José Cabanis
Igranie z nocą
Bitwa o Tuluzę
Na długo przed świtem dostrzegam w dość dużej odległości dwoje nieruchomych świateł. Wokół nich noc, w której zacierają się kontury nieba i ziemi. Myślę o Tomciu- Paluchu, któremu tak właśnie musiała się ukazywać chata olbrzyma-l udo jada w lesie. Niedługo pianiem kogutów oznajmi się 'dzień: najpierw zgodnie pieją razem, po czym uciszaiją się i chyba jeszcze na chwilę zasypiają, tak długo, jak naokoło trwa noc. Nigdy nie dojdę do tych dalekich świateł, nie wiem, co one oświetlają. Podsycam ogień na kominku, siadam do biurka i po raz nie wiadomo który powtarzam sobie, że powinienem opisać to, co mi się od roku wydarzyło. Wróciła jesień, którą tak lubiłem, i oto już nie lubię jesieni.
Sięgnąłem znów do Port-Royal Sainte-Beuve’a: sześć tomów szkiców, scen, portretów, cały zaginiony dziś świat, który nie jest wprawdzie moim światem, ale ciągle mnie wzrusza, to dobra lektura u progu zimy — nigdy mnie jak dotychczas nie znużyła. Wczoraj wieczorem, przy kominku, który dziś rano jeszcze się tlił, odnalazłem pana de Saint-Cyran w jego celi w Vincennes. Pisał do swojej siostrzenicy, która była jeszcze małą dziewczynką, że powinna kochać swojego kotka, ale przez miłość do Pana Naszego. Pierwsi samotnicy przybywali do Port-Royal. Wieczorami udawali się na pobliskie wzgórza Granges
i czasami śpiewali tam kompletę: „aby zmieszane nasze głosy, jak powiadali, świadczyły o radości dusz naszych.”
Wkrótce pan d’Andilly miał przybyć w to ustronie, by sadzić i pielęgnować swoje szpalery, grusze pełne pompy i zibytku, jak powie mały Racine.
Parę tygodni temu, pod koniec lata, zapragnąłem poszukać jego śladów na wzgórzach Port-Royal. Pojechałem aż do Magny, gdzie pod murem kościoła umieszczono zabrane z klasztoru nagrobki. A potem do Saint-Lambert. Kości zakonnic i tych wszystkich, którzy kazali się obok nich pochować, przywieziono tu na furkach i wysypano w jeden wspólny dół. Na niewielkim pomniku cmentarza w Saint-Lambert położyłem gałąź oderwaną od rosnącego nie opodal krzewu, której listki ledwie tknięte przez zbliżającą się jesień wydały mi się wyjątkowo piękne. Przeszedłem się po dolinie Chevreuse. Pogoda była najłagodniejsza, jaka tylko o tej porze roku bywa, otaczające wzgórza zielono-szare, a mnie się wydawało, że noszę w sobie cały Port-Royal. Pewnie, nie Augustinusa, Częstą Komunię i inne traktaty teologii walczącej, które tyle narobiły w swoim czasie hałasu, ale pątników i nauczycieli ze Szkółki, Matkę Angelikę, Matkę Marię od Aniołów, której nagrobek oglądałem właśnie w Magny, ogrodzenie, chór, kapitularz i ambit, te zabudowania tak bardzo mi bliskie, bo nieraz zdarzało mi się zamyślić nad przedstawiającymi je rycinami. Na każdej widać było parę zakonnic, ale jakby znieruchomiałych, już odjętych życiu, już gdzie indziej przeniesionych. Myślę też o dalekich przyjaciołach naszych panów, którzy nie będąc nigdy w Port-Royal przebywali tam w modlitwach, cierpiąc prześladowania w swoich odległych prowincjach. Biskup Alet, Pavillon, należał do tych niewielu, których żadne przeciwności nie zdołały ugiąć. Zastał swoją diecezję pogrążoną w największym nieporządku. Jego poprzednik miał żonę i dzieci i wydawał zabawy taneczne. Pavillon przywrócił dobre obyczaje, wprowadził na powrót publiczną pokutę i powołał regentki, które miały czuwać nad wychowaniem młodzieży. Pewien chłopiec tańcząc z dziewczyną skradł jej pocałunek: ksiądz biskup uzmysłowił mu wprzódy rozmiar jego grzechu, po czym
kazał go „mocno wychłostać”. Pałac biskupi, taras położony nad rzeką, gdzie nieraz spacerował pogrążony w medytacjach biskup Pavillon, ogród, w którym, być może, znalazłoby się parę drzew sadzonych jego ręką, wszystko to dostępne jest dziś dla każdego: znajduje się na tym miejscu komfortowy hotel, w którym spędziłem noc z Gabrielą.
Wyszła z naszego pokoju wczesnym świtem, kiedy ja jeszcze spałem. Poszła się przejść po ogrodzie biskupa Pavillon, uibrana jedynie w kurtkę od mojej piżamy. Hotel był pełen gości, a służba zamiatała korytarze.
— Nie mam nic do ukrywania — powiedziała.
Przystałem na to chętnie. Opowiedziała mi, że przysiadła chwilę na krzesełku, w ogrodzie, i że jest tam cudownie. Ogrodnicy, ponoć, pracowali już pełną parą. Nie wątpiłem o tym. Pod (koniec poranka i ja wyszedłem do ogrodu. Polewano trawniki i klomby kwiatów. Była pełnia lata i nawet nad samym brzegiem rzeki powietrze stało nieruchome, nagrzane. Przez grubą kratę w oknie naszego pokoju zobaczyłem Gabrielę, która szczotkowała sobie włosy i śmiała się patrząc na mnie. Serce z radości biło we mnie mocno.
Cóż mnie w końcu obchodzi historia Port-Royal? Ten ogień, płonący jeszcze na kominku, jest niczym wobec sierpniowych upałów, a zapach sosnowych polan nie może się nawet równać z zapachem tych wszystkich kwiatów w ogrodzie biskupa Pavillon. Wyjechaliśmy z Alet krętą drogą, która biegnie nad romantycznym przełomem rzeki. Wyczytałem gdzieś, że biskup Pavillon o mało tam nie spadł i poczuł (przez chwilę, że życiu jego zagraża niebezpieczeństwo. Kazał tam postawić figurę, której jednak nie widziałem. Jechaliśmy w kierunku morza. Z początku wpobok dość wysokich gór, a ja mówiłem Gabrieli, że pejzaż, który przemierzamy, jest jak z Gustawa Doré. Mówiłem jej o tej Podróży w Pireneje, którą zilustrował, pełnej wąwozów, grot, ruin, kóz pasących się na zboczach, kaplic góralskich, paru duchów i wielkiej liczby turystów angielskich w nieprawdopodobnych kapeluszach, z wielki
mi zębami i z alpenstockiem każdy. Ale Taine i Gustaw Doré to były dla Gabrieli rzeczy niezmiernie odległe. Odpowiadała mi:
— Tak, tak.
Nie nalegałem. Lasy sosnowe i modrzewiowe otaczały nas, ocieniały, cieszyłem się w przejeżdzie icih chłodem. Rozstępowały się niekiedy, wstępując wyżej na zbocza
i pozostawiając między nami a sobą łąki, w głębi których szumiące strumienie zamieniały się w potoki. Na wzgórzach resztki katarskich zamczysk, o murach przypominających dzioby okrętów, które widziały masakry, sceny poświęceń i płonące stosy. Gabriela wzruszała się za każdym razem: pałała wielką sympatią do katarów. Twierdziła, że mieli oni zwyczaj całować się w usta, co ściągnęło na nich gromy Inkwizycji. Lasy pozostały w tyle, zbocza oddaliły się i stały się kamieniste, droga wreszcie prowadziła przez płaski pejzaż leżących w słońcu winnic. Mijane wsie i miasteczka miały wąskie uliczki, zamknięte okiennice, czasami mały placyk z paroma platanami, w których śpiewał cały chór cykad, fontannę, a na me- rostwie kampanii. Horyzont się obniżył, wyschnięte rzeki pozostawiły po sobie tylko białe koryta i ze (wszech stron wślizgiwały się między winnice polne ścieżki ginące u stóp wysokich cyprysów. Zawsze ze wstrętem uciekałem przed tym sierpniowym upałem w kraju, gdzie drzewa nie rzucają nawet cienia. Słoneczne wakacje, piasek i morze były to banały, których udało mi się dotychczas unikać; po czterdziestce przyszła kryska na Matyska.
Byliśmy jeszcze o godzinę drogi od morza, a Gabriela już się zaczęła rozbierać. To, co zostawiła na sobie, ledwo ratowało pozory, gdy mrucząc poczęła się do mnie przytulać. Nieraz jej pewnie mówiono, że najpiękniejsza jest wtedy, gdy jest naga. Zatrzymaliśmy się w jakiejś wsi, żeby kupić trochę owoców. Gabriela wysiadła z samochodu w takim stroju. W ciemnym sklepiku, do którego za nią podążyłem, parę chłopek, ubranych na czarno aż po brodę, nie spuszczało jej z oczu. Spokojnie wybierała owoce. Słychać było latające muchy. Widzę ją jeszcze,
jak wychodzi z naręczem winogron na mały placyk, gdzie rosło kilka krótko przyciętych platanów i wznosił się pomnik Arago, w stroju romantycznego bohatera z bło- . gosławiącym gestem dłoni. Z tarasu sąsiedniej kawiarni przypatrywali się jej mężczyźni, nagle osłupiali, niektórzy z otwartymi gębami. Gabriela wydawała się niczego nie zauważać, podnosiła do ust grona, wypluwała skórki i pestki, jak gdyby nigdy nic. Pomyślałem sobie o antycznej Grecji, o igrzyskach na stadionie, o Wenus Anadyomene: był kiedyś taki czas, wcale nie gorszy od naszego, kiedy golizną świeciło się w oczy każdemu. Z pewną wszakże ulgą wsiadłem do samochodu i nacisnąłem na gaz. Gabriela mościła się wygodnie, wyciągała, opierała mi nogi na kolanach, a ja, prowadząc jak umiałem jedną ręką, pieściłem ją.
— Ciekawe — mówiła — że właśnie tak robi to na mnie wrażenie.
Ta letnia droga, kilkakrotnie co tydzień przemierzana w najcudowniejszą pogodę, jaką można sobie wyobrazić, która, za spokojnym grodem biskupa Pavillon, przez lasy, piniowe gaje, winnice i pokryte zaroślami nieużytki doprowadzała nas wreszcie do morza, ta droga letnia coraz bardziej mnie oddalała od tego, czym byłem przedtem. Razem z nią przemierzałem jakieś nowe, nieznane zbocze mojego życia i leżąc na piasku obok Gabrieli, samym sobą zadziwiony, nie posiadałem się z radości. Spędzaliśmy dnie na wydmach, sami na itej nie kończącej się plaży, przykrywając się niedbale byle czym, jeśli ktoś do nas się zbliżał. Dostrzegałem czasami nieruchomą, pełną skupienia
i troski, twarz miejscowego podglądacza, który odwracał się wówczas ina pięcie i z godnością się oddalał. Zwykle widywaliśmy jedynie jakiegoś zapamiętałego sportowca, który, łokcie trzymając nieruchomo i ćwicząc głębokie oddechy, biegł brzegiem morza niczego nie widząc. On miał swojego boga, my swojego. Nie dolatywał tu żaden odgłos, poza szumem fal i nawoływaniem mew. Za nami wyschnięte zarośla, parę przypadłych do ziemi chatynek, kilka cyprysów, a przed nami morze. Upływ godzin od-
/
11 /
gadywałem jedynie z półkolistego biegu słońca i nigdy jeszcze dni mi się tak szczęśliwie nie dłużyły. Pieściłem Gabrielę, cierpliwie, i widziałem, jak się powoli uspokaja, jak przywiera do piasku z odwróconą głową, nie wiedziałem, obecna czy nieobecna, jak wreszcie zaczyna drżeć pod dotykiem moich rąk, pełznie ku mnie spojrzeniem, odnajduje mnie i daje mi wreszcie to, co ma do dania najlepszego, a czego, chciałbym, żeby dotąd innym bardziej skąpiła.
Znałem ją niegdyś jako małą dziewczynkę i prawie zupełnie później straciłem z oczu. Od czasu do czasu spotykałem ją na ulicy, nie zawsze zatrzymując się dla wymienienia zdawkowego przywitania. Wydawała się miła i wesoła, a wyjątkową jej uroda usprawiedliwiała tę radość życia. Mijały miesiące i laita, nie pamiętałem nawet o jej istnieniu. Wśród szacownych mieszkańców naszego miasta reputację miała jak najgorszą. Często usiłuję sobie wyobrazić Gabrielę taką, jak ją wówczas widziałem, kiedy jeszcze wszystko, co jej dotyczyło, nie miało dla mnie żadnego znaczenia. I za każdym razem odnajduję w pamięci te same fakty, te same szczegóły, te same słowa. Jakby coś w nas zawczasu przygotowywało zapobiegliwie przyszłą udrękę: wszystko, co obijało mi się o uszy, a czego wysłuchiwałem przecież obojętnym, na poły roztargnionym uchem, pamiętam dzisiaj ze zdumiewającą dokładnością. Bawiły mnie jej rozliczne romanse i żywiłem wiele sympatii do tej dziewczyny, której nie należało oczywiście serio traktować, ale która tylu szczęśliwych czyniła' bezustannie wokół siebie. Dziś aż nadto dobrze znam twarz Gabrieli, wesoło przyzwalającą przy pierwszym skinieniu na nią dłonią. Przez dłuższy czas była kochanką T. i nic w tym nie widziałem zdrożnego. Ale to wszystko, co nastąpiło potem, ta cała reszta, w którą mnie szereg przypadków po kolei wtajemniczał, jakby los, lepiej ode mnie wiedząc, co mi pisane, przez lata dbał o to, bym powziął o Gabrieli takie, a nie inne mniemanie
i abym w dniu, gdy zapałam do niej taką wielką czułością, wiedział jednocześnie, że nic w tym życiu nie jest
proste, a już najmniej miłość. I żebym musiał żyć z tą przeszłością Gabrieli w pamięci, próbował na nią przystać lub przynajmniej ją zrozumieć. Kiedyś ktoś zabrał Gabrielę na spacer samochodem, ledwie ją przedtem znając,
i gdy już znaleźli się poza miastem, gdzie wkoło były tylko pola i pola, a gdzieniegdzie małe laski, powiedziała:
— Może staniemy.
Zwolniła swego partnera’ z wszelkich przedwstępnych formalności i — równa dziewczyna — sama się do roboty przyłożyła. Więcej się nie spotkali. Inny sprowadził ją do siebie do domu, ale tego dnia Gabriela nie była w nastroju, milczała i popatrywała spode łba, z niechętnym grymasem na ustach. Gdy usiłował ją pocałować, odwróciła twarz:
— Zostaw.
Wyszedł na chwilę z pokoju, żeby przynieść coś do picia, 1 kiedy wrócił, Gabriela leżała już na tapczanie, rozebrana. Jeden znajomy księgarz zwabił ją do składziku za sklepem, przewrócił na skrzynię i zerżnął nie pytając nawet o imię. Wzajemnych prezentacji dokonano po wszystkim. Gabriela wyniosła w prezencie album reprodukcji Hieronymusa Boscha i więcej nie wróciła. Stałem kiedyś przy kontuarze jakiegoś baru, gdy Gabriela, której nie widziałem od miesięcy, przeszła przez salę nie zauważywszy mnie, jakby zamyślana, śliczna zresztą jak zwykle, i szybkim krokiem weszła do kabiny telefonicznej. Obok mnie stał jakiś nie znany mi dryblas około czterdziestki i rozmawiał z barmanem.
— Zna pan tę małą? — parsknął śmiechem ledwie zniżając głos. — Niech pan sobie wyobrazi, zeszłej zimy, w La Mongie...
Nastąpiła opowieść, taka sama jak zawsze. Ta znowu, nieco inna, nawet mnie ubawiła. Spotkałem na ulicy C. Podprowadził minie parę kroków.
— I komu tu dziś ufać? — wystękał wreszcie. — Znasz Gabrielę? Nigdy nie zgadniesz, czym mnie obdarowała.
Było to bardzo dawno temu, ale nie zapomniałem ł"ł
twarzy, stropionej i wściekłej, pełnej zdziwienia, także
i zgorszonej. Innych przygód zaledwie się domyślałem. Wystarczyło mi udaiwać, że jestem ich pewien.
— Az P.? — zapytałem ¡kiedyś Gabrieli. — Co wam nie wyszło?
— Nic — odpowiedziała. — Mężczyźni myślą, że wystarczy im się pojawić, że wystarczy być. A przecież spać z kimś to (nie sztuka, trzeba mieć jeszcze na to ochotę. Z nim woale mnie to nie bawiło, nie wiem zresztą dlaczego. Może nie odpowiadał mi sposób, w jaki się do mnie zabierał, nie wiem. Pomyślałam: nic z tego nie będzie. A wiesz, jak mam takie wrażenie, koniec, nigdy się nie mylę, słowo daję, nigdy. Nieraz to zauważyłam. I, jakbyś wiedział, mic mu nie wychodziło. Mówił: „Coś ty ze mną, dziewczyno, zrobiła? Co z ciebie za ryba? A taka ładna! Co się ze mną dzisiaj dzieje? Nieprawdopodobna historia!” A ja byłam cholernie przytomna, czujna, ciekawa, zainteresowana, nie ruszałam się, nie mówiłam słowa, tylko patrzyłam, jak on się miota i wzywa wszystkich świętych na pomoc. Jak w kinie, warto było nawet zapłacić za bilet. No i daliśmy sobie spokój. Widzisz, zupełnie niepotrzebnie się.przejmujesz: nic, zero.
Zdałem sobie kiedyś później sprawę, gdy opowiadała mi
o podróży do Portugalii odbytej w towarzystwie tegoż P., że pewnie nie poprzestali na tej nieudanej próbie. Zresztą mawiała często:
— Ja nigdy nie kłamię, chyba że mam po temu ważne powody. (
Sęk w tym, że nie zawsze się je dostrzega i że człowiek się gubi. I ja już się gubiłem, choć jeszcze tego nieświadomy, byłem szalenie pewny siebie, wszystko mi się wydawało proste i łatwe, pozbawione ryzyka, przygoda jak inne, ale jakże rctekoszna, podczas owej pięknej jesieni, gdy spotykałem się z Gabrielą w okolicach Grepiac. Natknąłem się na nią przypadkiem w ostatnich dniach października, zamieniliśmy parę słów, Gabriela wydała mi się jakby trochę zagubiona, melancholijna i nagle szalenie uradowana na propozycję, żebyśmy się znowu zoba-
czyli. Zdawało mi się, że znam ją dobrze, i nie spodziewałem się, szczerze mówiąc, niczego innego, jak tego, czyim tak ochoczo obdarowywała tych wszystkich, którzy mi o niej opowiadali. Spotykaliśmy się w lesie, docierałem do miejsca schadzki bardzo skomplikowaną drogą, którą narysowała mi zresztą w notesie, przez ocienione i wszystkie bliźniaczo do siebie podobne przecinki leśne. Przypominałem sobie bajkę pani de Segur, którą tak zachwycałem się w dzieciństwie: opowieść o Dobrej Sarence i Pięknym Księciu. Mała księżniczka zgubiła się w ogromnym borze. Miała dwa długie warkocze, toczek z piórem i wielką, balową suknię z trenem, którą zaczepiała o kolce. Bardzo się bała. Las był pełen czarownic, które to się z niej wyśmiewały i ją straszyły, to ją wspomagały, dobrych wróżek i złych czarownic. Jedna z nich zaklęta była w różę, najpiękniejszą różę na świecie, i księżniczka zapragnęła po drodze ją zerwać: róża zniknęła, a uwolniona czarownica z chichotem skryła się w głębi lasu. Korony drzew tworzyły nad ścieżką wysoką, szumiącą kopułę, a wzrok się gubił w nieprzeniknionych zaroślach. Na koniec księżniczka dosiadłszy olbrzymiego żółwia jechała na nim do dalekiego zamku, którego wieżyce ledwie dostrzegalne były w oddali, i wiadomo było, że będzie tak jechała tygodniami, a może nawet miesiącami, ale tam czekał na inią cudownej urody książę, który miał być dla niej, już na ,caJe życie, Pięknym Księciem z Bzowego Lasu. Gabriela przybywała w chłopięcym przebraniu, w welwetowych spodniach i wiatrówce podbitej futerkiem, otulona po szyję, zawsze z gołą głową. Śmiała się i skakała z radości jak dziecko, gdy tylko mnie z daleka dostrzegła. Ponieważ zawsze się spóźniała, przechadzałem się czekając na nią nad brzegami jeziorka i po okolicznych ścieżkach, nie oddalając się zbytnio od rozstajów, gdzie mieliśmy wyznaczone spotkanie. Czasami nawet pragnąłem, żeby opóźniła się bardziej, tak dobrze mi było w tej samotności. Od tak dawna już zapomniałem
o lesie, o tym zapachu, o cichych, tłumionych mchem krokach, o rozchylanych paprociach. Po drugiej stronie
jeziorka widniały zrudziałe zbocza i czarny pierścień lasu. Nieruchoma woda odbijała szare niebo. Mogłem nie wiem. jak źle myśleć o Gabrieli i przekonywać się codziennie, że nie powinienem się do niej przywiązywać: jej zawdzięczałem te chwile oczekiwania w jesiennym lesie. Tyle znałem ludzi na świecie i nie miałem z nich żadnego pożytku, a tu to nie wiadomo co, podobne do miłości, wracało mi smak życia. Po tylu latach czułem na nowo bicie własnego serca. Nie tak byłem przejęty jak w piętnastym roku życia spiesząc na pierwszą randkę: teraz wzruszenie moje było jeszcze chyba większe. Nie szło o odkrycie, o oczekiwanie czegoś niewiadomego, co zawsze trochę peszy, nie, to był powrót do ojczyzny, która wydawała się już na zawsze stracona, a którą się oto z radością rozpoznawało. Ciche ptaki przelatywały pod koronami sosen i ldcznp strumienie płynęły wzdłuż ścieżek, czasami je przecinaj# pomiędzy dwoma wielkimi kamieniami. Od czasu, jr1' skończyło się lato, uciszyły swój szum i płynęły teraz rh*- wie bezgłośnie. Ani jednej łódki na jeziorku, ani jedit'-. domostwa nad brzegiem. Od czasu do czasu dolatypiti.- jakby przytłumiony, daleki poszum przejeżdżających puk- las samochodów, ale choć nadstawiałem ucha, odgłos ter zaraz niknął. I ja również byłem zagubiony doszczętnie w tym Bzowym Lesie, z tą różnicą, że ja marzyłem, żeby ■nigdy stąd nie wyjść. Wiedziałem, że zaraz spomiędzy drzew, i to zwykle od strony, z której najmniej jej się spodziewałem, wyłoni się Gabriela, 'która przyjdzie tt tylko dla mnie.
Wiedziałem przecie, że od dość odległego już czasu, gdy spotykałem ją jako małą dziewczynkę na spacerze z tatusiem, prowadziła swobodny żywot kobiety, która zwykła nie odmawiać sobie niczego ni siebie nikomu. A czy ja był...
Jura2000