Jest jeszcze ktoś, kto tańczy - Bruno Ferrero.doc

(183 KB) Pobierz

Jest jeszcze ktoś, kto tańczy

             

Ślady

 

Ja i Pan Jezus idziecie razem drogą. Przez długi czas ślad Jezusa biegnie obok twoje­go, ale jest głębszy, mocniejszy, o zdecydowanym kie­runku.

Ty natomiast pozostawiasz ślad niewyraźny, zygza­kowaty, przerywany, widać, że się wahasz i nie jesteś pewny, jaki kierunek obrać.

Wędrujecie tak przez jakiś czas, ale stopniowo twój ślad zbliża się coraz bardziej do śladu Jezusa, aż wreszcie oba zaczynają biec równolegle.

Ty i Jezus, jak dwóch przyjaciół. Jeden obok dru­giego.

Wszystko wydaje się być w najlepszym porządku, ale następuje zmiana: twoje ślady, początkowo widoczne na piasku obok śladów Jezusa, teraz biegną po Jego śla­dach.

W Jego wielkich śladach twoje są mniejsze, ale ty i Jezus zaczynacie stąpać jak jedna osoba.

Posuwacie się tak przez pewien czas, potem stopnio­wo zachodzi nowa zmiana.

Twoje ślady stają się coraz większe, aż wreszcie po­krywają się zupełnie ze śladami Jezusa.

Teraz widoczny jest tylko jeden ślad: ty i Jezus wę­drujecie jako jedna osoba.

Znów wszystko wydaje się być w porządku, ale po­tem nagle pojawia się drugi ciąg śladów.

Dzieje się coś dziwnego!

Nowe ślady skręcają, zawracają, zatrzymują się, zmieniają kierunek.

Jesteś zaskoczony, zmieszany, niepewny. Twój sen się kończy. Zaczynasz się modlić:

«Panie, zrozumiałem pierwszą sytuację, tę moją wę­drówkę tam i z powrotem. Z postojami. Byłem chrześci­janinem niezdecydowanym, ale chciałem się uczyć. Ty szedłeś pewnie i pomagałeś mi iść z Tobą».

«Tak było!».

«Gdy moje małe ślady znajdowały się w Twoich wiel­kich, uczyłem się chodzić po Twoich śladach i być bli­sko Ciebie ».

«Zgadza się! Uczyłeś się błyskawicznie».

«Kiedy moje ślady pokryły się z Twoimi, oznaczało to, że stałem się Twoim uczniem».

«Rzeczywiście».

«Ale, Panie, co stało się potem? Gdy zacząłem się cofać? Ślady rozdzieliły się, a te zwroty i zakręty...».

Nastąpiła chwila ciszy, a potem Pan odpowiedział z uśmiechem: «To Ja tańczyłem ze szczęścia wokół cie­bie».

 

Jesteśmy szczęściem Boga. To najbardziej zaskakują­cy paradoks chrześcijaństwa. Gdy trudno ci pozostawać wiernym, gdy wszystko wydaje się nijakie, gdy podążanie naprzód sprawia wielką trudność, zatrzymaj się, zamknij oczy, usta i uszy.

Poczujesz, jak Bóg tańczy wokół ciebie.

 

Pokój

 

Granicę między dwoma pań­stwami stanowił łańcuch gór, pokrytych lodowcami i strumykami, których obfitość sprawiała, że gór niemal nie dało się przebyć. Państwa były niemal bliźniacze, zamieszkałe przez ludność bardzo podobną i dlatego stale wszczynającą między sobą konflikty.

Oba narody były skłócone na wszystkich polach, po­cząwszy od ekonomicznego, po dyplomatyczne i sportowe.

Wreszcie nad sąsiadującymi państwami zawisła groź­ba wojny.

Przywódcy obu armii wysłali tajnych agentów, by dowiedzieli się, którędy będzie najłatwiej wkroczyć na ziemie nieprzyjacielskie.

Po powrocie wysłannicy przekazali identyczne wia­domości:

­ Jest tylko jedno miejsce na granicy między oboma państwami, gdzie przejście będzie możliwe».

Generałowie jednej i drugiej strony uśmiechali się z zadowoleniem, patrząc na mapy.

A więc tam zaatakujemy!

Z góry cieszyli się hukiem pojazdów pancernych, ogniem artyleryjskim, szybkimi zwycięstwami, chwałą i odznaczeniami. Jednak tajni agenci obu stron byli za­niepokojeni.

 

Właśnie w tym miejscu mieszka w swym domku pracowity rolnik ze śliczną żoną. Kochają się i ucho­dzą za najszczęśliwszą parę pod słońcem. Mają dziecko.

Gdybyśmy przeszli przez ich ziemię i rozbili obóz w po­bliżu, z pewnością zburzylibyśmy ich szczęście».

Z twarzy generałów znikły uśmiechy. Zamilkli skon­sternowani.

Nie możemy prowadzić tej wojny – stwierdzono jednogłośnie po obu stronach granicy.

Wojna nie została wypowiedziana.

 

Jest miejsce na świecie, gdzie nie prowadzi się żadnych wojen, gdzie nie istnieje przemoc i agresja. Znajduje się we­wnątrz twego serca.

 

Drzewa

 

Dziadek trzymał wnuczka za rękę i pokazywał mu ogromne, rozłożyste drzewa, two­rzące aleję. Przekonywał go, że nie ma nic piękniejszego, nad drzewo.

Przyjrzyj się, jak drzewa pracują!

Ale jak to robią, dziadku?

Wiążą niebo z ziemią. To bardzo trudne zadanie. Spójrz na ten chropowaty pień. Jest jak gruba lina. Ma pełno węzłów. Na obu końcach tej liny jej sploty dzielą się i rozgałęziają, by związać ziemię z niebem. Te na dole nazywamy korzeniami, a na górze – gałęziami, konarami. Ale są tym samym. Korzenie torują drogę w ziemi, a gałęzie otwierają drogę do nieba. W obu przypadkach to ciężka praca!.

Ale, dziadku, przez ziemię trudniej się przebić niż przez niebo!

O nie, moje dziecko. Gdyby tak było, gałęzie były­by proste. Tymczasem popatrz, jak są powyginane i po­krzywione z wysiłku. Szukają i trudzą się. Zmagają się i wysilają bardziej od korzeni!».

A kto im każe tak bardzo się trudzić?».

To wiatr. Wiatr pragnąłby oddzielić niebo od ziemi. Ale drzewa opierają się. Jak dotąd – zwyciężają.

 

Trudne zadanie naszej wiary polega na utrzymywaniu nieba i ziemi w połączeniu.

 

Rysunek

 

Żył kiedyś człowiek, który zaj­mował się hodowlą ryb. Posiadał wielki staw, w którym pływały ryby wielu gatunków. Pewnej nocy zbudził go hałas, dobiegający od stawu.

Wstał. Było bardzo ciemno i nie orientował się do­brze w kierunkach, gdyż był zaspany.

Wydawało mu się, że idzie w stronę stawu, ale się przewrócił. Wstał, jednak ponownie potknął się i wpadł do jakiegoś rowu. Znów się podniósł.

W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że idzie w niewłaściwym kierunku, zawrócił więc i znów skiero­wał się w stronę, skąd dochodził szum wody.

Nie widział nic, znów się potknął, upadł, i znów się podniósł. Wpadł twarzą w jakieś błoto. Wydostał się z niego i zawrócił.

Wreszcie dotarł do stawu. Odkrył, że woda wydobywała się z dziury w grobli i że razem z nią wypływały również ryby. Zabrał się więc do naprawy przecieku. Po skończeniu pracy wrócił do domu i położył się do łóżka.

Rano obudził się i spojrzał przez okno. Spostrzegł, że ślady, zostawione przez niego w nocy, utworzyły na ziemi doskonały rysunek bociana.

 

Gdy obraz mego życia będzie kompletny, czy zobaczę – ja lub inni – zarys bociana?

We dwójkę będziemy patrzyli na końcowy obraz życia: ja i Bóg. Jeżeli pozwolę Mu poprowadzić się za rękę, na końcu i ja zobaczę rysunek.

Pomyśl, jaką satysfakcję będzie miał Bóg, jeżeli to będzie rysunek zaplanowany przez Niego!

 

 

 

Narzekające drzewo

 

Drzewo miało chropowaty pień i rachityczne gałęzie, rodzące kwaśne jabłka, których nikt nie chciał jeść. Jednak najgorszą sprawą był jego charakter. Nieustannie narzekało: że ziemię pokryje błoto, że krowy i króliki zniszczą jego korę, że będzie mu przeszkadzać wysoka trawa – i tak dalej, bez końca.

Żywopłot, który wyrósł obok Drzewa, postanowił coś zrobić, by przerwać to nieustanne narzekanie.

Przedstawił sprawę staremu Krukowi, który powiedział:

Drzewo nie ma prawdziwego celu życia, oto dlaczego ciągle narzeka.

Ale gdzie ten cel można znaleźć?.

Zazwyczaj przed samym nosem.

Latem Żywopłot zazielenił się jak zawsze. Kapryfolium owinęło się wokół jego gałęzi, upiększając go swymi pachnącymi kwiatami.

Drzewo – zapytał Żywopłot któregoś dnia – co w twoim życiu wydaje ci się najgorsze?

Drzewo pomyślało chwilę, a potem wyszeptało smutnym głosem:

Najgorsze jest to, że nikomu się nie podobam. Kwitnę tylko przez kilka dni, moje liście nie są ładne, a moje dzikie jabłka mają okropny smak.

Ale przecież temu można zaradzić! – zawołał Żywopłot. - Mógłbym poprosić Kapryfolium, by wyro­sło wokół twego pnia i twoich gałęzi. W ten sposób pachnące kwiaty i zielone liście pokrywałyby cię przez większą część roku. Jedyna trudność polega na tym, że... Kapryfolium nie chce tego. Twierdzi, że ty za dużo narzekasz.

Drzewo zamilkło. Potem powiedziało:

Jeżeli przy­rzeknę, że będę mniej narzekać, czy potrafiłbyś przekonać je, by wiło się na mym pniu i gałęziach?

Z pewnością – odpowiedział Żywopłot.

Do końca roku Drzewo nie poskarżyło się ani razu.

Pewnego pięknego dnia następnej wiosny na Kapryfolium pokazał się mały pęd. Wyrósł i owinął się wokół pnia drzewa i jego gałęzi. Rozkwitły pachnące kwiaty, żółte i różowe. Drzewo stało się najpiękniej­sze ze wszystkich drzew na polu. Od tego czasu już nigdy więcej nie narzekało. Ani razu. Pewnego zimo­we­go po­południa Kruk zwrócił się do Żywopłotu:

Nie słysza­łem, by Drzewo się skarżyło. Musiało znaleźć sens życia. Wiesz coś o tym?

Zapytaj go poradził Żywopłot.

Kruk poleciał do Drzewa i zapytał, czy znalazło sens życia.

Teraz nie mogę rozmawiać, Kruku, muszę chronić Kapryfolium przed deszczem.

Ale w zimie jest ono brunatne i zwiędłe.

Teraz tak odpowiedziało Drzewo ale opiera się na mnie, a ja je chronię aż do wiosny. Wtedy znów się rozwinie i będzie jeszcze piękniejsze niż w ubiegłym roku.

Stary Kruk i Żywopłot byli bardzo zadowoleni. Drzewo znalazło sens życia i nigdy więcej nie narze­kało.

 

Niekiedy serce cierpi na krótkowzroczność. Wszyscy mamy sens życia przed samym nosem.

 

Chodź do mnie

 

Kiedy mała Arianna opuściła swój piękny chodzik i zaczęła stawiać pierwsze samo­dzielne kroki, wiele razy przewracała się i tłukła sobie kolanka – jak to bywa ze wszystkimi dziećmi.

Mamusia otwierała wtedy ramiona i mówiła:

Chodź do mnie!

Mała dreptała do niej niepewnie, wspinała się na jej kolana, a potem mamusia i dziecko tuliły się do siebie. Mamusia pytała:

Jesteś moją dziewczynką?. Arianna, płacząc, kiwała główką. Potem, mamusia mówiła: Jesteś moim najdroższym skarbem. Dziewczynka potakiwała, teraz już z uśmiechem.

Wreszcie mamusia mówiła:

Kocham cię bardzo, bardzo, bardziej niż wszystko na świecie!.

Po uśmiechach i uściskach dziewczynka była gotowa sprostać kolejnym wyzwaniom.

Kiedy Arianna miała 5 lat, nadal uczestniczyła i w scence pod tytułem: «Chodź do mnie», kiedy miała stłuczone kolano, zranione uczucia albo kiedy po pro­stu chciała powiedzieć mamie: «dzień dobry» czy «dobranoc».

Któregoś dnia mamusia przeżywała ciężkie chwile. Była zmęczona, zdenerwowana. Musiała pomóc mę­żowi, pięcioletniej córeczce, zająć się dwoma dorasta­jącymi synami i pracami domowymi. Ilekroć odezwał się telefon albo ktoś dzwonił do drzwi wejściowych, oznaczało to kolejną pracę do wykonania. Po południu nastąpił kryzys. Mama uciekła do swego pokoju, aby i się wypłakać.

Arianna pobiegła za nią i powiedziała:

Chodź do mnie!. Przytuliła się do mamusi, rączkami dotknęła jej mokrych od łez policzków i po-wiedziała: Jesteś moją mamusią?. Matka, płacząc, potwierdziła skinieniem głową. Moim najdroższym skarbem?. Kobieta znów kiwnęła głową, już z uśmiechem.

A ja kocham cię bardzo, bardzo, bardziej niż wszyst­ko na świecie!

Uśmiech, uściski – i oto mamusia była gotowa do dalszych zmagań.

 

Ten, kto kocha, jest kochany.

 

Przypowieść o bliźniakach

 

Pewnego razu poczęły się bliźniaki. Mijały tygodnie i dzieci rosły. W miarę, jak wzrastała ich świadomość, rosła też radość: «Pomyśl, czy to nie fantastyczne, że zostaliśmy poczęci? Jakie to wspaniałe, że żyjemy!».

Bliźniaki zaczęły poznawać świat.

Gdy odkryły pępowinę łączącą je z mamą i zaopa­trującą je w pożywienie, śpiewały z radości: «Jak wielka jest miłość naszej matki, która dzieli się z nami swym własnym życiem». Upływały tygodnie, miesiące, a dzie­ci spostrzegły, że bardzo się zmieniły.

Co to znaczy? – zapytał jeden.

Oznacza to – odpowiedział drugi – że nasz pobyt w tym świecie szybko dobiegnie końca.

Ale ja nie chcę stąd wyjść – odpowiedział pierwszy – chciałbym zostać tu na zawsze.

Nie mamy wyboru – stwierdził drugi – ale może istnieje jakieś życie po narodzinach!.

Jak to możliwe? – spytał pierwszy z powątpiewa­niem. Stracimy naszą pępowinę i jak będziemy żyć bez niej? Ponadto inni przed nami opuścili to łono i żaden z nich nie powrócił, by powiedzieć nam, czy istnieje ży­cie po narodzinach. Nie, narodziny oznaczają koniec!». I jeden z bliźniaków wpadł w przygnę­bienie. Powiedział: Jeżeli poczęcie kończy się narodzinami, jaki sens ma życie w łonie mamy? To absurd. Może za tym wszystkim nie ma żadnej mamy?.

Ale przecież musi istnieć – zaprotestował drugi. Bo skąd byśmy się tutaj wzięli? Jak byśmy mogli żyć?.

Widziałeś kiedyś naszą mamę? – zapytał pierwszy. Może istnieje tylko w naszej wyobraźni. Wymyśli­liśmy ją, bo w ten sposób możemy wytłumaczyć sobie nasze istnienie.

I tak ostatnie dni w łonie mamy były pełne tysięcy pytań i wielkiego strachu. Wreszcie nadszedł dzień na­rodzin.

Gdy bliźniaki porzuciły swój dotychczasowy świat, otworzyły oczy.

Zaczęły krzyczeć.

To, co zobaczyły, przewyższało ich najśmielsze sny.

 

Pewnego dnia wreszcie się narodzimy.

 

Coś wspólnego

 

Luksusowy statek wycieczkowy płynął wzdłuż dzikich i tajemniczych wybrzeży Afryki. Nagle silnie uderzył w skały podwodne i zaczął nabie­rać wody.

Był to dramatyczny moment. Kapitan poprosił duchownych różnych religii, by zorganizowali nabożeń­stwo, w którym mogliby uczestniczyć wszyscy pasażerowie.

Rabin zaproponował recytację Shema.

Imam zasugerował czytanie Koranu.

Ksiądz katolicki zachęcał wszystkich do uczestnic­twa we Mszy świętej.

Nie mogąc się porozumieć, wszyscy wpadali w coraz większy niepokój.

Kapitan jeszcze raz przemówił do nich:

Przecież musi istnieć coś wspólnego dla wszystkich religii!».

Na to wstał jakiś człowieczek, wziął kapelusz i zaczął wędrować pośród obecnych, zbierając datki.

 

Kapłan celebrował bardzo uroczyście Durga puja. Tego dnia małe kózki i żarłoczne świnki były składane na ołtarzu bóstw i wspaniały zapach pieczonego mięsa rozchodził się z domu pobożnego kapłana na całą wioskę.

Ale w miarę upływu czasu ofiary składane z okazji święta stawały się coraz mniej obfite.

Zmartwieni wierni spytali pobożnego kapłana: Dlaczego świętujesz Durga puja mniej uroczyście niż dawniej? Czy straciłeś wiarę?.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin