płuc. Knabbe leczył chłopca z całym oddaniem, nie chciał potem przyjąć zapłaty. Powiedział, że jak Kotarek wróci, to odda. Paweł sięgnął szybko do kieszeni, wyciągnął szmatkę z zawiązanymi w niej pieniędzmi. Pracował w więzieniu jako stolarz. Na odchodnym wręczono mu tę sumkę. Rozsupłał węzełek, zaszeleściły banknoty. Spojrzał w oczy doktora.

-                      Żona mówiła... o Józku... Jestem panu winien, ile? Mam tu pieniądze...

Lekarz żachnął się, oczy błysnęły gniewnie. Ujął dłoń Kotarka, zacisnął ją na węzełku. Zaszeleściły miętę banknoty. Paweł zdumiał się sile tej udręczonej ręki.

-                      Weźcie to, Kotarek, jeżeli chcecie, abyśmy zostali przyjaciółmi. Nic nie jesteście winni. Wam samym pieniądze będą potrzebne. Nie tak to łatwo od razu wrócić do życia! Musicie rozejrzeć się za robotą, wyszukać coś dla siebie. Każdy grosz ma teraz potrójną wartość...

Uśmiechnął się szeroko. Paweł odpowiedział uśmiechem. Knabbe rozjaśnił się:

-                      No to i porozumieliśmy się...

Śmiesznie mówił po polsku. Miękkie głoski brzmiały u niego twardo, chrapliwie. Kiedyś plątał jeszcze przypadki, nie mógł sobie z nimi poradzić. Teraz została tylko twardość w głosie, tej nie mógł już zmienić.

Od chwili spotkania nurtowało Kotarka jedno zasadnicze pytanie. Odważył się wreszcie zadać je Knabbemu:

-              To pan doktor nie wyjechał? Został pan tutaj? Dlaczego? Knabbe patrzył mu spokojnie w oczy.

-                      Zostałem, władze polskie zgodziły się na to... I myślę, że nie przestałem przez to być Niemcem. Chociaż się tutaj nie urodziłem, związałem się z tym krajem...

Pociąg zazgrzytał, zapiszczały przenikliwie koła wagonów, gwar ludzkich głosów wypełnił peron.

Knabbe urwał, uśmiechnął się jeszcze do Pawła.

-                     Zajdźcie kiedy do mnie, Kotarek. Albo ja do was wpadnę. Głowa do góry, chłopie! Spieszył się bardzo. Paweł, rozglądając się przed budynkiem dworcowym, widział, jak

huśtając trzymaną w ręku walizeczką, zmierzał żwawym krokiem ku odległym zabudowaniom.

Patrzył na mijających go przechodniów. Nie dostrzegał znajomych twarzy. Trochę raźniej zrobiło mu się na sercu po rozmowie z lekarzem. Przywitał go Knabbe życzliwie. Może i inni nie będą wypominali tego morderstwa? Wielu zna przecież prawdziwe podłoże sprawy. Znowu zasępił się. Tak, ale dużo więcej jest takich, którzy nie znają. Dla nich Paweł Kotarek zawsze będzie zbrodniarzem, zabójcą.

Opadł go jakiś lęk, gdy wolno ciągnąc nogami, szedł przez miasteczko. Ze zdumieniem widział odbudowane domy, oczyszczone z gruzów ulice, minął go szeroki, niezgrabny autobus przepełniony pasażerami.

Ludzie też wydali mu się jacyś inni. Nie było tego nerwowego pośpiechu co w owych pierwszych miesiącach po objęciu terenu przez władze polskie. Nikt nie dźwigał wypchanych tobołów, nie było pokątnych targów, nie wyłaniali się ze zrujnowanych domów patrzący spode łba poszukiwacze „trofeów".

Ktoś przystanął na widok Pawła, przyglądał mu się uważnie, powoli zawrócił w swoją drogę. Kotarek uczuł ból koło serca. No tak, patrzą na niego, poznają, dziwią się, że znajdują go między porządnymi ludźmi.

Pogodny nastrój, wywołany rozmową z Knabbem, zniknął. Szedł ze zwieszoną głową, nierównym, utykającym krokiem. Nie rozglądał się już. Chyłkiem, bokiem ominął rynek, gdzie najłatwiej było o spotkania. Skręcał właśnie na prawo obok budynku poczty, którego tu jeszcze przed sześciu laty w ogóle nie było, gdy od strony kiosku ze słodyczami i wodą sodową zabrzmiał ostry, starczy dyszkant:

-                     Matko Najświętsza, toćże to Kotarek!

Poznał po głosie Praużulową. Spojrzał w jej stronę i w pierwszej chwili aż się przestraszył. Wtedy miała już wprawdzie dobre siedem krzyżyków, ale trzymała się prosto, w robocie nie ustępowała młodym. Teraz aż schylić się musiał, by ująć wyciągniętą ku niemu wychudłą dłoń. Praużulowa zachichotała zgryźliwie:

-              Co, synku, poznać trudno? Skręciło Praużulichę... Nic to, zioła i jagody łatwiej mi zbierać, schylać się nie potrzebuję...

Przekrzywiła nieco głowę i mówiła dalej, jakby do siebie:

-                      Kotarek, sześć lat, a wrócił. Nawet z więzienia się wraca. Tylko z wojny się nie wraca... Wilhelm nie wrócił, Józef nie wrócił, Gustaw zaginął... - W ostrym, skrzypiącym głosie zadrgała ni to złość, ni to wyrzut do losu, do ludzi, do siebie. - Wszyscy wracają z różnych stron świata, z więzień, z obozów, tylko żaden z moich się nie odezwie...

Paweł spytał cicho:

-                     A co, od Gustawa żadnej wieści nie było?

Potrząsnęła żałośnie głową. Starannie zaczesane, rzadkie kosmyki włosów przezierały spod chusty. Poskarżyła się:

-                      Mało tych zmartwień, jeszcze mnie starą po milicjach ciągają. Znowu wezwanie przysłali, na dzisiaj, na dziesiątą. Godzinami wypytują, nie wiedzieć o co...

Pomyślał, że nic tu nie wystoi. Co tam ma słuchać biadoleń. A jeśli milicja ma jakieś sprawy do Praużulowej, lepiej się z nią nie zadawać, zwłaszcza po powrocie z więzienia. Doświadczenie go nauczyło, wolał być ostrożny. Pożegnał się szybko. Z tyłu doleciało go jeszcze wołanie:

-                     A pokłoń się Trudce. Zajrzę kiedy do was...

Skinął głową. Stawał właśnie przy kiosku, przyszło mu bowiem na myśl, że nie można pokazać się dzieciom z próżnymi rękoma. Kupił torbę cukierków, pierniki.

Szukał wzrokiem przystanku, Knabbe wspomniał mu, że kursują już autobusy. Od szosy zostanie mu nie więcej nad trzy kilometry. Autobus już stał, zatłoczony. Paweł rad był z tego. W ciasnocie każdy zajęty jest tylko sobą, nie przygląda się pasażerom.

W czasie jazdy Kotarek myślał o Praużulowej. Żal mu było kobiety. Trzech synów miała. Wszystkich powołano do wojska. A potem zaczęły przychodzić oficjalne zawiadomienia Wehrmachtu. Pierwszy poległ „ku chwale ojczyzny" Wilhelm. Było to gdzieś w kampanii afrykańskiej. Potem zawiadomienie, że Józef zginął pod Stalingradem.

O najmłodszym, Gustawie, nie było żadnych wieści. Ostatni list, jaki matka od niego otrzymała, pisany był z Francji, krótko przed inwazją. Potem zaginął wszelki słuch. Jeżeli nie odezwał się do dzisiaj, to pewne, że nie ma go między żyjącymi. 1 tak kobieta straciła trzech synów. Czyż można się dziwić, że ją zmartwienia przygięły do ziemi? Ale co znowu za przesłuchania w milicji? Zrobiła coś?

Wzruszył ramionami. Niczego się nie domyśli. Zresztą ma ważniejsze kłopoty.

Na tym odcinku asfalt był mocno podziurawiony. Autobus trząsł silnie. Mimo tłoku, nie sprzyjającego rozmowie, w samochodzie brzęczało jak w ulu. Paweł chwytał urywki rozmów. W pewnej chwili wydało mu się, że o nim mowa. Nieznany głos informował szeptem:

-                      ...na pewno on. Pamiętam tę twarz. Człowieka zabił, teraz go wypuścili. Szwab przeklęty...

W pierwszej chwili nie myślał się nawet odwracać. Świadom był tego, że jego osoba wywoływać będzie różne nieprzychylne szeptania. Ostatnie słowa obruszyły go jednak mocniej. Znowu się zaczyna. Zawsze z tymi Szwabami. Niewolny od tego był nawet w więzieniu.

Obejrzał się gniewny. Patrzyła na niego wąsata twarz, znana skądsiś, nie mógł jednak przylepić do niej żadnego nazwiska. Wąsacz spotkał się ze spojrzeniem oczu Kotarka, opuścił głowę, zmienił temat rozmowy.

Autobus przystanął. Konduktorka wykrzyknęła znużonym głosem:

-                      Borszuny. Tartak.

Przecisnął się przez tłum. Oprócz niego wysiadała tylko jakaś młoda kobieta. Przepuścił ją przed siebie. Dziewczyna obejrzała się za nim z uśmiechem.

Paweł rad był, że nie spotkał nikogo na drodze. Było już około pierwszej, kobiety smaliły się przy kuchniach, o drugiej bowiem kończyła się praca w tartaku. Tu i ówdzie bawiły się przy drodze dzieciaki, te jednak nie zwracały na obcego żadnej uwagi.

W lewo biegła wiejska droga, Paweł skręcił na nią z westchnieniem ulgi. Opanowywał go lęk przed ludźmi. We wszystkich widział swych wrogów. Wróciły wspomnienia pierwszego roku więzienia, kiedy krył się przed współwięźniami, żując nieustannie w myślach gorzką swą krzywdę. Potem to jakoś minęło, przypominało się tylko w momentach szczególnie ostrej tęsknoty za wolnym życiem, którego go pozbawiono.

Droga, błyskająca kałużami szeroko rozlanego błota, wprowadzała go przez seledyn ozimin w gęsty las jodłowy, ciemnymi ścianami dochodzący już do jego rodzinnych progów. Aż przystanął, tak oszołomił go znany zapach szerokich drzewnych obszarów, zapach, za którym również tęsknił w nie przespane noce.

Wdychał ożywcze, nasiąkłe jesienną wilgocią powietrze. Wzrokiem starał się przebić gęstwę szeroko rozsiadłych gałęzi jodłowych, stykających się z wysoko rozrośniętym podszyciem. Cieszył wzrok mocną barwą jesiennej zieleni. Monotonność ożywiały z rzadka rosnące osiki i przydrożne klony, powiewające resztką kolorowych liści. Przytrzymał jeden listek dłonią, potem rozstawił palce, liść kołując opadł na ziemię.

Paweł szedł szybko. Na policzki wybiły mu krwiste rumieńce. Nogi bolały, odwykłe od intensywnych marszów. Poczuł doskwierający ostro głód. Sięgnął do kieszeni, chciał się pożywić herbatnikiem z kupionej w kiosku paczki, wstrzymał się jednak. Po co ma uszczuplać przyjemność dzieci!

Usiadł na przydrożnym kamieniu, sapał mocno, wciąż ocierał pot z czoła. Z bocznej dróżki powiało chłodem. Orzeźwiła go ta pieszczota wiatru. Odetchnął, wpatrywał się w las, w drzewa, czuł w sobie narastającą dziecięcą radość. Z uczuciem zachwytu i podziwu ogarniał spojrzeniem każdą gałązkę, każdą zrudziałą trawkę, osłonięte chmurami skrawki nieba przeświecające przez drzewa. Nigdy jeszcze tak silnie nie czuł, jak związany jest z lasem, który ze wszystkich stron okalał jego rodzinną wioskę.

Stanął mu w oczach obraz owego wieczoru, gdy wyrwany ze snu, półprzytomnie biegł do sionki, odparowywał ciosy, a potem w rozpaczliwym odruchu machnął siekierą przed sobą. Sionkę napełnił głuchy łomot walącego się ciała. Paweł do rana przesiedział nad nieboszczykiem. Bez oporu dał się ująć. Truda zanosiła się od szlochu, chwytała za ręce milicjantów, odsunęli ją ostro.

Dość miał tych wspomnień. Poderwał się z miejsca, ruszył przed siebie. Drogę przebiegła wiewiórka niosąc coś w pyszczku. Bujnie okryta zimowym strojem, nie bardzo się bała człowieka. Przystanęła nawet na chwilę, spojrzała nań bokiem, poprawiła coś łapką przy pyszczku, smyrgnęła przez rów, kryjąc się w gęstej trawie.

Dom Pawła stał drugi w rzędzie chat wioskowych, cofnięty w prawo od drogi. Bliżej do niego było przez las. Zagłębił się między drzewa, tonął źle podkutymi buciorami w miękkim poszyciu. Nachylił się, podniósł rosłego prawdziwka, mignęły w pamięci wspomnienia długich godzin przewałęsanych po lesie z koszem w ręku. Nad nim zakwiliły, zaskrzeczały trwożnie jakieś ptaki. Zerknął w górę. Na skrawku nieba, między koronami drzew, wisiał cień jastrzębia, nieruchomy, koliska-mi opadający ku dołowi. Ptaki ucichły, jastrząb poderwał się znowu do góry, zniknął z wąskiej płaszczyzny przeświecającego nieba.

Był już na skraju lasu. Z komina unosił się dym wąziutką strużką. Patrzył długą chwilę, widział rozwalony płot, trzymający się tylko gdzieniegdzie nie przegniłych jeszcze słupków. Okienka błyskały w promyku słońca, który z trudem przedarł się poprzez chmury.

Nad wsią stygła cisza. Człowiek stojący u skraju lasu zebrał się na odwagę, mocnym krokiem ruszył do swego domu.

Wywabiona ujadaniem psa, wyjrzała z ganku kobieta, przesłoniła oczy dłonią. Drgnęła, wyciągnęła ręce przed siebie. Nic nie mówiąc szła tak do przodu. Paweł przebiegł kilka ostatnich kroków, rzucił się ku wyciągniętym ramionom Trudy. Zza drzwi zdziwieni wyglądali chłopiec i dziewczynka.

Kotarkowie znów byli razem.

Dokuczliwy ziąb ciągnący od jezior i lasów wzmagał się pod wieczór. Mgły stawały po łąkach szerokim tumanem, mocniej przeświecały z oddali tylko pnie brzóz. Mrok spadał nagle, niespodziewanie jak pustułka na polne myszy. Zacierały się odległości, bliskie stawało się dalekim. Świat robił się ponury. Światełka w oknach domów i lampy wokół tartaku przyciągały wtedy ludzkie oczy.

Łabuć był markotny; tej soboty nie zaprosili go nigdzie na granie. Stał teraz przed domkiem, patrzył w stronę osiedla. Nie była to wieś ani miasteczko - ot, po prostu przytartaczne osiedle. Kilkadziesiąt domów zamieszkałych przez rodziny robotników tartacznych, drwali, rolników. Mazurzy, repatrianci, osiedleńcy, słowem - zbieranina z całego świata, jak na tych ziemiach. O paręset metrów dalej bieliły się domki zamieszkałe przez członków grupy rybackiej. O półtorej, godziny drogi od Borszun, dobrym, nie Łabuciowym krokiem, leżało miasteczko powiatowe Mielicko.

Poprawił harmonię, rzemień wpijał się w ramię, pokusztykał w kierunku tartaku. Tam było najjaśniej, najweselej.

Praużulowa rąbała drzewo przed swoją chatką. Uderzenia siekiery były krótkie, pośpieszne. Łabuć stanął, popatrzył. Kobieta nie podniosła wzroku znad roboty.

Harmonista przybliżył się, pozdrowił ją.

-                      Co nowego, matko? - zagadnął.

-                      Ot, czas mi zmarnowali, wczoraj na milicji byłam. Pytali, pytali, kto ich tam dojdzie, czego i na co. Kawał drogi, tak mnie dzisiaj w krzyżu łamało, że znowu do lasu nie poszłam. A trzeba jeszcze ziela podebrać. Tylko patrzeć, śniegi zlegną...

-                      Na milicję? Czego oni chcą?

Stara rozzłościła się. Rozniesie po całej osadzie, komu to potrzebne?

-                      Żebym wiedziała, byłabym mądra... Ot, takie sobie baje... Staremu zawsze trudno się porozumieć z ludźmi, jeszcze jak sam na świecie...

Zbierała drewka, pragnęła skończyć gawędę. Zatrzasnęły się drzwi.

Łabuć stał chwilę, zdumiony. Potem z rozmachem zarzucił znów harmonię na plecy, pokusztykał dalej. Mocne snopy świateł wyłoniły się zza zakrętu drogi, rozsypały się promienie na wilgotnych pniach topól. Naprzeciw Łabuciowi pędził Zis rybackiego zespołu.

Bliżej tartaku rojniej było na szosie. Spotykał znajomych, przystawał, zagadali czasem do siebie. Jedna para tylko minęła go kryjąc się w cieniu. Usłyszał głos dziewczyny:

-                      Bo ja tak lubię tańczyć, a ty, kochany?

 

Poznał Hryszunównę, zaciekawił go jej nowy konkurent. Co prawda, to prawda, lgnęli do niej chłopaki jak muchy do miodu. A ona bawiła się wszystkimi i ze wszystkimi. Para zniknęła, zanim zdążył rozpoznać chłopca. Całe spotkanie straciło swój smak.

Mocne lampy na słupach przed bramą tartaku szerokim kręgiem rozświetlały najbliższą okolicę. Tłoczno tu było. Zaciekawił się, przysunął bliżej, nagle całą siłą rozciągnął i ścisnął harmonię. Zapiała długim, cienkim tonem, zgasła w grubym, groźnym pomruku. Ucieszyli się na jego widok.

-                      Łabuć, dawaj tu! Graj, weselej będzie!

Rozglądnął się po gromadzących się przy nim, zadziwiony ich liczną obecnością.

-                      A wy tu co mnie tak obstępujecie? W nocy macie pracować?

-                       E tam, w nocy... Może prawda, że do nocy dostoimy tutaj, czekając na tego nicponia! Drugi dorzucił:

 

-                      Na wypłatę czekamy! Misiak jeszcze nie wrócił z miasteczka. W banku go zatrzymali czy jak?

-                      E tam, w banku! U starej Gabrielowej flaczki pod parę głębszych zajada przy sobocie...

-                      Graj, Łabuć, graj!

Rozejrzał się, przysiadł na pieńku pod bramą tartaczną, swędzący nos starmosił porządnie ręką, rozciągnął harmonię. Już znajdował melodię, skoczną, posuwistą, aż w sercu śpiewało.

Skończył grać, odsapnął. Poweselało wokoło. Nie, ma to jak przy muzyce. Harmonia odezwała się znów, teraz tęskną melodią. Wtórował jej niski, przyjemny głos Łabucia:

 

Cóż dziewiczy sen mój znaczy? Sen z soboty na niedzielę? A kto mi go wytłumaczy? Śniłam ja gołębi wiele, Same siwe nadleciały -Białe perły rozgrzebały, Szczere złoto rozsypały.

 

Zamilkł na chwilę, tylko echem nad wodę niosły się jeszcze dźwięki. Zasłuchali się pracownicy tartaczni, ze wsi przecież prawie co do jednego rodem, przysunęła się ta i owa

dziewczyna. A Łabuć łypnął po swojemu oczyma, znów zawtórował harmonii: Mało jeszcze, córko, umiesz, Gdy snu tego nie rozumiesz: Tych gołębi siwych stado -To do ciebie swaty jadą; Białe perły rozgrzebane -To łzy twoje niewstrzymane. Szczere złoto rozsypane -Włosy twoje rozczesane.

 

Grał jeszcze chwilę, z wprawą przechylał, rozciągał i ściskał swą czarodziejską skrzynkę. U-rwał nagle w pół tonu, zawołał:

-                      Śniły ci się gołębie, Zośka?

Wesołość. Dor...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin