Hein Christoph - ŚMIERĆ HORNA - WPŚ.rtf

(807 KB) Pobierz

Hein Christoph

ŚMIERĆ HORNA

 

 

 

Rozdział I

Przypomnij sobie.

Spróbuję.

Musisz sobie przypomnieć.

To było tak dawno temu. Minęły lata.

Nie mogłeś tego zapomnieć. To było wczoraj.

Byłem taki mały.

Widziałeś to. Wszystko widziałeś.

Byłem dzieckiem.

To było wczoraj.

Nie, minęły już lata. Niech pan na mnie popatrzy, mam siwe włosy.

Popatrz na mnie. Minął tylko jeden dzień. Musisz sobie przypomnieć.

Pan pracował na zamku...

Tak, tak, na zamku. A dalej?

Ojciec zabraniał mi chodzić na zamek. Wtedy, kiedy już było po wszystkim.

Dalej! Przypomnij sobie!

Doktor Spodek

Tego roku Cyganie przybyli późno. Minęła Wielkanoc i kwiecień i wszyscy już się spodziewali, że znaleźli sobie inne miasto. Ale w końcu maja, w czwartek, ich wozy znów stanęły na Łące Płócienników, w środku miasta. A na linie rozciągniętej pomiędzy dwiema lipami znów po­wiewały długie wyświechtane części cygańskiej odzieży.

Po południu zjawił się u nich burmistrz. Przyszedł z Bachofenem, swoim zastępcą, i sekretarką. O tej porze dzieci ze szkoły były już u Cyganów. Dwie godziny wcześniej, a ośmieszająca burmistrza scena rozegrałaby się bez świadków i mógłby już ją mieć za sobą. Ale on tak zgłupiał, że te nędzne Cyganichy potrafiły na oczach dzieci wycisnąć go jak ręcznik i pozbyć się z placu. Myślałem, że stary Cygan pogoni go batem. Ja w każdym razie tak bym zrobił na jego miejscu. Ale stary nawet się nie pokazał. Pozostawił kobietom przedstawicieli władz miasta i ani przez moment nie zainteresował się harmide- rem przed swoim wozem. Ostatecznie szukano pretekstu, aby wypędzić z miasta jego i całe towarzystwo. Instynkto­wnie uczynił to, co było najsłuszniejsze. I tak wszystko skoń­czyło się na krzyku, śmiechu dzieci i poczerwieniałej cielęcej twarzy naszego burmistrza.

Rok wcześniej przepowiedziałem mu apopleksję. Potem już nigdy nie pokazał się w moim gabinecie. Przypusz­czalnie chodził do Dietzena na osiedle. Albo miał lekarza w Wildenbergu, którego odwiedzał, kiedy musiał jeździć do powiatu. Ale miałem wówczas nadzieję, że jeśli dojdzie

do tego, iż zaśliniony, bełkocząc, będzie leżał na po­duszce, wtedy mnie wezwą. Miałem nadzieję, że jego oczy będą mnie niespokojnie błagały o przebaczenie i pomoc, a ja będę szczęśliwy, bo nie będę mu już mógł pomóc. Zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, aby zachować go przy życiu. Niezmordowanie troszczyłbym się o to, aby mizerny płomyk jego bezradnej wegetacji nie zgasł zbyt wcześnie i jego ostateczne cierpienia nie skończyły się przed czasem. I wiedziałbym, jak się usprawiedliwić z tego przed moim Bogiem, tak jakbym się spowiadał własnemu księdzu, który nie mógłby odmówić rozgrzeszenia memu zaspokojonemu wreszcie rozgoryczeniu. A jednocześnie wiedziałem, że nie odczuję zadowolenia i nadal będę pełen zgryzot, aż wreszcie, w dniu mojej śmierci wcześniej czy później, one mnie rozszarpią. Albowiem to nie owa nadęta, żałosna cielęca gęba Kruschkatza ugniata moją duszę na kupkę psiego łajna. To miasto mnie zabija. Czuję do niego wstręt, odkąd tu mieszkam, odkąd żyję na tym świecie. I nienawidzę go, odkąd ojciec kupił mi tu praktykę i powiedział, że wykształcił mnie tylko dla dobra tego miasta. Że dlatego wydał na mnie tyle pieniędzy, abym teraz odpłacił miastu za to, co on w ciągu swego życia wobec niego zawinił.

A jeśli wciąż jeszcze tu mieszkam, choć ojciec dawno nie żyje i mam też dawno za sobą ową lepką nędzę i ubóstwo, i mógłbym stąd odejść, dokąd tylko zechcę, to pozostaję tu z powodu innego długu. Wypełnię misję, którą mi zlecił ojciec. Doprowadzę ją do końca ze względu na siebie samego. Że względu na upokorzenie, które mi zgotował ojciec, niech nie spoczywa w pokoju, i ze względu na przykrości, których doznałem od tego miasta, darmowe obiady i dobrodziejstwa, które zmuszo­ny byłem z wdzięcznością przyjmować. Wówczas. I choć również to potrafiłbym przebaczyć i darować, to jednak nie potrafię zapomnieć. Nie potrafię zapomnieć tchórzo­stwa, z powodu którego to miasto pozwala, aby nieustan­nie działy się w nim nowe krzywdy. Śmierć takiego człowieka jak Horn powinna wystarczyć, aby zgładzić to miasto jak biblijną Gomorę.

O              Cyganach dowiedziałem się dzięki mojej córce.

Skończywszy popołudniową drzemkę, udałem się do

7

biblioteki. Od paru lal każdego popołudnia siedzę dwie godziny w swojej bibliotece i przerzucam zgromadzone tam książki. Nie czytam ich, nie mam do tego cierpli­wości. Dość już mam tych wymyślonych postaci i przysłu­chiwania się papierowym rozmowom, tym wytężonym, nienaturalnym gestom domniemanego życia.

Idę do biblioteki, aby być sam. Aby podążać za bezcelowym strumieniem własnych myśli, aby wypalić papierosa i uciec przed ludzkimi głosami. Przed potokiem słów mojej żony bigotki i afektowanym ględzeniem córki, która zapowiada się na równie wielką hipokrytkę; przed pokornym głosikiem Christine oraz proszącymi i bez­wstydnymi żądaniami pacjentów. Tylko tu, w samotności mojej biblioteki, jestem bezpieczny przed nagabywaniami i mogę słuchać własnych myśli, krążących chaotycznie w mojej głowie. Przywykłem do tych godzin bibliote­cznych od czterech lat i zachowam je do końca życia. A gdybym miał umrzeć na przyjazny i dyskretny atak serca, tak jak to sobie postanowiłem, albo też gdyby moje zniechęcenie miało mnie wcześniej doprowadzić do obłę­du, to pragnąłbym, aby stało się to w bibliotece, po drzemce popołudniowej, zanim Christine zawoła na herbatę i będę się musiał wydać na pastwę żonie i córce. Pragnąłbym, aby wszystko, co ma mnie spotkać, dokona­ło się w samotności tego pokoju.

Wówczas podszedłem w milczeniu do stołu. Patrzyliśmy na Christine, która nalewała nam herbatę i podawała ciasto. Żona usiadła i dopiero wówczas powiedziała, że przyjechali Cyganie. Johanna, moja córka, była na Łące Płócienników razem ze swoimi koleżankami i paplała

o              tym, co tam widziała.

Przybycie Cyganów było przedstawieniem, które po­wtarzało się każdego roku. Widok śniadoskórych ludzi w barwnych szmatkach i o siwych kędzierzawych włosach albo czarnych kosmykach tak bardzo bulwersował mia­sto wraz z jego kruchą prawością i niezmiennym, pilnie strzeżonym rytmem życia, że wciąż na nowo ulegało ono fascynacji i irytacji z powodu niepojętej dali, obcości i niezrozumiałych gardłowych okrzyków, które roztacza­ła przed nim ta przybyła z daleka nędza.

Byłem przekonany, że o tej porze w całym mieście

8

rozmawiano o Cyganach. Bo o czym można było w tym mieście rozmawiać. W końcu maja Horn przecież jeszcze żył.

..Wyglądało, jak gdyby się zabłąkał — powiedziała córka o burmistrzu — a może tylko bat się kobiet."

Wzięła jeszcze kawałek ciasta, a kiedy go zjadła, oblizała palce prowokująco powoli i dokładnie.

„Nonsens — przerwałem wreszcie milczenie. On się niczego nie boi. Zbadałem go dokładnie. Nie jest nawet zdolny do takiego uczucia."

Córka zachichotała nienaturalnie. Poczułem się nędz­nie i podle na myśl, że zmarnowałem tyle godzin i dni z nią i żoną i że również w przyszłości będę trwonił czas głupio i bez pożytku.

Thomas

Po lekcjach poszedłem z Paulem na Łąkę Płócienników. Chcieliśmy zobaczyć Cyganów. Paul opowiadał o nich. Dostrzegł ich już z rana, kiedy szedł do s/koły.

Na Łące Płócienników zebrała się już gromadka dzieci, może ze dwadzieścioro. Stały w milczeniu i gapiły się na obóz cygański, na wozy i konie. Dzień był gorący, kobiety siedziały koło wozów i prały swoje ubrania, wielkie prostokątne chusty, które rozkładały na trawie, niczym wyblakłe chorągwie, aby wyschły. Mężczyźni rzadko się pokazywali. Od czasu do czasu któryś z nich podchodził do drzwi i wykrzykiwał na cały glos grubiańskim tonem jakieś imię. Wtedy jedna z kobiet wchodziła do wozu, ale zaraz wracała.

Szefa ujrzeliśmy dopiero wówczas, kiedy zjawił się burmistrz, aby przepędzić Cyganów z Laki Płócienników. Szef byl bardzo grubym mężczyzną. Byl tak gruby, że nie mógł sobie sam zawiązać sznurowadeł. Rzadko wycho­dził ze swego wozu. W ubiegłych latach nigdy nie chodził do miasta. Zakupy robiły zawsze tylko kobiety. Czasami siadywał wieczorem pomiędzy wozami i palił. Mogliśmy

9

wtedy podziwiać jego gruby goły brzuch, który wystawał ponad czerwoną szarfę spodni. I każdego roku, za każdym pobytem w naszym mieście, odwiedzał pana Gohla, starego malarza z zamku. Dlaczego chodził akurat do pana Gohla, nikt nie wiedział. Ojciec mówił tylko, że się dobrali.

Paul powiedział, że powinniśmy zapytać Cyganów, czy nic moglibyśmy u nich pracować. W ubiegłym roku Paul pracował u tego grubego szefa. Załatwiał mu drobne sprawunki. Mógł za to jadać razem z Cyganami, a na pożegnanie otrzymał cztery duże zagraniczne monety. Tureckie monety, powiedział Paul. Twierdził, że Cyganie je ukradli, bo wyglądały na bardzo cenne. Pokazał je tylko mnie i nie wolno mi było z nikim o tym rozmawiać. Musiałem przysiąc.

Staliśmy więc obaj z Paulem pod obozem Cyganów i czekaliśmy, żeby olbrzymi kałdun szefa ukazał się w drzwiach i żebyśmy mieli okazję poprosić głowę rodu

0              pracę. Ale widać było tylko kobiety. Młode kobiety, które pokrzykiwały chaotycznie dzikim głosem i porusza­ły się, jak gdyby bez przerwy tańczyły, i ponure milczące staruchy, których pomarszczone brązowe twarze strzela­ły ku nam spojrzeniami czarownic.

0              godzinie trzeciej zjawił się burmistrz z Bachofenem

1              młodą kobietą, która mieszkała na osiedlu. Podeszli do Cyganów i rozmawiali z nimi, ale staliśmy zbyt daleko, aby ich zrozumieć. Potem jedna z młodych Cyganek podeszła do wozu, a burmistrz odwrócił się do nas i po­wiedział, żebyśmy się wynieśli. Ponieważ żadne z dzieci nie ruszyło się z miejsca, krzyknął jeszcze raz i pogroził nam pięścią, ale nie zbliżył się do nas. Kilku starszych chłopaków roześmiało się, ja również ani drgnąłem, zachowałem się tak, jak gdybym nic sobie nie robił z tego, co powiedział burmistrz, i miałem nadzieję, że mnie nie poznał.

Młoda Cyganka stanęła w drzwiach wozu i potrząsnęła głową. Burmistrz podszedł do niej, podał jej jakiś papier

1              o czymś ją przekonywał, choć niewątpliwie wiedział, że kobieta go nie rozumie. Żadna z kobiet cygańskich nie opanowała naszego języka, tylko szef mówił trochę po niemiecku i mógł nas zrozumieć. I stara Cyganka,

10

czarownica z wąsami. Cyganka wykrzykiwała nieznane słowa, inne Cyganki również wrzeszczały coś do bur­mistrza. Hałas był niesamowity. Burmistrz wrzeszczał, kobiety krzyczały przeraźliwie, a cygańskie psy ujadały. Pan Bachofen, który towarzyszył burmistrzowi, milczał i skubał marynarkę. Potem spojrzał na nas ponuro i za­czął wymachiwać ręką, aby nas przegonić.

W pewnej chwili w drzwiach ukazał się szef. Miał czerwoną kamizelkę na gołym ciele i długo spoglądał w niebo. Potem splunął, zszedł ostrożnie po małych schodkach, obszedł wóz dokoła, splunął jeszcze raz i znów wszedł do środka. Podczas całej tej ceremonii nie zaszczycił burmistrza nawet jednym spojrzeniem.

„Może on go zadźga” — szepnął mi Paul do ucha, podczas gdy gruby Cygan obchodził dokoła swój wóz.

„Kto?" -— zapytałem.

„Cygan — powiedział Paul — oni się po mistrzowsku obchodzą z nożem. Mój ojciec to widział.”

„To pójdzie do więzienia" — odparłem.

„Co ty — Paul parsknął śmiechem pogardliwie. Cyganie nie idą do więzienia. Oni są szybcy, nikt ich nie złapie.”

Zdrętwiałem na samą myśl, że oto na moich oczach potężny stary Cygan rozpłata naszego burmistrza. Ale szef już znowu wszedł do swojego wozu.

Burmistrz i jego ludzie zawrócili. Musieli sobie toro­wać drogę pomiędzy wzburzonymi, krzyczącymi Cyganka­mi. Kiedy przechodzili koło nas, widziałem, jak na czerwonym czole burmistrza lśnił pot. Starsze dzieci opowiadały, że zażądał, aby Cyganie rozbili swój obóz na mokradłach pod miastem. Nie słyszałem tego. Nie słysza­łem nic z tego, co burmistrz mówił Cyganom.

W godzinę później już tylko ja i Paul staliśmy pod obozem. Inne dzieci poszły sobie, ponieważ nic się nie działo. Podeszliśmy kilka kroków bliżej, zachowując jednak odstęp z powodu jazgotliwych psów, które leraz leżały w słońcu i obserwowały nas nieustannie swymi czujnymi oczyma. Mieliśmy nadzieję, że szef wyjdzie jeszcze raz i będziemy mogli go poprosić, aby pozwolił nam u siebie pracować.

W ubiegłym roku Paul każdego ranka przed lekcjami

sznurowa! ni ii buty i dostawał za to codziennie pajdę chicha z grubym plastrem słoniny. Sprzedawał ten chleb podczas przerwy na dziedzińcu szkolnym, każdy chciał choć raz zjeść cygańskiej słoniny. Paul opowiadał, żc ta słonina jest z tuczonych kotów. Cyganie jedli koty, aby zachować sprawne kości. Brzydziłem się, ale też kupiłem wówczas chleb ze słoniną i przełknąłem go z wielkim trudem na dziedzińcu. Potem przez dwa dni było mi niedobrze, ponieważ cały czas myślałem o tym, że zjadłem kocią słoninę.

Czekaliśmy w milczeniu i obserwowaliśmy Cyganki. Potem nadszedł pan Gohl i stanął obok nas. Pogłaskał mnie i skinął mi głową.

Znałem pana Gohla z muzeum na zamku. Często cho­dziłem tam po południu. Pan Horn mi pozwolił, pomaga­łem mu przygotowywać nowe pomieszczenia wystawowe. Pan Gohl również tam pracował. Był malarzem i przez cały dzień się nie odzywał. Nie był niemową. Czasem powiedział dwa, trzy dziwne słowa, ale przeważnie milczał. Mieszkał razem z córką, którą musiał się opiekować. Była nienor­malna. Właściwie mówiliśmy, że jest głupia, ale ojciec zabronił mi tak ją nazywać. Ona jest bardzo ciężko chora, powiedział, i żebym się nie przyzwyczajał do rynsztoko­wych słów. Czasami pomagałem panu Gohlowi. kiedy na zamku nanosi! swoje malowidła na białe ściany.

Stał teraz obok nas i patrzył na Cyganów. Zdjął kapelusz i trzymał go w zgiętej ręce na piersi. Jedna z Cy­ganek spostrzegła go. Wydała głośny okrzyk. W drzwiach ukazał się szef, zobaczył pana Gohla i rozpostarł szeroko ręce.

„Przyjacielu!" — ■ krzyknął gromkim głosem. Widziałem, że panu Gohlowi zaświeciły się oczy. Stary Cygan przywołał go do siebie krótkim, przywykłym do rozkazywania gestem, a potem sam zszedł kilka stopni na dół ze swego wozu. Kiedy stanęli naprzeciw siebie. Cygan ujął obiema dłońmi ręce pana Gohla, potrząsnął nimi i jeszcze raz z taką samą serdecznością i tak samo grzmiącym głosem zawołał: „Przyjacielu!"

Przyciągnął go do piersi i objął. Pan Gohl cały czas trzymał kapelusz przed sobą w zgiętej ręce. Kiedy potężny Cygan wypuścił go z ramion, pan Gohl, zakłopotany, 12

uśmiechając się wygładził kapelusz. Jedna z Cyganek przy­niosła butelkę i kieliszki i szef razem z panem Gohlem wypili na stojąco łyk żółtawego napoju. Potem pan Gohl podał Cyganowi dłoń. Pożegnali się.

Kiedy pan Gohl przechodził koło nas, nałożył na głowę wybrzuszony brązowy kapelusz. Sprawiał wrażenie nie­obecnego, rozmarzonego. Drobna, zapadnięta twarz była jakby rozjaśniona blaskiem niesłychanego szczęścia. Cy­gan stał na schodach swojego wozu i spoglądał za nim. Potem wszedł do środka. Nie będziemy już mogli z nim porozmawiać. Nie było sensu dłużej na niego czekać. Paul zaproponował, aby pójść ukradkiem za starym malarzem do jego domu. Nie zgodziłem się na to. Nie chciałem, bo dobrze znałem malarza. Ale ponieważ nie wiedziałem, co robić, poszliśmy w końcu za nim.

Dopiero dwa dni później udało nam się porozmawiać z szefem. Musieliśmy dwa razy powtarzać, czego chcemy, zanim nas zrozumiał. Owłosioną ręką pogładził delikat­nie potężny brzuch, spojrzał na nas przymrużonymi oczyma i powiedział: „Idźcie do kobiet. Kobiety dadzą młodym panom pracę."

I zmienionym szorstkim głosem krzyknął coś w swoim języku do kobiet, na co one wybuchnęły skrzeczącym śmiechem i kiwały się na wszystkie strony. Poszliśmy do nich. Twarz mnie piekła i uciekłbym, gdybym się nie bał. że kobiety będą się potem jeszcze przeraźliwiej śmiały.

Nie mówiąc ani słowa, spytałem Paula wzrokiem, co mamy robić, ale on patrzył z poczerwieniałą twarzą w ziemię, jak gdyby wrósł w nią i skamieniał.

Jedna ze starych kobiet pogłaskała mnie i uszczypnęła w policzek. Jej ręka była brązowa i koścista i sprawiała mi ból. Kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem jej popsute zęby, czarne pieńki zębów i gęsty zarost nad górną wargą i na brodzie. Stara pokazała nam, co było do zrobienia. Ja musiałem przewiązywać kozy, kiedy już wyjadły Irawę.

W tym celu miałem wyciągnąć z ziemi długie żelazo, do którego był uwiązany postronek, a następnie wbić je znowu cegłą. I podczas gdy kozy żarły trawę, musiałem uważać, aby nie weszły na bieliznę ani na wielkie czarne garnki Cyganów, stojące na słońcu. Paul siedział u Cy­ganek. Musiał nosić wiadra i dzbanki z wodą, kiedy

M

L.

rJ

W

kobiety tego zażądały, i pilnować koni. Ale przeważnie siedział pośród Cyganek i przyglądał im się.

Kiedy wybiła szósta, pożegnaliśmy się. Powiedzieliś­my. że jutro znów przyjdziemy, zaraz po lekcjach. Cyganki kiwały głowami i śmiały się. Nie wiedziałem, czy nas zrozumiały.

„Naprawdę znów tam pójdziemy?” — zapytałem Paula.

Skinął głową.

„Nic nie dostaliśmy" — powiedziałem.

„Oni dopiero przyjechali — odparł Paul. — Za kilka dni nakradną i wtedy nam zapłacą.”

Gertrude Fischlinger

Nie mogłam uwiązać syna.

Wiedziałam, że chodzi do Cyganów. Ludzie mi opo­wiadali, że u nich pracuje. On i ten chłopak, który wówczas był jego przyjacielem, syn aptekarza. Kiedy chciałam porozmawiać z Paulem, wychodził bez słowa z pokoju. Nie mogłam go przecież uwiązać. Miałam sklep, a wieczorami musiałam się zajmować gospodar­stwem. A na moich popuchniętych nogach nie mogłam biec za chłopakiem do miasta. Brakowało ojca.

Paul w ciągu roku przyzwyczaił się wracać późno do domu. Po kolacji znikał i wracał dopiero około dziesiątej, jedenastej. Leżałam w łóżku i czekałam, aż otworzy drzwi i wejdzie po schodach na górę. Bałam się, że pewnego dnia przyprowadzi go policja. Miał przecież dopiero czternaś­cie lat. Kiedy przychodził, szedł do swojego pokoju, nie zaglądając nawet do mnie. Wtedy już byłam spokojna i nawet pulsowanie w nogach stawało się cichsze i bardziej miarowe.

Nie wiedziałam, co on robi wieczorami, gdzie się podziewa. Nie znałam jego przyjaciół. Tylko syna apte­karza, który o tej porze z pewnością był już w domu.

Wiedziałam, że Paul pije. Znalazłam pustą butelkę w jego pokoju i modliłam się, żeby nie poszedł w ślady 14

ojca. Było bardzo niedobrze, bo on mi o niczym nie mówił. Prosiłam pana Horna, aby z nim porozmawiał, ale ten wzruszył tylko ramionami i popatrzył na mnie z tym swoim zmęczonym, proszącym o wybaczenie uśmie­chem. Nie porozmawia z nim, w każdym razie nie o tym. A dałam mu pokój w nadziei, że od czasu do czasu przemówi do Paula. Ja już nie potrafiłam. Cokolwiek bym powiedziała, syn mnie nie słuchał.

Pan Horn przybył do naszego miasta cztery albo pięć lat temu. Wsypywałam akurat mąkę do torebek, kiedy wszedł do sklepu. Stanął pośrodku i czekał cierpliwie, aż się do niego zwrócę. Nie patrzył ani na półki, ani na oszklone gablotki na ladzie, wiedziałam, że nic nie kupi. A więc dalej przesypywałam mąkę. Myślałam, że chce się czegoś dowiedzieć, ale on o nic nie pytał, stał spokojnie w sklepie i przyglądał mi się. Wyprostowałam się i strząsnęłam mąkę z dłoni i fartucha. Kiedy na niego spojrzałam, wiedziałam, że nie potrzebuje też żadnej informacji. To nie był mężczyzna, który chce iść do przystani albo szuka najlepszej gospody w mieście. Miał dziwnie szarą cerę i szerokie, prawie czarne sińce pod oczami. Pomyślałam, że z pewnością już od dawna choruje. Żółtaczka albo gruźlica, tak przypuszczałam.

Zapytał, czy jestem panią Fischlinger. i dodał, że przy­syła go sekretarka burmistrza. Nazywa się Horn i szuka pokoju. Potem zamilkł i patrzył na mnie spokojnie, bez wyrazu. Byłam zaskoczona. Nigdy dotąd nie wynajmo­wałam pokoju. Odkąd mój mąż odszedł, ani razu nawet

o              tym nie pomyślałam.

„Mieszkam z synem — odpowiedziałam wówczas - ma dziesięć lat, urodziłam go późno."

„Nie będę pani przeszkadzał — rzekł pan Horn wszystko, czego mi potrzeba, to łóżko i bardzo jasna lampa, a rano trochę gorącej wody."

Przyglądałam mu się i rozmyślałam.

„Mam słaby wzrok" - dodał tonem usprawiedli­wienia.

Również teraz nie starał się być sympatyczny albo chociaż miły.

„Pan mnie nie rozumie powiedziałam | nie boję się. że pan mi będzie przeszkadzał, tylko, że mój dziesięcio-

lotni syn będzie panu męczył. On nie jest dobrze wycho­wany. Zbyt często muszę go puszczać samopas.”

„Nie mam żadnych wymagań" - odpowiedział pan Horn.

1 w ten sposób, choć nie wyraziłam zgody, sprawa była dla niego i dla mnie załatwiona. Podczas przerwy obia­dowej pokazałam mu mieszkanie i jego pokój i dałam mu klucze. Wieczorem rozłożyłam łóżko połowę i zaniosłam do sypialni patefon i maszynę do szycia. Oszkloną szafkę zostawiłam jemu. Serwisu do kawy i kieliszków do wina, które tam stały, potrzebowałam raz w roku, a teraz, skoro wynajęłam stołowy pokój, będę miała jeszcze mniej okazji, aby z nich korzystać.

Pan Horn powiedział mi, że miasto obiecało mu mieszkanie. Będzie pracował na zamku w muzeum i ma nadzieję, że nie pomieszka u mnie dłużej niż rok. Ale rok minął, a on mieszkania nie dostał, minął drugi rok i osta­tecznie przesiedział u mnie aż do swej niespodziewanej śmierci.

Był to spokojny sublokator. Czasami nadstawiałam uszu, aby usłyszeć jakiś szmer, kroki mężczyzny, skrzy­pienie starego skórzanego fotela, bulgotanie wody w ła­zience. Nasłuchiwałam, aby poczuć, że mam w mieszka­niu mężczyznę. Ale on zdawał się poruszać bezszelestnie. Wokół wanny nie było nawet kropli wody, kiedy wcho­dziłam po nim do łazienki. Robiłam mu śniadanie i ko­lację, ale nie jadał razem z nami w kuchni. Nie chciał być dla nas uciążliwy, a jego powściągliwość była surowa i bezwzględna. I gdyby nie był taki nieśmiały i wrażliwy, tylko szorstki i wyniosły, trudno by było sobie wyobrazić bardziej chłodne zachowanie. Nawet w ciągu owego półrocza, kiedy mogłam niemalże sądzić, że coś dla niego znaczę, był mi nieskończenie daleki.

Przystałam na jego prośbę, aby mu wynająć pokój, bo miałam nadzieję, żejego obecność zmusi Paula, żeby być grzeczniejszym wobec mnie. Miałam nadzieję, że pan Horn jako obcy znajdzie do niego drogę, którą ja już dawno zgubiłam. I wreszcie zgodziłam się na to, bo już długo żyłam sama i chciałam znów mieć w domu męż­czyznę. Nie przeszkadzało mi, że rzadko go widywałam, że jadał samotnie i że nigdy nie był łaskaw wypić ze mną

16

herbaty ani trochę porozmawiać. Wszystko, czego pra­gnęłam, to było uprzejme pozdrowienie z rana i niezna­czny uśmiech, kiedy spotykaliśmy się w korytarzu wspól­nego mieszkania. Ale już po tygodniu wiedziałam, że mogłabym się spodziewać więcej serdeczności, gdybyrti wstawiła do pokoju worek drewna.

Pozostał obcym człowiekiem, który przypadkiem zna­lazł się w moim sklepie, który mnie obojętnie obserwował, schodził z drogi i spokojnie czekał, aż dostanie to, co mu się należy. Mieszkał u mnie ponad cztery lala. Nigdy nie padło między nami ani głośniejsze, ani pełne złości słowo, ale kiedy tylko o nim pomyślałam, przeklinałam dzień, w któ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin