Doctorow E L - REZERWUAR.rtf

(844 KB) Pobierz

DOCTOROW

Rezerwuar

 

Tego, co mówił Martin Pemberton, ludzie nie brali dosłownie. Był na to zbyt melodramatyczny, a może zbyt udręczony. To pociągało kobiety — wyobrażały sobie, że jest swego rodzaju poetą, gdy tymczasem był zaledwie krytykiem, krytykiem swego życia i czasów. Dlatego, kiedy zaczął powtarzać, że jego ojciec wciąż żyje, ci z nas, którzy to usłyszeli, sądzili, że chodzi raczej o trwanie ogólnego zła.

W tym okresie Telegram często wykorzystywał „wolnych strzelców” — niezależnych reporterów. Osobiście zawsze chętnie zatrudniałem dobrego dziennikarza i zawsze miałem ich kilku pod ręką. Martin był najlepszym z tej grupy, choć naturalnie nigdy bym mu tego nie powiedział. Traktowałem go tak jak wszystkich. Byłem złośliwy, gdyż tego ode mnie oczekiwano; byłem dowcipny, żeby mogli mnie cytować w salonach; i byłem mniej więcej sprawied­liwy, bo taki już jestem... Ale interesował mnie również język; chciałem, żeby wszyscy oni pisali tak, by zyskać moją aprobatę... i jeśli nawet ją zyskiwali, to nigdy bezwarunkowo.

Oczywiście, wobec Martina Pembertona nie da­

wało to należytych rezultatów. Był zamyślonym, roztargnionym młodym człowiekiem i w oczywisty sposób własny umysł stanowił dla niego najlepsze towarzystwo. Martin miał jasne, szare oczy, które pod wpływem najlżejszego impulsu rozszerzały się gwałtownie. Brwi unosiły się wtedy, a potem ściągały w jedną linię, i przez moment zdawało się, że spogląda nie na świat, a do wnętrza świata. Cierpiał na jakąś intensyfikację świadomości; sprawiał wraże­nie, jakby żył na poziomie tak przekraczającym możliwości rozmówcy, że człowiek czuł, jak blednie w jego obecności, czuł własną pustkę i fałsz. Więk­szość wolnych dziennikarzy to istoty nerwowe i skrę­powane... utrzymują się przecież z bardzo niepew­nych zarobków... On jednak był pełen dumy. Wie­dział, że dobrze pisze i nigdy nie odwoływał się do mojej opinii. Choćby to jedno wyróżniało go z tłumu.

Był drobnej budowy, miał gładko wygoloną twarz

o              wyraźnych kościach policzkowych i rzednące jasne włosy. Chodził po mieście sztywnym krokiem czło­wieka o wiele wyższego od siebie. Kiedy szedł Broadwayem, rozpięty wojskowy płaszcz Unii po­wiewał za nim jak peleryna. Martin należał do generacji powojennej i przedmioty pochodzące z cza­su wielkich zmagań były dla niego obiektami sztuki albo mody. Wraz z przyjaciółmi tworzyli dla siebie niewielkie enklawy ironii. Powiedział mi kiedyś, że wojna toczyła się nie między Unią i Rebeliantami, ale między dwoma skonfederowanymi państwami... zatem i tak zwyciężyła Konfederacja. Jestem czło­wiekiem, dla którego prezydentem zawsze będzie Abe Lincoln, możecie więc sobie wyobrazić, jak przyjąłem taką uwagę. Zaintrygował mnie jednak pogląd na świat, kryjący się za tymi słowami. Sam właściwie nie byłem przesadnym entuzjastą współ­czesnej cywilizacji przemysłowej.

Najlepszym przyjacielem Martina był malarz, wielki, potężny chłop nazwiskiem Harry Wheel­wright. Kiedy nie malował portretów arystokracji, szkicował okaleczonych weteranów, których zbierał z ulicy... zwracając szczególną uwagę na ich kalectwo. Sądzę, że jego rysunki były odpowiednikiem nietak­townych ale fachowych recenzji i krytyk Martina. Jeśli chodzi o mnie, mój dziennikarski nos węszył bezustannie. Dla mnie najważniejszym tematem zawsze była dusza tego miasta, a dusza to burzliwa, wirująca i kręta, formująca się i przekształcająca, skupiająca w sobie i otwierająca na powrót niby chmura pod uderzeniem wiatru. Zaś ci młodzi ludzie tworzyli pokolenie nieufne, pozbawione iluzji... byli swego rodzaju rewolucjonistami... choć może nazbyt wrażliwymi, by kiedykolwiek coś osiągnąć. Poświę­cenie Martina życiu i czasom współczesnym było manifestem... ale trudno przewidzieć, jak długo potrafi przy nim wytrwać.

Na ogół nie interesują mnie życiorysy „wolnych strzelców”. W tym jednak przypadku musiałem go znać — Martin pochodził z bogatej rodziny. Jego ojcem był słynny, nieżyjący już Augustus Pemberton, który uczynił wiele, by okryć hańbą i wstydem pokolenia swych spadkobierców. Podczas wojny zrobił majątek jako wojskowy dostawca rozpadają­cych się butów, koców rozpuszczających się na deszczu, namiotów pękających w szwach i materiału na mundury, z którego ściekała farba. Nazywaliśmy takie artykuły „tandetą**. Ale to nie tandeta była najgorszym z grzechów starego Pembertona. Jeszcze większą fortunę zdobył na handlu niewolnikami. Można by pomyśleć, że preceder ten kwitł wyłącznie w portach na południu, jednak Augustus zajmował się nim w Nowym Jorku... już po wybuchu wojny, jeszcze w roku sześćdziesiątym drugim. Partnerowało

mu kilku Portugalczyków, a to najlepsi specjaliści w tym fachu. Statki do Afryki wypływały prosto z Fulton Street i wracały przez ocean na Kubę, gdzie ładunek sprzedawano plantatorom trzciny cukrowej. Statki porzucano ze względu na smród, którego nie można było się pozbyć. Jednak olbrzymie zyski pozwalały na zakup nowego... a potem następnego.

Taki był ojciec Martina. Łatwo zrozumieć, czemu syn wybrał — jako pokutę — nędzne życie niezależ­nego dziennikarza. Martin wiedział o wszystkich czynach ojca i jeszcze za młodu doprowadził do tego, że został wydziedziczony. Wkrótce wyjaśnię, jak do tego doszło. Tutaj przypomnę tylko, że aby w No­wym Jorku prowadzić handel niewolnikami, Augus- tus Pemberton musiał trzymać w kieszeni strażników portowych. Statki niewolnicze miały pod pokładem zmieścić możliwie dużą ilość nieszczęsnych istot, więc kajuty były przeraźliwie niskie — nikt nie mógłby wejść na taki statek i od razu nie wiedzieć, gdzie się znalazł. Nic więc dziwnego, że gdy w roku

1869              Augustus Pemberton zmarł po długiej chorobie

i              został pochowany na cmentarzu episkopalnym kościoła św. Jakuba przy Laight Street, na pogrzebie zjawili się wszyscy dygnitarze miasta pod dowódz­twem samego Bossa Tweeda i członków jego Krę­gu— skarbnika z burmistrzem. A także kilku sę­dziów, z tuzin złodziei z Wall Street... Uhonorowano go nekrologami we wszystkich dziennikach, włącznie z Telegramem. O mój Manhattanie! Wielkie kamienne wieże Brooklyńskiego Mostu wyrastały na obu brze­gach rzeki. Barki, pocztowce i frachtowce przez okrągłą dobę zawijały do portu. Nabrzeża stękały pod ciężarem skrzyń, beczek i bali towarów z całego świata. Stając na dowolnym rogu ulicy, mógłbym przysiąc, że słyszę śpiewające w drutach telegramy. Pod koniec dnia pracy na Giełdzie stukanie tele­

grafów wypełniało powietrze niczym gra świerszczy

0              zmroku. Weszliśmy w epokę powojenną. Tylko w Niebiosach można znaleźć ludzi nie zakutych w Historię — w Niebiosach, gdzie nic się nie dzieje.

Nie twierdzę, że potrafię zajrzeć w przyszłość, ale pamiętam, co przeczułem wiele lat temu, gdy zginął prezydent Lincoln. Musicie uwierzyć, że — jak wszystko, o czym mówię — ma to związek z niniejszą historią. Katafalk przejechał wzdłuż Broadwayu na dworzec kolejowy i jeszcze przez długie tygodnie z okien przy trasie przemarszu powiewały strzępy

1              wstęgi czarnego muślinu. Czarna farba znaczyła frontony budynków, plamiła markizy restauracji

i              sklepów. W mieście trwała nienaturalna cisza. Byliśmy odmienieni. Deszcz monet spadał do kub­ków weteranów przed magazynem A.T. Stewarta.

Ale ja znałem swoje miasto i czekałem na to, co musi nadejść. W końcu nikt tutaj nie mówił szeptem. Przemowy wywrzaskiwano, słowa jak pociski wy­fruwały spomiędzy walców pras drukarskich. Sam pisałem o rozruchach, kiedy cena mąki skoczyła z siedmiu do dwudziestu dolarów za baryłkę. Kiedy ogłoszono zaciąg do wojska, szedłem za bandami uzbrojonych morderców, którzy na ulicach walczyli z armią i podpalili Ochronkę dla Kolorowych Sierot. Widziałem walki gangów i rozruchy w policji, byłem na Ósmej Ulicy, kiedy irlandzcy katolicy zaatakowali paradę swych protestanckich rodaków. Całym sercem popieram demokrację, ale powiem wam szczerze, przeżyłem w tym mieście chwile, kiedy tęskniłem za daremnym spokojem królów... za obojętnością, jaką niosą .pokłony i poniżenie w oślepiającym blasku królewskiego autorytetu.

Dlatego wiedziałem, że jakiś wyższy cel krył się za śmiercią Lincolna... Cóż to jednak było? Jakieś bezduszne społeczne fakty miały wypełznąć z jego

grobu i powstać na nowo. Nie przewidziałem jed­nak... To miało nadejść poprzez mojego młodego recenzenta, w płaszczu Unii zwisającym z ramion ciężko jak błocko... Stanął w moim gabinecie pew­nego deszczowego, mokrego popołudnia i czekał, aż przeczytam jego tekst. Sam nie wiem, ale zawsze jakoś padało, kiedy zjawiał się Martin. Ale wtedy... wtedy wyglądał potwornie. Nogawki porwane i za­błocone, wychudzona twarz podrapana i posiniaczo­na. Atrament zaplamił papier, na kartkach było błoto, a na pierwszej dostrzegłem krwawy odcisk dłoni. Była to jednak kolejna wzgardliwa recenzja, błyskotliwie napisana i za dobra dla czytelników Telegramu.

              Jakiś biedak poświęcił rok życia, żeby napisać tę książkę — zauważyłem.

              A ja straciłem dzień życia, żeby ją przeczytać.

              Powinniśmy to napisać na marginesie. Inte­ligencja tego wspaniałego miasta będzie ci wdzię­czna, że ocaliłeś ją przed kolejną powieścią Pierce’a Grahama.

              W tym mieście nie ma inteligencji — oświad­czył Martin Pemberton. Są tylko urzędnicy i wydawcy gazet.

Ominął moje biurko i stanął przy oknie. Wy­chodziło na Plac Drukami. Deszcz ciekł po szybach i wszystko na zewnątrz: szkółki czarnych parasoli, dorożki i konne powozy, wszystko zdawało się pływać pod wodą.

              Jeśli chce pan dostać pozytywną recenzję, proszę dać mi coś wartego przeczytania — rzekł Martin. — Coś na duży artykuł. Okażę swój zachwyt.

              Nie wierzę ci. Ty wszystkiego nienawidzisz. Wzniosłość twoich opinii jest odwrotnie proporc­jonalna do stanu twojej garderoby. Co ci się stało, Pemberton? Wpadłeś pod pociąg? A może nie powi­nienem pytać?

Odpowiedziała mi cisza. A po chwili Martin Pemberton rzekł swym świszczącym głosem:

              On żyje.

              Kto żyje?

              Mój ojciec, Augustus Pemberton. Jest żywy. Żyje.

Wyławiam tę scenę ze strumienia krytycznych uwag, wypełniających redakcyjny dzień. Po sekun­dzie Martin Pemberton wyszedł z gabinetu z kwitem kasowym w ręku. Jego recenzja czekała już na skład, a ja chciałem zapomnieć o sprawie. Nie winię się za to. Na moje pytanie nie udzielił szczerej odpowiedzi... jak gdyby to, co się stało, miało znaczenie wyłącznie jako pretekst dla wygłoszenia moralnego osądu. To, co powiedział, uznałem za metaforę, poetycką charak­teryzację tego potwornego miasta, którego żaden z nas nie kochał i żaden z nas nie potrafił opuścić.

Miało to miejsce w kwietniu 1871 i Tylko raz widziałem jeszcze Martina Pembertona. Potem znik­nął. Zanim jednak to nastąpiło, przynajmniej dwie kolejne osoby — Emily Tisdale i Charlesa Grim- shawa, pastora u św. Jakuba, który wygłaszał mowę pogrzebową Augustusa Pembertona — zawiadomił, że jego ojciec nadal żyje. Naturalnie, wtedy nie miałem o tym pojęcia. Panna Tisdale była narzeczoną Martina, choć trudno było uwierzyć, że chłopak porzuci dzikie sztormy ducha dla spokojnej przystani małżeństwa. Niezbyt się pomyliłem: panna Tisdale najwyraźniej przeżywała ciężkie chwile, a narzeczeń- stwo — jeśli istotnie nim było — stanęło pod znakiem zapytania.

W pewnej mierze zarówno ona, jak i doktor Grimshaw uznali, że Martin nie oczekiwał, by jego wyznanie traktować dosłownie. Panna Tisdale tak była przyzwyczajona do tego rodzaju dramatycznych gestów, że po prostu dołączyła zdarzenie do zbioru innych, budzących lęk o przyszłość ich związku. Grimshaw posunął się o krok dalej i uznał, że zagrożony jest rozum Martina. Prawem kontrastu,

domyśliłem się, jako że Augustus Pemberton był z pewnością człowiekiem rozsądnym. Gdybyście potrafili sobie wyobrazić, jak wyglądało życie w na­szym mieście... Sama cywilizacja utrzymuje między nami Augustusów Pembertonów.

Poruszamy się teraz w dziedzinach życia publicz­nego — w najprymitywniejszej, najpospolitszej dzie­dzinie, jaką jest teren prasy. Mój teren.

Muszę wam przypomnieć, że William Marcy Tweed rządził miastem jak jeszcze nikt przedtem. Był mesjaszem lokalnych polityków, był spełnieniem wszystkich ich wierzeń o demokracji. Miał swoich sędziów w państwowych sądach, swojego burmi­strza, Oakleya Halla w ratuszu, a nawet swojego gubernatora, Johna Hoffmana w Albany. Jego pra­wnik nazwiskiem Sweeny został kanclerzem rady miejskiej i sprawował nadzór nad sądownictwem, a jego Śliski Dick Connoly, jako skarbnik, zarządzał księgami rachunkowymi. To był Krąg. Poza tym około dziesięciu tysięcy ludzi bezpośrednio zależało od Tweeda. Dawał pracę imigrantom, a ci dla niego wypychali głosami urny.

Tweed był dyrektorem banków, właścicielem czę­ści gazociągów i linii omnibusowych, posiadał dru­karnie i kamieniołomy, skąd pochodził marmur na publiczne budynki w mieście.

Każdy, kto prowadził z miastem interesy — ka­żdy wykonawca, cieśla i kominiarz, każdy dostawca i producent — płacił Kręgowi od piętnastu do pięćdziesięciu procent wartości swych usług. Ka­żdy, kto kandydował na dowolne stanowisko, od szkolnego woźnego po komisarza policji, musiał z góry wpłacić określoną kwotę, a potem już ciągle przekazywać Bossowi Tweedowi część za­robków.

Wiem, co o tym myślą ludzie z obecnej generacji.

Macie swoje automobile, swoje telefony i światło elektryczne... i spoglądacie na Bossa Tweeda z sym­patią, jak na cudownego drania, legendarnego oszu­sta z dawnego Nowego Jorku. Ale jego dokonania można określić jako mordercze i to w całkiem współczesnym sensie tego słowa. Demonstracyjnie mordercze. Czy potraficie zrozumieć jego niesamo­witą władzę, zrozumieć lęk, jaki wzbudzał? Czy umiecie sobie wyobrazić, że było to jak życie w mieście złodziei, bezczelnych w swej zachłanno­ści... w mieście popadającym się w ruinę, w społe­czeństwie będącym nim tylko z nazwy? Co mógł myśleć Martin Pemberton, gdy jako chłopiec powo­li odkrywał źródła fortuny ojca? Tyle tylko, że spłodził go system miasta. Kiedy powtarzał dooko­ła, że jego ojciec, Augustus, nadal żyje, mówił poważnie. Chciał powiedzieć, że widział ojca jadą­cego miejskim omnibusem przez Broadway. Nie zrozumiawszy go, odkryłem ważniejszą prawdę, choć miałem to pojąć dopiero gdy cała sprawa dobiegła końca i została zamknięta. Przeżyłem jedno z tych intuicyjnych objawień, co trwają zawieszone w naszych umysłach, póki nie odkryjemy ich zwyk­łymi metodami.

Wszystko to jest zaledwie dygresją. Ważne jednak, byście uświadomili sobie, kto opowiada tę historię. Całe życie spędziłem w redakcji jako dziennikarz, świadek wspólnej historii nas wszystkich. Osobiście znałem Bossa Tweeda, obserwowałem go przez lata i wylałem z pracy niejednego reportera, którego zdołał przekupić. Niektórych nie zdołał, i tych zastraszał. Wszyscy wiedzieli, do czego zmierza, ale nikt nie mógł go ruszyć. Wchodził czasem ze swym orszakiem do restauracji i człowiek wyczuwał jego potęgę... jakby zgęstnienie powietrza. Był wielkim, czerwonym na gębie sukinsynem; ważył pewnie ze

trzysta funtów — łysy, rudobrody, z czarującym błyskiem w niebieskich oczach. Stawiał drinki i płacił za jedzenie. Ałe gdy przez moment nie miał żadnej dłoni do uściśnięcia czy toastu do wzniesienia, jego oczy stawały się martwe i spod nich wychylała się dusza barbarzyńcy.

Wydaje się wam, że tu i teraz żyjecie nowocześnie, jednak to naturalna iluzja każdej epoki. Zachowywa­liśmy się tak, jak się zachowywaliśmy nie po to, by przygotować nadejście dzisiejszych czasów. Zapew­niam was, że nie było w nas niczego malowniczego czy niezwykłego. Nowy Jork po wojnie był bardziej twórczy, groźniejszy, bardziej tkwił w duchu społecz­ności niż teraz. Nasze prasy rotacyjne wyrzucały na ulice piętnaście, dwadzieścia tysięcy gazet dziennie, po pensie czy dwa za numer. Ogromne maszyny parowe napędzały młyny i fabryki. Gazowe lampy oświetlały nocami ulice. W trzech czwartych tkwiliś­my już w wieku Rewolucji Przemysłowej.

Jako ludzie praktykowaliśmy przesadę. Przesadę we wszystkim: przyjemnościach, ostentacji, ciężkiej pracy i śmierci. Bezdomne dzieci sypiały na ulicach. Grzebanie w śmietnikach stało się profesją. Na tle powszechnej nędzy błyszczała demonstracyjnie za­dowolona z siebie klasa nowego bogactwa i nikłego intelektu. Na brzegach miasta, wzdłuż North River, na Wzgórzach Washingtona czy wyspach East River, za kamiennymi murami i wysokimi żywopłotami, mieściły się nasze instytucje dobroczynne, nasze sierocińce, domy wariatów, przytułki i domy misyjne magdalenek. Tworzyły rodzaj Ringstrasse naszej szacownej cywilizacji.

Walt Whitman był — między innymi — miejskim bardem, i to wcale nie całkiem nieznanym. Chodził ubrany jak marynarz, w długim płaszczu i czapce. Celebrował, śpiewał hymny pochwalne i, według

mnie, trochę głupio dobierał tematy swych pieśni. Ale stworzył również te osobiste strofy o mieście, mniej niż zwykle poetyckie, jakby nabierał oddechu przed kolejnym panegirykiem:

Coś mnie oszołomiło. Odstąpcie!

Dajcie mi jedną chwilę, oprócz głowy wstrząśnionej oprócz snów, oprócz marzeń i zadziwienia...

Wojna Secesyjna przyniosła nam bogactwo. Kiedy się skończyła, nic już nie mogło zatrzymać postępu — żadne klasyczne ruiny idei, żadne przesądy hamujące republikański zapał. Nie mieliśmy do zniszczenia czy przebudowy tak wiele, jak europejskie kultury rzymskich miasteczek i średniowiecznych gildii. Zrównano z ziemią kilka holenderskich farm, wioski przekuto w miasteczka, miasteczka wypalono w przedmieścia, i nagle bloki i liny unosiły mar­murowe i granitowe płyty na budowach przy Piątej Alei, a muskularni policjanci brnęli przez tłum na Broadwayu, klepali konie po zadach, rozczepiali koła wozów i przeklinali bezmyślną plątaninę fiakrów, powozów, bryczek i dyliżansów, które przenosiły nas przez dni pracy.

Przez całe lata naszymi najwyższymi budynkami były wieże pożarnicze. Pożary wybuchały bez prze­rwy; płonęliśmy z przyzwyczajenia. Strażnicy prze­kazywali telegraficznie swe obserwacje, a ochotnicy wyruszali galopem. Kiedy wzeszło słońce, wszystko było niebieskie, światło naszych dni stało się niebies­ką zawiesiną. Nocą gorące paleniska odlewni, niczym siewca ziarno, rzucały ognisty blask na stare nabrzeża i składy. Węgiel karmił parowce i promy. Kuchnie domowe spalały węgiel i w zimowy, bezwietrzny ranek czame pióropusze wznosiły się z kominów jak zwiewne sylwetki mieszkańców nekropolis.

Oczywiście, z reguły dymiło tak stare miasto: dawne bary, szopy, stajnie, piwiarnie i sale zebrań. Dawne życie, przeszłość. Oddychaliśmy jego cu­chnącym powietrzem — wstawaliśmy co rano, roz­suwaliśmy okiennice, wciągaliśmy w płuca te siar­kowe gazy i natychmiast ambicja pieniła nam krew. Za swój dom uważało Nowy Jork prawie milion ludzi, a każdy zaspokajał swe potrzeby w stanie upajającej degeneracji. Nigdzie na świecie tak nie tryskała energia. Dom pojawiał się w szczerym polu. Następnego dnia stał już przy głównej ulicy, a obok przejeżdżały konie i powozy.

w pewnym sensie należy żałować, że zaangażowa­łem się w to, co chwilowo nazwę sprawą Pember- tona. Zawodowo próbujemy zawsze zbiżyć się do sedna tak bardzo, jak to tylko możliwe, nigdy jednak nie przekraczając granicy zaangażowania. Gdyby dziennikarstwo nie było zawodem, a filozofią, po­wiedziałbym, że we wszechświecie nie istnieje po­rządek, nie istnieje postrzegalny sens bez... codzien­nej gazety. Tym samym monumentalny obowiązek spoczywa na nas, nędznikach, którzy wyciskają z chaosu zdania ułożone w szpalty na stronach druku. Jeśli mamy widzieć rzeczy takimi, jakie są, i oddawać teksty na czas, lepiej żebyśmy się nie angażowali.

Telegram był popołudniówką. Składaliśmy numer

o              drugiej, drugiej trzydzieści. Drukarnia robiła swoje przed czwartą. O piątej wychodziłem do Callaghana za rogiem, stawałem z kuflem przy wielkim dębowym barze i kupowałem egzemplarz od chłopaka, który przychodził tu je sprzedawać. To była moja najwięk­sza rozkosz: czytać własną gazetę, jakbym nie ja sam ją stworzył. Wywoływać w sobie uczucie zwykłego

czytelnika, który przyswaja wiadomości, moje staran­nie ułożone wiadomości, jako swego rodzaju kreację a priori siły wyższej — obiektywną rzecz samą w sobie, zesłaną nam z niebios.

Co jeszcze mogło mnie upewnić o stabilności wszechświata? Dębowy bar Callaghana? Nad głową poczerniały sufit, z tyłu solidne, niemalowane stoły i stołki, podłoga z ośmiokątnych kafelków wysypa­nych czystymi trocinami? Ale Callaghan, rumiany mężczyzna z ciężkim, chrapliwym oddechem, był niestety wielbicielem własnego towaru i w ciągu lat na oknach nie raz i nie dwa pojawiały się obwiesz­czenia komornika. Tyle, jeśli idzie o dąb. Może więc gazeciarz, krzyczący od samych drzwi? Ale skłamałbym mówiąc, że zawsze był to ten sam chłopak. Gazeciarze żyją w stanie wojny. Rękami, nogami i zębami walczą o swoje rogi ulic, są przebiegli, bezczelni i brutalni. Opłacają się, żeby wcześniej dostać gazety. Wspinają się na ganki, dzwonią do drzwi, przepychają się na przystankach omnibusów, przebiegają przez wagony, a jeśli po­chwycą twoje spojrzenie, to zanim zdążysz wy­krztusić choć słowo, już masz w ręku złożoną gazetę, a pod brodą małą wyciągniętą dłoń. W na­szym fachu mówi się, że gazeciarze to politycy, finansiści i magnaci kolejowi przyszłości. Ale żaden z wydawców nie przyznałby, że jego fortuna spo­czywa na wąskich, przygarbionych ramionach oś­mioletniego chłopca. Jeśli rzeczywiście wyrośli z tych urwisów jacyś finansiści albo politycy, nie dali mi się poznać. Wielu gazeciarzy umierało potem na choroby weneryczne i płucne. Ci, którzy przetrwali, żyli dla wyrażania moralnych niedostat­ków swej klasy.

Mógłbym pomyśleć o Martinie Pembertonie, ubo­gim z wyboru synu ojca, którego się wyrzekł, a może

który wyrzekł się jego: zacząłem cenić jego uczci­wie nietaktowne recenzje... Jednak istniało coś trwałego! Pewnego popołudnia, stojąc u Callag- hana, stwierdziłem, że mój dodatek kulturalny jest nieciekawy i nudny. Pomyślałem, gdzie do diabła podziewa się ostatnio Pemberton... nie widziałem go już od kilku tygodni. I niemal w tej samej chwili, a przynajmniej tak mi się dzisiaj wydaje, w drzwiach stanął posłaniec z przesyłką od mojego wydawcy. Wydawca zawsze posyłał mi różne nota­tki o tym, czego według niego powinienem się dowiedzieć. Pakiet zawierał dwa przedmioty. Pier­wszym był najnowszy numer Atlantic Monthly, elitarnego magazynu kulturalnego, z zakreślonym artykułem samego Olivera ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin