Gilliams Maurice - ELIASZ ALBO WALKA ZE SŁOWIKAMI + ZIMA W ANTWERPII - WPŚ.rtf

(467 KB) Pobierz

Gilliams Maurice

ELIASZ ALBO WALKA ZE SŁOWIKAMI

ZIMA W ANTWERPII

 

 

Twórczość Gilliamsa, a nawet jego nazwisko, są w Pol­sce chyba zupełnie nie znane, albo bardzo niewielu. A przecież należy on do najwybitniejszych postaci w nowszej literaturze niderlandzkiej, a nawet europejskiej. Tego zdania jest przynajmniej kilku wybitnych kryty­ków. Stawiany bywa na równi z takimi twórcami, jak Rilke i Fournier.

O              życiu jego mamy skąpe wiadomości. Urodził się 20 lipca 1900 roku w Antwerpii. O jego dzieciństwie można by się wiele dowiedzieć z autobiograficznych szkiców Oefentocht in het luchtledige (Wyprawa ćwiczebna w próżnię, 1934), które stanowią jakby wstępne studium do 'jego głównego dzieła, jakim jest Eliasz. Gilliams jest se­kretarzem Królewskiej Flamandzkiej Akademii Języka

i              Literatury (Koninklijke Vlaamse Academie voor Taal en Letterkunde).

Na tle niebogatego w zewnętrzne wydarzenia życia tym bujniej przedstawia się jego życie duchowe, tak jak się ono odzwierciedla w jego twórczości, zwłaszcza w liryce.

Niełatwo jest zaliczyć Gilliamsa do jednego tylko wy­raźnie określonego kierunku literackiego. Od roku 1927 włącza się w nurt ekspresjonizmu, z którym łączy go hasło wewnętrznego pogłębienia. Są też w jego twórczoś­ci i wyraźne cechy neoromantyzmu. Ale przede wszyst­kim jest wybitnym indywidualistą kroczącym swoimi drogami. W ciągu lat niewielu stwarza własny świat, któremu daje wyraz poetycki już w pierwszym zbiorze wierszy Eenzame Vroegte (Samotny ranek). Za zbiór naj­wierniej odzwierciedlający jego osobowość uchodzi De

Fies in den Zee (Butelka w morzu). Wreszcie trzeci z kolei tomik poezji Het Maria-leven (Życie Marii) daje mimo wybitnie swoistych cech możność paraleli z Rilkem. Te trzy pierwsze tomiki wierszy wydał Gil­liams później w jednym zbiorze Verleden van Columbus (Przeszłość Kolumba, 1933).

Ale jego utwory prozą są w gruncie czystą poezją. Po wspomnianych już szkicach ze swego dzieciństwa zdoby­wa sobie Gilliams imię pełną romantycznego uroku książ­ką Elias, of het gevecht met de nachtegalen (1936), która dopiero teraz doczekała się u nas przekładu. Utwór ten planowany był pierwotnie jako trzyczęściowy, ale autor poniechał części środkowej i dopiero w roku 1952 wydał część trzecią Winter te Antwerpen (Zima w Antwerpii).

Powieść Eliasz została zaliczona do szczytowych pozycji w całej niderlandzkiej literaturze. Jest to przepojona uczuciowością poetycka relacja z życia chłopca, który, choć otoczony liczną rodziną, idzie samotnie przez życie i swoje spostrzeżenia i przeżycia interpretuje w sposób wysoce swoisty.

Victor van Vriesland pisał o tej książce: „Piękność, sa­motność, uczuciowe pogłębienie stanowią istotę tej po­wieści... Ta proza, ze swym uczuciowym reagowaniem, jest niezwykle sugestywna.”

W Eliaszu Gilliams daje wyraz swej niezwykle- wrażli­wej naturze, wrażliwej przede wszystkim na tajemnicę leżącą poza rzeczami. Mimo wysokiego artyzmu tego utworu nie da się jednak zaprzeczyć, że, jak pisze Mar- nix Gijsen, „chłodna doskonałość tej sztuki jest nieco ' bezkrwista”. Georg Hermanowski pisze: „Dla Gilliamsa atmosfera jest o wiele ważniejsza niż fakty. Jest w nim prawdziwie romantyczne rozmiłowanie w pięknie.” Al­bert Westerlinck nazwał go „aniołem, który przez prze­oczenie dostał się w naszą ziemską sferę”.

Po Eliaszu Gilliams wydał świetnie opracowany wy­bór flamandzkiej liryki (1937), a następnie zbiór orygi­nalnych esejów De Man vor het venster (Mężczyzna przed I oknem, 1943). Dalsze prace to: Inleiding in die Idee Hen-

ri de Brackeleer (Wprowadzenie w ideę H. de Br., 1945), powieść artystyczna i budzące duże zainteresowanie stu­dium o Paulu van Ostagen (1896—1928), wybitnym liry­ku o nastawieniu humanitarnym (1946). A dalej seria aforyzmów i krótkich esejów o literaturze i sztuce Het Werk der leerjaren (Dzieło lat nauki, 1947) oraz Rubens en zijn beide vrouwen (Rubens i jego obie żony, 1948). Wreszcie w 1952 wychodzi wspomniana trzecia część za­mierzonej trylogii o Eliaszu.

Gilliams nie jest pisarzem płodnym, ale wszystko, co wyszło spod jego pióra, jest godne uwagi tak pod wzglę­dem treści, jak i formy. Jest mistrzem detalu. Jego po­mysły językowe są często zaskakujące, a nawet niekiedy dziwaczne, toteż język jego stawia przed tłumaczem trud­ności czasem niepokonalne w pełni.

Victor van Vriesland napisał o nim: „Rzeczą szczegól­ną u Gilliamsa jest nie to, co stworzył, lecz to, czym jest, a to przecież o wiele ważniejsze, gdyż niepowtarzalne. Jest to osobistość w wysokiej mierze inteligentna... choć nie robiąca z inteligencji świadomego użytku. Człowiek to niezwykle wrażliwy, chłonny i spostrzegawczy — lecz dzięki samemu faktowi, że takim jest, a nie przez wolę i świadomość... Gilliams to unikalna postać w literaturze flamandzkiej, ponieważ wszystkim, czym jest, jest bez napięcia, bez przymusu lub wysiłku. Wznosi się ponad to, co naturalne, przez samą możność bycia bez trudu sobą.

Jego uczucia są uczuciami wszystkich poetów wszyst­kich czasów... lecz znajduje on dla nich własną formę w tradycji języka. Przez to jest Flamandem i nie-Flaman- dem, jest jednocześnie flamandzki i ogólnoświatowy i należy do największych swego czasu i swego kraju, mimo bezpretensjonalnej prostoty, która go stawia z dala od konwencjonalnego literackiego środowiska."

Długo, zbyt długo może czekaliśmy w Polsce na moż­ność zapoznania się z jego twórczością.

Andrzej Kołaczkowski

Gdy Alojzy niepokoi nasze serca, czepiamy się drzewa rzeczywistości jak zaczarowane małpy. Ma szesnaście lat i jest o dobre cztery lata starszy ode mnie. Wieczorem, w łóżkach, robimy papierowe łódeczki, które następnego dnia puścimy na wodę potoku za dworem. Alojzy siedzi ukryty pod kołdrą i coś gryzmoli ołówkiem. Nie pokazu­jąc się podaje mi jedną po di.Mgiej kartki z zeszytu, które ja zginam według ustalonej reguły. Nie pojmuję natu­ralnie tajemnych praw tej osobliwej gry i pomagam mu, ślepo posłuszny jego zarządzeniom.

Nie rozumiem, dlaczego chce mi rano pomagać przy myciu. Robi to w przykry, szorstki sposób, a mydło szczypie mnie w oczy; ale dla siebie mocno oszczędza wody. W dłoniach jego wyżarte są szerokie blizny, a na suchej, zeskorupiałej dolnej wardze gorączka pozostawiła czarną smugę.

              Łódki! — woła z zapałem.

Upuszczamy ręcznik i jednocześnie biegniemy do łóż­ka; spośród prześcieradeł w nogach łóżka wydobywamy łódki. Parę z nich stało się nie do użycia, a jednej nie można odnaleźć wśród skotłowanej pościeli. Alojzy chowa je pod bluzą, jak tajne dokumenty, i pędem zbiegamy po schodach na pierwsze piętro, aby przez szparę w drzwiach powiedzieć babce „dzień dobry”.

Po śniadaniu śpieszymy do parku.

Przedzieramy się przez gęste zarośla i chwilę stoimy

U

dygocąc wśród zroszonej zieleni. Jest to wietrzny zaką­tek. Od czasu do czasu czuję na ramionach palce Alojze­go i rozumiem poufne znaczenie mocnego uścisku jego dłoni. Nasłuchując skradamy się między trzeszczącymi gałązkami. Czy tam coś jest? To tylko spłoszony dziki gołąb. Pogoda jest dżdżysta i niebo zaciągnęło się jedno­litą szarością.

Wracając w południe do domu nie mamy za sobą żad­nych niezwykłych doznań. Łódki zostały puszczone na wodę; widzieliśmy, jak odpływają jedna po drugiej i zni­kają za zakrętem, gdzie prąd jest bystry. Nagłym zry­wem wymykają się nam z pola widzenia.

Skoro tylko znaleźliśmy się w pobliżu dworu, jakieś dziwne podniecenie opanowało Alojzego. Skoczył w śro­dek klombu płomiennych dalii i jak gdyby był otoczony nawałą wrogów, wymachuje i bije wokół siebie ramio­nami, jakby to były szable, tak że kwiaty i liście fru­wają mu nad głową. W altance ciotka Zenobia zawodzi w bezsilnej wściekłości. Uciekamy do jadalnego, do mo­jej matki, bo wiemy, że obroni ona Alojzego przed ciotką Zenobią. Wobec mej matki staje się on dziwnie spokojny i gdy jej powolna dłoń gładzi go pieszczotliwie po wło­sach, nagle z krtani wydobywa mu się długo powstrzy­mywane szlochanie.

Zawstydzony stoi z czołem opartym o ścianę, walcząc ze sobą. Tymczasem zasiedliśmy do stołu. Wyczekująca cisza zawisła nad rodziną. Służąca obchodzi stół z dymią­cą wazą. Gdy Alojzy się wreszcie odwraca, wygląda jak głuchoniemy, osłupiały i nieczuły wobec nas. Oczy, twar­de i pociemniałe w bladej twarzy, zdają się nikogo wokół nie rozpoznawać.

Każdego roku podczas letnich wakacji odbywa się w majątku rodzinnym uroczystość i zgodnie ze zwyczajem, dzieci muszą dać małe przedstawienie teatralne. Ciotka Teodora zadała sobie wiele trudu i od paru tygodni wszystko jest dopatrzone do najdrobniejszego szczegółu. Udział biorą chłopcy cioci Emmy: Kazimierz, Oskar i Leopold, oraz dzieci ciotki Zenobii: Albert, Alojzy

i Hermina. Z pytaniem w oczach stoimy zgromadzeni wo­kół ciotki; ogarnia nas zdumienie, ponieważ mówi ona z obłudną i wyrachowaną uprzejmością o różnego rodza­ju ubocznych sprawach.

Ciotce Zenobii umarł synek Piotruś; cioci Emmie có­reczka Wirginia. Ich pamięci poświęcimy w tym roku wzruszające przedstawienie. Hermina gra dzieciątko cio­ci Emmy; a ponieważ żaden z chłopców cioci Emmy nie jest dostatecznie mały, aby zagrać Piotrusia, muszę ja objąć tę ważną rolę. Odbywamy codziennie próby w wy­służonej remizie, a ciotka podpowiada nam uroczyście, co mamy mówić.

Gdy wreszcie wolno nam się rozejść, jestem tak śmier­telnie zmęczony, że nie mogę towarzyszyć Alojzemu. Starsi chłopcy idą z książkami na trawę; pod starym dę­bem w cieniu pralni grają w kręgle lub w pikietę. Her­mina zwabia mnie do domu, idziemy do salonu i tam wspaniale wypoczywamy pod stołem.

Hermina jest bardzo nerwowa, chuda, o przezroczystej bladości i ma czasem zupełnie zwariowane pomysły. Miewa też napady czułości; wtedy chce być jak najbliżej mnie. Stale depcze mi po nogach albo trzepie z pasją po palcach, aż odczuwam piekący ból. Uczy mnie bawić się ogniem. Potajemnie zwędziła pudełko zapałek; zapala na raz trzy do dziesięciu zapałek, które potem lekkomyślnie przerzuca ponad moją głową w kierunku wiadra z wę­glem.

Czasem mam wrażenie, że ogień ogarnął moje włosy.

              Eliaszku — mówi Hermina — opowiedz jeszcze raz

o              sinej dłoni.

Opadła obok mnie na dywan i widzę, jak lekki dreszcz przebiega jej wątłe ciało. Nie pierwszy to już raz opo­wiadam o sinej dłoni; zna to opowiadanko, a jednak nie może usiedzieć spokojnie z trwożnego oczekiwania, chce jej się jednocześnie śmiać, wzdychać i ziewać, aż do zimnych dreszczy. Z całym prostodusznym przekonaniem zaczynam opowiadać o mrocznych wydarzeniach owego zimowego wieczoru, gdy samiuteńki leżałem w łóżku.

Właśnie obudziłem się i chciałem zaraz znowu zasnąć, ale nie mogłem odnaleźć tego ciepłego zagłębienia, tej wspaniałej niecki, jeszcze przed chwilą najbardziej włas­nej, do której moje ciało tak dobrze się dopasowało, że mogłem w niej leżeć, mocno zewsząd otulony. Wierciłem się, aż odrzuciłem kołdrę z nóg; nie mogłem już znaleźć zakątka w łóżku, gdzie bym się mógł wygodnie ułożyć i podrzemać. Leżałem na plecach, z ramionami pod gło­wą, jak wczesnym rankiem, gdy człowiek już się zbu­dził, a jest jeszcze za wcześnie na wstanie. Lodowe kwia­ty z cicha trzaskały na zamarzłych szybach. Ulicą prze­biegł kłusem koń z dzwonkiem. Obracałem rozpaloną głowę z lewa na prawo; przez czas jakiś wpatrywałem się w światło nocnej lampki, które migotało za niebies­kim szkłem. Z dołu, z kuchni, dochodził mnie niekiedy wyraźny odgłos stawianego na ogniu garnka lub uporczy­we miauczenie kota. Gdy w pewnej chwili spojrzałem na kołdrę, zobaczyłem, że w nogach łóżka coś się poru­sza, czego nie mogłem dobrze rozpoznać. Wyglądało, jak zwinięta pończocha, ale było to coś innego, gdyż miało ruchome członki i zdawało się spoczywać na nóżkach za- grzebującego się kraba. Ostrożnie, powoli zacząłem pod­ciągać stopy, najpierw lewą, potem prawą. Lecz gdy tyl­ko poruszyła się prawa stopa, drgnął też ten niesamo­wity stwór i podsunął się bliżej. A gdy raz został wytrą­cony z równowagi, nie chciał już leżeć spokojnie. Nagle ujrzałem z przerażeniem siną, szpetnie skurczoną dłoń, która z drażniącą powolnością sunęła ku mnie. Doszła już do mego kolana i przewidywałem, że w krótkim cza­sie osiągnie moją pierś; jeszcze parę strasznych chwil — i będę leżał w łóżku jak ptaszek z ukręconym łebkiem. Chytrze usiłowałem obrócić się; leżałem na brzuchu, z twarzą ukrytą w poduszce. Nogami i ramionami wyko­nywałem przez chwilę ruchy pływackie, w oczekiwaniu, że się wydarzy coś najgorszego.

Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach, jakby lodowa­ty palec przesunął się po kręgosłupie licząc jego kręgi. Coś legło mi wielkim ciężarem na barkach, ale nie posu­

nęło się wyżej, pozostawało wciąż na tym samym miej­scu. Zdecydowanym skrętem odwróciłem się w stronę czyhającego na mnie niebezpieczeństwa, aby je zmusić do ucieczki. Dopiero gdy matka weszła na górę, odwa­żyłem się otworzyć oczy. Zanim zdążyłem jej opowiedzieć

0              sinej dłoni, schyliła się, aby podnieść coś z podłogi. Usłyszałem przy tym, jak sucho stwierdziła, że pan do­ktor zapomniał swojej rękawiczki.

Alojzy zwabił mnie znowu nad potok. Na pastwisku pasą się w wieczornym słońcu łaciate krowy. Umawiamy się, że tu będę na niego czekał. Alojzy bierze długą tycz­kę i szykuje się do skoku ponad wodą. Pytam go jeszcze, dokąd się wybiera. Milczy i spuszcza głowę. Nie dając odpowiedzi wykonuje zręczny, daleki skok. Szybko znika mi z oczu.

Pozostaję sam pod wysokimi drzewami.

Naturalnie nie czuję się obco w tym miejscu, przycho­dzimy tu codziennie, aby puszczać na wodę łódeczki. Nagle coś mi przychodzi do głowy. Biegnę do domu

1              wracam niepostrzeżenie z arkuszem grubego papieru. Są na nim nalepione trzy zagraniczne znaczki. Odrywam adres i zginam arkusz w dużą, silną łódkę. Przed pusz­czeniem na wodę wyposażam ją w osobliwy fracht: kęp­kę mchu i błyszczącego czarnego chrząszcza.

Jestem sam. Pierwszy to błogi raz ja sam, całkowicie w swym własnym imieniu oddaję się tej zabawie. Ręce mi drżą. Moja łódka mknie dumnie i pięknie, wypuszczo­na z dygocących palców. Wszystko odbywa się niewiary­godnie szybko i pewnie. Łódka obraca się i widzę różo­we znaczki na jej boku, jak tajemnicze flagi. Sunie z dużą szybkością ku zatoce i jak za obróceniem stronicy w książ­ce, nagłym zrywem znika mi z oczu.

W nadbrzeżnym sitowiu zaczyna kumkać żaba, a trzy świerszcze cykają jednocześnie w trawie tuż przy sobie. Jakie smętne rozmyślania nasuwają się człowiekowi pod wieczór, gdy wdycha zapach rzęsy wodnej. Na pastwisku

IB

w podnoszącej się mgle stoi klocowate bydło, nieruchome i bezmyślnie wpatrzone przed siebie, czekając ze zwie­szonymi łbami na coś, co nie nadejdzie. Zapóźniona ja­skółka krąży nad wodą. Dokąd też dotarła moja moc­na, dziwna łódka? Obawiam się, że osiągnęła swoje prze­znaczenie, że nadszedł kres jej śmiałej podróży. Dokąd też może dotrzeć? Wszystko dzieje się w prawdziwej, nie­przeniknionej glorii sennego marzenia. Zrobiło się duszno i piwniczne zapachy snują się w zaroślach. Może będzie dziś w nocy padało, gdyż szare opary kłębią się po nie­bie, a wiatr ucichł.

Jak długo przebywam już sam nad wodą? Od strony dworu dźwięczy dzwonek wzywający na kolację. Bieg­nę do matki. Ciotka Zenobia pyta o Alojzego. Po chwili opowiadam wszystko: o naszej umowie i jak długo na nie­go czekałem. Wszyscy w milczeniu zamieniają spojrzenia. Idziemy go szukać ciemną już zupełnie alejką; ja wy­przedzam o kilka kroków matkę, ciotkę Zenobię, ciotkę Teodorę, Herminę i Alberta. Czekamy jakiś czas nad po­tokiem, wreszcie widzimy Alojzego — zbliżającego się wielkimi skokami przez zasnute wieczornym mrokiem pastwisko. Wydaje się, że nabrał sił i zmężniał w czasie tej wyprawy. Macha ramionami podczas biegu i szybko posuwa się naprzód. Ciotka Zenobia jest mocno poiryto­wana i jak tylko zdołała go pochwycić, sprawia mu po­rządne lanie; matka nie może na to patrzeć i zduszonym głosem napomina ją: — Zenobio, Zenobio! — Alojzy mil­czy jak grób; nie sposób wydobyć z niego ani jednej łzy, ani jednego okrzyku bólu. Z zimnym spokojem przyj­muje siarczyste policzki, nie próbując się nawet osłonić.

Nie śmiem teraz pytać, skąd przychodzi tak późno jak ktoś zbłąkany. Milczący pochód przesuwa się przez wiej­ską posiadłość i znika w zupełnej ciemności.

Następnej niedzieli odbywa się uroczystość.

Albert i Leopold sklecili scenę; w pokoju panuje miły nieład; stół odsunięto pod ścianę, krzesła stoją w dwóch rzędach. Ciotka Teodora ma na sobie obszerną, kosztow­ną suknię barwy kości słoniowej, pełną fałd i ozdóbek.

Gdy musi wydać niezbędne zarządzenia, wtedy dopiero jej anemiczne ciało zdobywa się na jakiś powolny ruch. A jej fryzura: pretensjonalnie ułożona, z drżącym sznu­rem pereł wplecionym we włosy; u góry plątaninę locz­ków podtrzymuje wachlarzowaty, ażurowy grzebień.

Po południu padało i na szczęście wieczór zapadł wcześnie, tak że mogliśmy zacząć przedstawienie. Za pa­rawanem, tuż przy scenie, ubrano nas w ładne kostiumy, które ciotka sporządziła ze starych firanek, a na głowę nałożono nam papierowe korony. Lampki rozsiewają mi­gotliwe światło; ustawiamy się w „żywy obraz"; Hermi- na trzyma w ręce książeczkę, na moich palcach drży pa­pierowy motyl, za nami stoją anioły Stróże ze zwieszo­nymi ramionami, w niezaradnym oczekiwaniu. Gdy wszy­stko jest gotowe, rozlega się dzwonek ciotki w hallu. Światło w staroświeckiej lampie naftowej zostało skrę­cone; w szkiełku nie widać już płomienia; jeszcze tylko złotawy duch światła przebywa chwilę we wnętrzu. Ro­dzina nadchodzi. W hallu szeleszczą jedwabne suknie, do­ciera do nas niewyraźny gwar; ale wszyscy milkną, twa­rze przy wejściu czerwienieją z radosnego oczekiwania. Stoimy za zielonymi, czerwonymi, niebieskimi i żółtymi światełkami, dokoła rozmieszczone są doniczki z kwiata­mi, z sufitu nisko zwisają papierowe festony. Pianino roz­brzmiewa Marszem huzarskim; czujemy się zmęczeni; mu­simy stać tak długo w tej samej pozycji; zadajemy sobie wiele trudu, aby nie stracić równowagi i nie zepsuć przedstawienia.

Na widok tak uroczyście zgromadzonych widzów czu­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin