Julien Green
TYSIĄC DRÓG STOI OTWOREM
„Jutro na front!” Pogłoski takie krążyły od rana do wieczora, a nazajutrz dementowano je, serca jednak biły nam mocniej, bowiem nie mieliśmy o froncie najmniejszego pojęcia. Koniec końców dwudziestu chłopców z Ameryki pisało do swych rodzin dwadzieścia listów zawierających ową nowinę, wykreślaną nieodmiennie przez cenzurę. Ambulanse czekały w cierpliwym szeregu na głównej ulicy Triaucourt, a nas stopniowo ogarniała demobilizująca nuda.
Były to ważne dni w moim życiu. Opuściłem swycb kolegów z retoryki, hy znaleźć się wśród chłopców trochę tylko starszych od nich, lecz poza tym bardzo różnych. Rozmowy też były inne. Bez ogródek opowiadali
0 swych paryskich konkietach albo o rodzinnych miastach; nieustannie z żalem je wspominali. Rzecz w tym, że kobiety, z którymi spali, nie interesowały mnie, a o kraju, którego uroki, a szczególnie — muszę to powiedzieć — wygody sławili, nie wiedziałem prawie nic, bo wszyscy pochodzili z Północy lub Zachodu. Tylko ja mogłem powiedzieć, że jestem z Południa. Nadto byłem jedynym katolikiem. Gdy więc od słowa do słowa dowiedzieli się, że urodziłem się we Francji, w Paryżu, stolicy wszelkich przyjemności i wszelkiego występku,
1 że stopa moja nigdy nie postała na ziemi amerykańskiej — posypały się pytania. Ja jednak nie pojmowałem ich ciekawości, to bowiem, co wydawało im się we mnie nienormalne, było dla mnie tak zwyczajne, że nigdy nawet o tym nie pomyślałem.
Prawie wszyscy trafiali tu z różnych sławnych uniwersytetów; wyrażali się poprawnie, choć bez akcentu,
do którego przywykłem. Nosili mundury, toteż chcieli uchodzić za frontowców, więc uważali, że muszą kląć. Od razu nabrałem do tego wstrętu, którego nie przezwyciężyłem do dziś. Jeden tylko spośród nas stanowił tu wyjątek; miał zostać prezbiteriańskim pastorem. Był to wysoki, szczupły młodzieniec o poważnej twarzy. Nazywał się Phinney. Pewnego deszczowego dnia zaskoczył mnie, gdy siedziałem w wozie ambulansowym i czytałem Biblią w przekładzie Crampona. Palił amerykańskiego papierosa, którego rozkoszny zapach od razu przeniósł mnie w świat wytwornych ludzi pijących szampana. „Diabeł...” — przeszło mi niejasno przez głowę. „Co czytasz, Green? „Pismo święte”. „Po francusku?” „Tak”. „Katolik, co?” — Zamiast odpowiedzieć, z dumą pokazałem temu heretykowi małą aluminiową plakietkę, którą nosiłem na ręce i na której wydrapałem scyzorykiem: „Julian Green, rzymski katolik”. Każdy z nas otrzymał taką plakietkę na ulicy Raynouard, wraz z odpowiednimi instrukcjami, bo mówiono nam: „Jeśli was zabiją, to pomoże ona w identyfikacji”. Jeśli nas zabiją... Co za piramidalna bzdura! To niemożliwe, abym mógł zginąć, chciałem jednak, by wiedziano, że jestem katolikiem. Phinney uśmiechnął się pobłażliwie. W ciągu kwadransa dowiedział się wszystkiego, czego pragnął — że jestem głęboko wierzący, że chcę zostać księdzem, a nadto że jestem prawiczkiem. Nie mógł się temu nadziwić, i wszyscy inni też — bo w końcu wszyscy się
o tym dowiedzieli. Facet w Paryżu, który nigdy nie tknął kobiety — to było prawie nie do wiary. A Mont- martre, a znane powszechnie zepsucie mieszkańców nowego Babilonu? Spoglądałem na nich zdziwiony. „To niemożliwe — powiedział jeden z nich. — Nie wiesz co dobre, boy”. — Phinney szturchnął go mocno łokciem w bok, więc zamilkł.
Wszystkie te szczegóły, które po tylu latach odtwarzam sobie z taką dokładnością, wywołują we mnie smutek. Jakże mógłbym nie zdawać sobie sprawy z tego, że byłem wówczas więcej wart?
Zapomniałem, co niegdyś robiłem w Genui. Wróciła do mnie z całą siłą religia — zapał, porywy, wstręt do zła, to znaczy do nieczystości. Wydało mi się,' że wskutek kontaktów z protestantami odzyskałem za jednym zamachem wszystkie swoje skarby. Pragnąłem ponieść śmierć męczeńską z ich rąk — w imię wiary. Wyobraźnię swoją karmiłem absurdami — ale oni jakoś nie zdradzali najmniejszej ochoty do poderżnięcia mi gardła; wręcz przeciwnie, okazywali mi przyjaźń, która mnie rozbrajała. Przechodzili do porządku nad wszystkim — nad sprawami Południa, nad kościołem katolickim, nad moją skandaliczną niewiedzą o sprawach życia — i traktowali mnie jak dzieciaka zagubionego pomiędzy mężczyznami w służbie ambulansowej, gdzie nie miał nic do roboty. Prawie się nie odzywałem; na pytania odpowiadałem jednak ze szczerością, która — dobrze to widziałem — wywoływała zdumienie: że jestem katolikiem od roku, że wyrzekłem się luterańskiej herezji, że jestem Południowcem, tak jak tylko można nim być
— nie mam w żyłach nawet kropli krwi człowieka z Północy, a wojnę, wojnę secesyjną, my powinniśmy byli wygrać, bowiem nasi generałowie byli równie dobrzy jak wasi, a nasi żołnierze nie mniej od waszych waleczni; przewaga liczebna była jednak po waszej stronie. Pewnego dnia wziął mnie na bok kolega, Żyd. Nazywał się Heiden. „Kto ci naopowiadał tego wszystkiego o wojnie?” „Matka.” „Nie powinna była tego robić. Trzeba wreszcie o tym zapomnieć.” „My nigdy nie zapomnimy. To nieprawda, że biliśmy się o utrzymanie niewolnictwa. Racja była po naszej stronie.”
„Trzeba zapomnieć. Wszyscy jesteśmy Amerykanami." „Tak, ale racja była po naszej stronie i powinniśmy byli wygrać.” Heiden pokiwał głową. „Pewnego dnia przyjdziesz do nas. U nas jest wszystko, co ten świat ma najlepszego.” Słuchałem w milczeniu, niedowierzająco. Dopóki jednak nie wspominał o wojnie, byłem spokojny.
*
Mocno kochałem Boga w Triaucourt. Miałem wrażenie, że tulę się do niego. Jeśli słowa te z pozoru niewiele znaczą, to dlatego, że staram się wyrazić rzeczy, których być może wyrazić się nie da. Nie przypominam sobie, abym chodził wówczas do kościoła, zapewne dlatego, że nie pozwolono nam opuszczać pewnego ściśle określonego obszaru; kościół znajdował się poza jego obrębem. Do czasu otrzymania rozkazów (które nie nadchodziły) pozwalano nam robić wszystko, na co mieliśmy ochotę, toteż chodziłem na małą łączkę, gdzie rosło piękne drzewo, i wdrapywałem się na jego najniższe konary. Pośród nich, niby w fotelu cokolwiek niewygodnym, spędzałem długie kwadranse na rozmyślaniach. Kościół musiał być niedaleko, bo w niedzielę słyszałem wyraźne śpiewy nieszporne. Nie zapomnę nigdy pewnego letniego dnia, gdy z olśniewająco błękitnego nieba, ponad ogrodami, przypłynął do mnie hymn Dixit Dominus: „...sede a dextris meis...” Tyle było radości i spokoju w tych słowach i w muzyce, że poczułem się nagle uniesiony daleko od świata. W dłoniach miałem kieszonkowy mszał, który dał mi ojciec w dniu mego odjazdu, i serce biło mi dziwną radością. Czy była to radość chrześcijańska? Nie wiem. Czułem się ponad wszelką miarę szczęśliwy, że dane
mi jest żyć; coś unosiło mnie do góry, tak jak silna dłoń unosi kocią. Porównanie jest może dziwaczne, ale odpowiada temu, co chcą właśnie wyrazić. Nigdy nie byłem pijany, jednak sądzę, że doznawałem wówczas czegoś podobnego do upojenia.
W kilka dni później wyjechaliśmy z Triaucourt do wioski, której nazwy zapomniałem. Zakwaterowano nas na wielkiej fermie, gdzie nudziliśmy się; trzeba było jednak oczekiwać rozkazu. Czekać — myślą, że słowo to zawiera w sobie dużo z istoty wszelkich wojen, jakie kiedykolwiek toczono; czekanie może być rodzajem kaźni. Pamiętam, że polecono mi codziennie rano i wieczorem przejeżdżać ambulansem między dwoma rzędami sterczących palików, najpierw w jedną, potem w drugą stroną, tak jak robiono to w Moulin- de-Meaux; w ten sposób, mimo całej mojej niezręczności, nauczyłem się prowadzić.
Niekiedy zadawałem sobie pytanie, dlaczego nas tam wysłano, skoro naszym rzeczywistym miejscem przeznaczenia było Clermont-en-Argonne. Zdaje mi się jednak, że nie wiedziano po prostu, co z nami robić, i wysyłano nas to tu, to tam, w oczekiwaniu, aż ktoś coś wreszcie wymyśli. Jakkolwiek się rzecz przedstawiała, z końcem sierpnia znaleźliśmy się na kwaterze w Clermont w pięknym i obszernym domu pewnego notariusza. Nie wiem, gdzie podzicwał się właściciel
— dom był pusty. Okna naszej sypialni znajdującej się na piętrze wychodziły na cudowne zbocze pełne drzew, i nie mogłem sobie wyobrazić bardziej sielankowego widoku niż ten, który roztaczał się przed nami: po drugiej stronie doliny ciągnęły się zalesione pagórki, blę-
kitniejące o zmierzchu. Nasz przełożony oznajmił, że niedaleko stąd jest front, ale nie czuło się tu zgoła jego obecności.
Do naszego oddziału przydzielono jednakowoż paru żołnierzy francuskich w błękitnych mundurach i tylko ślepiec nie spostrzegłby, że była to dla nich prawdziwo gratka. Utkwił mi w pamięci jeden z nich — z powodu słów, które do mnie wyrzekł. Był to tęgi chłopak o łagodnym spojrzeniu, przed wojną pracował w fabryce. Rozmawiał o kobietach z moimi kolegami i posuwał się do zwierzeń, które wydawały mi się wstrętne. Ubzdurałem sobie, że nie wierzy w Boga. Pewnego wieczoru, gdy w kącie jadalni czytałem Biblię, przysiadł się do mnie i grzecznie spytał, czy „można zajrzeć do tej pięknej książki”. Gorliwie wepchnąłem mu ją do ręki; przewracał kartki z zawiedzioną miną. „Nie ma obrazków” — powiedział uśmiechając się. Oczekiwałem z jego strony bluźnierstw i przygotowałem już repliki. Jego słowa zaskoczyły mnie; milczałem. Potem wyrzucałem sobie, ponieważ — myślałem — powinienem był wytłumaczyć mu, w co właściwie wierzę. Jednak wstyd i poszanowanie odmiennego światopoglądu zamknęły mi usta; napełniło mnie to dziwnym cierpieniem, jakbym popełnił prawdziwy grzech i zaparł się Chrystusa niby Piotr wobec sługi. Upewniwszy się, że akurat nie ma nikogo w sypialni, poszedłem na górę. Chciałem być sam.
Wozy ambulansowe ustawiliśmy pod drzewami stoku, usiłując zamaskować je przed nieprzyjacielem, ten jednak w końcu odkrył nas i pewnego dnia niemieckie samoloty pojawiły się nad Clermont. Było to tuż przed
śniadaniem, czytałem akurat sam w sypialni. Usłyszałem czyjś krzyk: „Wszyscy do piwnicy!” i pobiegłem spojrzeć przez okno. Od tego momentu moje zachowanie stało się zupełnie niewytłumaczalne. Okrzyk: „Wszyscy do piwnicy” wydał mi się niezrozumiały. Jeśli był to rozkaz, to nie mógł odnosić się do mnie, choć przecież posłuszeństwo miałem we krwi. Jednak zejście do piwnicy wydało mi się rzeczą niemożliwą do wykonania. Jeśli zejdę, to znaczy, że nie wierzę w Boga, bo przecież wiedziałem, że Bóg czuwa nade mną i nic złego nie może mi się przydarzyć. W tej opustoszałej sypialni czułem się tak bezpieczny, że opuszczając ją wyzywałbym chyba niebiosa.
W dość dużej odległości od domu dały się słyszeć głuche wybuchy. Ukląkłem, odmówiłem modlitwę i usiadłem na łóżku. W jakieś dziesięć minut później na stoku zabrzmiały głosy moich kolegów — oznaczało to, że alarm się skończył, zszedłem na dół.
Nikt mnie o nic nie wypytywał, nie zwrócono na mnie uwagi. Dowiedziałem się, że nastąpiło coś bardzo przykrego; wszyscy byli poruszeni. Pewien chłopiec z Chicago dostał szoku nerwowego w czasie alarmu i trzeba go było zamknąć w najgłębszej piwnicy. „Jest tchórzem — wymamrotał ktoś — nie może zostać z nami.” Tego samego dnia podszedł do mnie szef i podkręcając ze srogą miną małego wąsika rzekł: „Proszę pana o przysługę. Proszę wziąć Iksińskiego do ambulansu i odstawić na dworzec. Potem wróci pan tutaj”.
Słabo znałem tego Iksińskiego. Mówiono mi, że za dużo pali. Był to czarniawy chłopak niskiego wzrostu,
o niespokojnych oczach i wygolonym na niebiesko podbródku. Jego koledzy żegnali go z zakłopotaniem na twarzach. Wsiadł do ambulansu i usadowił się obok mnie. Powiedziałem coś do niego, ale nie odrzekł nic;
wydawał się bliski płaczu. Na dworcu miał na coś czekać — na pociąg czy na ciężarówkę, nie wiedziałem, zostałem z nim jednak przez chwilę, Unikał mego wzroku; począłem mówić o byle czym, o jakichś głupstwach, które na pewno nie pasowały do sytuacji, bo życie jest złośliwe i okrutne, wstydziłem się jednak sposobu, w jaki go pożegnano. Powinienem był właściwie uściskać go na oczach zgromadzonych na dworcu żołnierzy, ale powstrzymała mnie nieśmiałość. Gdy nadeszła chwila rozstania, uścisnąłem mu dłoń i uśmiechnąłem się; na więcej miłosierdzia nie potrafiłem się zdobyć.
Po powrocie zastałem naszego szefa, Mr. Ware’a (Francuzi nazywali go Mistfere Ouaire), siedzącego w jadalni przy końcu stołu. Byli tam prawie wszyscy moi towarzysze; skupili się w głębi sali i odniosłem wrażenie, że szef skończył właśnie mówić. Spytał mnie, czy odstawiłem Iksińskiego na dworzec, a gdy mu powiedziałem, że tak, uśmiechnął się lekko na swój tygrysi sposób i wyrzekł do mnie nieco przesadnie wytworną angielszczyzną słowa, które pamiętam do dziś: „Pozwoli pan, że złożę mu najlepsze gratulacje”.
Wtedy nagle zawirowało w mym umyśle zdanie złożone jakby z płonących liter, a jakiś wewnętrzny głos krzyczał we mnie: „Powiedz! Powiedz to temu człowiekowi!” Mogłem je wypowiedzieć, miałem czas; Mr. Ware na coś jakby czekał. „Nie zrobiłem nic, czym zasłużyłbym sobie na pańskie gratulacje.” Nie wypowiedziałem tego zdania. Uwięzło mi w gardle, czułem bowiem strach. Olśniło mnie nagle: nie bałem się bomb z niemieckiego „Taube”, bo wierzyłem, że nic na święcie nie może mi zrobić krzywdy, bałem się jednak ludzi, bałem się ich gniewu, bałem się szefa. Zasalutowałem bez słowa i pośród najgłębszego milczenia odszed-
Jem do kolegów. Na parę sekund wszystko zastygło w ciszy, a potem głuchy głos Mr. Ware’a przeciął powietrze: „W porządku. Możecie panowie odejść”.
Dużo kosztowało mnie oswojenie się ze świadomością, że w głębi duszy drżałem przed człowiekiem, podczas gdy Bóg — myślałem sobie — przykazał mi być odważnym. Zewnętrznie nic się nie zmieniło. W oczach wszystkich byłem taki jak przedtem: trochę naiwny, trochę bezbronny chłopiec, nad którym należało jakoś tam czuwać, nie okazując tego. Coś jednak zaszło we mnie; znów miałem wrażenie, że zdradziłem Chrystusa, bo to przecież Chrystus był z chłopcem, którego odstawiłem na dworzec. Sprawiło mi to ból, i jakkolwiek może się to wydawać dziwaczne, nadal odczuwam ból, gdy o tym myślę. Nikt już nie wspomniał nieobecnego kolegi, który wrócił do domu okryty hańbą. Jego ambulans odstawiono na bok. Wkrótce miał się przydać.
Wysłano nas kolejno na posterunki pomocnicze znajdujące się niedaleko od linii frontu. Spędziliśmy tam noc i następny dzień, w oczekiwaniu na ewentualnych rannych, których odwoziliśmy następnie do najbliższego szpitala. Nie było ich prawie wcale — odcinek frontu, gdzie się znajdowaliśmy, był względnie spokojny. Gdy przyszła kolej na mnie, nie mogłem usiedzieć na miejscu z niecierpliwości. Myślałem sobie, że nareszcie ujrzymy okopy, o których tyle nam opowiadano. Dopieroż będę mógł napisać ojcu list jak się patrzył Lecz nic takiego nie nastąpiło.
Na każdy ambulans przypadało dwu żołnierzy. Jeden prowadził w tamtą stronę, drugi z powrotem. Otóż wtedy przydzielono mnie do pojazdu chłopaka, które
go będę nazywał Earle. Nigdy przedtem nie rozmawialiśmy ze sobą; nie żebym nie mial na to ochoty, ale dlatego, że Earle onieśmielał mnie. Na jego pięknej twarzy widać było tylko nudę, a jej przyczyna była oczywista dla każdego, nawet dla mnie: wiedziałem — jak i wszyscy — że myśli Earle’a zaprzątają wyłącznie śliczne paryżanki. Miał on opinię wielkiego rozpustnika i mistrza w sztuce uwodzenia, co zjednało mu swego rodzaju sławę wzbudzającą respekt. Jeśli o mnie idzie, nie wiedziałem, co o tym sądzić. Niewątpliwie był grzesznikiem, na prostej drodze do zguby. Skądinąd, gdy tylko go widziałem, przychodził mi nieodparcie na myśl Boccaccio z biblioteki p. Kreyera. Byłbym obłudnikiem, gdybym nie przyznał, że sprawiało mi to raczej przyjemność. Wokół Earle’a unosiło się coś grzesznego i pociągającego, czego nie umiałem określić, i mimo moich wysiłków, ulegałem temu dziwnemu urokowi. „Może będzie mówił o Paryżu — myślałem. — Nie będę słuchał, ale może i tak będzie mówił.” W tamtą stronę prowadzić miał on. Gdy usiadłem po lewej (takiej konstrukcji były nasze pojazdy), a on zobaczył, jakiego to będzie miał towarzysza — największego dzieciaka w oddziale, i co tu dużo gadać, prawiczka — rzucił mi spojrzenie trudne do opisania, na pewno jednak oznaczało ono: „No, tego tylko brakowało!”
Wyjechaliśmy z Clermont. W milczeniu mijaliśmy opuszczone wioski, zagajniki, a pod wieczór znaleźliś- ' my się w jednym z najpiękniejszych lasów, jakie zdarzyło mi się widzieć. Droga była fatalna i trzęsło nas trochę. Bez słowa obserwowałem nachmurzony profil mego towarzysza, rysujący się pod kaskiem — nosiliśmy bowiem błękitne wojskowe hełmy. Earle nie otwierał ust i patrzył wprost przed siebie.
Posterunek pomocniczy pamiętam słabo. Przypo
minam sobie tylko, że dość dużo żołnierzy chodziło po pomostach z okrąglaków pośród gigantycznych pni drzew. Prawie wszędzie widniały leje po pociskach i błoto; mimo to wydawało mi się, że jest tam urzekająco pięknie. Smucił mnie tylko widok tylu drzew rozłupanych na dwoje niby siekierą. Podoficer, który wyszedł nam na spotkanie, powiedział, że od czasu do czasu padają kule armatnie i że wtedy najlepiej położyć się na brzuchu, gdybyśmy akurat byli na zewnątrz. Pokazał nam także schron, gdzie mieliśmy spędzić noc. Było to coś w rodzaju piwnicy wydrążonej w ziemi i podpartej dwoma drewnianymi słupami. W środku były dwa łóżka z siennikami. Między nimi postawiono na ziemi latarnię. Po kolacji poszliśmy spać. Z tornistra wyciągnąłem Crampona i usiłowałem czytać, lecz nic | tego nie wyszło. Latarnia świeciła słabo i należałoby postawić ją na stole; cóż, kiedy stołu nie było. Wtedy to podkusiło mnie zagadać do Earle’a, który właśnie wślizgnął się pod koc. „Powiedz, Earle, lubisz Paryż?” W odpowiedzi coś tam mruknął. „Bo widzisz
— ciągnąłem — ja urodziłem się w Paryżu i spędziłem tam całe moje życie.” „Och, chłopcze, cicho bądź. Spij!” Zagryzłem wargi. „Jeśli mamy spać, musimy zgasić latarnię.” „Co to, to nie.” „Czemu?” „Sam zobaczysz, wkrótce. Spij!”
Wślizgnąłem się więc i ja pod koc, naciągając go na lewe ucho; zacząłem modlić się cichutko. Klękać i mówić głośno, w obecności Earle’a — to przekraczało moje siły. Zasnąłem prawie natychmiast, ale po chwili usłyszałem wielki hałas i klnącego okropnie Earle’a. „No tak — wrzeszczał — te skurczybyki wywróciły latarnię! Co za kraj!” Otwarłem oczy. Otaczała nas nieprzenikniona ciemność. Jednocześnie usłyszałem odgłosy wściekłej gonitwy wokół mojego łóżka i niemiłe
piski. Zaraz zasnąłem znów, ale o świcie piski i odgłosy gonitwy obudziły mnie i w słabym blasku sączącym się przez szparę pod drzwiami dostrzegłem cztery czy pięć goniących się szczurów. Wydały mi się prawie tak duże jak małe psy; pojąłem, że zapalona latarnia miała je odstraszyć. Widać słabe mieliśmy pojęcie o szczurach z lasu Argonne. Z jakimż lekceważeniem wywróciły latarnię! Szybko nakryłem głowę kocem i jeszcze raz zasnąłem.
Tego dnia nic więcej się nie wydarzyło, a nazajutrz wróciliśmy do Clermont.
Z Paryża przychodziły do mnie listy: od ojca, pełne różnych zaleceń i wskazówek („wykaż się zdyscyplinowaniem”), od mej biednej siostrzyczki Retty, którą właśnie poddano operacji i która mimo to potrafiła pisać o różnych rodzinnych sprawach w sposób kpiarski i wesoły; w postscriptum umieściła zdanie brzmiące dla mnie tajemniczo; „Jestem pewna, że okażesz się ! odważny”. Nie wiedziała tego, co wiedziałem ja — że nic nie może mi się stać i że nie potrafiłem, nawet w wyobraźni, doznać uczucia fizycznego strachu, takiego na przykład, jak tamten chłopak, który przeżył szok w schronie. Mój strach był innego rodzaju. Trząsłem się przed Bogiem — stąd pochodziła owa panika wobec grzechu; a także, jak o tym mówiłem, czułem obawę przed niektórymi ludźmi. Dlaczego? Ponieważ, jak to wtedy pojmowałem, ludzie ci reprezento...
guercino