dabrowska-boze-narodzenie.pdf

(444 KB) Pobierz
1278747673.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
MARIA DĄBROWSKA
Boże Narodzenie
Bardzo tęskniliśmy do gwiazdki.
Czas, Tęsknota, Zima
Dnie były coraz krótsze, a pogoda wilgotna i ciepła. Wszystkie odgłosy dawały się
słyszeć miękko i donośnie. Koguty piały i biły skrzydłami. Wiosna wychylała się ze swego
ukrycia nieśmiało i żałośnie, a Gwiazdka oddalała się zasmucona. A potem przychodził
mróz i słychać było, że ona znów nadchodzi, tupiąc i dudniąc po zmarzłej ziemi. Padał
śnieg i miękką ścielił jej drogę.
Rano widać było śród¹ bledniejących mroków, jak drogą za stawem długim rzędem
Światło, Świt
Obyczaje
idą ludzie na roraty². Latarnie i kaganki, które nieśli, rzucały długie czerwone smugi
poprzez staw, aż prawie do okien dworu. I wielkie cienie kroczyły również do kościoła.
Wieczorem, zanim okiennice zamknięto, dzieci przybliżały się niezupełnie pewnym
Wieczór
krokiem do okien i patrzyły, jak tam za nimi śni noc prześliczna, obojętna, wyraźna;
jak na bladozłotym śniegu leżą granatowe cienie drzew i gałęzi, jak wysoko między bia-
łymi konarami wiszą drżące gwiazdy — a na największej wysokości, niedosiężny płynie
złotosrebrzysty księżyc.
Nareszcie zamykano okiennice. Wtedy dzieci zasiadały przy wielkim stole i zaczy-
nały się roboty na choinkę. Klajstrem z żytniej mąki kleił się pasek do paska. Żółty
z fiołkowym, czerwony z granatowym, zielony z szafirowym, srebrny ze złotym. Długie,
szeleszczące łańcuchy zarzucaliśmy sobie na szyję i siedzieliśmy dumni przy stole niby
królowie dzikich plemion.
Opłatki zjawiały się w pierwszej połowie grudnia. Przynosił je organista, którego po-
znawali wszyscy, ledwo się tylko ukazał w kasztanowej alei ze swym ogromnym koszem
i ze swym kijem sękatym.
— Idą opłatki, dzieci.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — mówił organista, wchodząc prosto do
jadalnego pokoju. Wiało od niego śniegiem i mrozem, a od jego słów pachniało kolędą,
choinką, Wigilią. Na stole rozkładał opłatki. Najpierw była gruba paczka dla rodziców,
a złoty pasek papieru wyciskanego w gwiazdki przewiązywał ją na krzyż. Na skrzyżowa-
niu jaśniała wielka gwiazda złocista, siedmioramienna. Środek był z żelatyny, pod którą
widniała betlejemska stajenka, ustawiona z papierowych figurek. A po wszystkich ro-
gach miała ta paczka złote gwiazdki i aniołki, podparte jedną rączką na obłoku. Potem
wydobywał pięć paczek dla dzieci. Były to małe opłatki na specjalnej formie robione.
Wierzchni opłatek ozdobiony był także gwiazdkami i aniołkami, ale nie taki już paradny.
Wreszcie była paczka dla służby.
Ale obowiązkowo musiały być we wszystkich paczkach opłatki kolorowe — żółte,
niebieskie i czerwone — na światy³ i gwiazdy choinkowe.
Opłatków było tyle, żeśmy je potem długo jedli jak łakocie, przypalając nad lampą.
Dzieci przepadały za przypalanymi opłatkami.
Ale też nie mniej zabierał organista do swego kosza — jajek, słoniny, sera, kiełbasy,
Gość
chleba. Uginał się pod ciężarem, gdy odchodził z powrotem.
¹ r (daw.) — wśród, pomiędzy.
² rora — pierwsza msza o wschodzie słońca w okresie adwentu, tj. okresu poprzedzającego Święta Bożego
Narodzenia w kościele katolickim.
³ ia — daw. na wsi ozdoby wycinane z opłatka, najczęściej w formie kuli lub krążka, podwieszane na
belce pod sufitem, tak lekkie, że obracały się pod wpływem ruchów powietrza.
1278747673.002.png 1278747673.003.png
 
Niedługo potem przyjeżdżał ksiądz proboszcz po kolędzie. O, to już Gwiazdka była
Ksiądz
blisko.
Ksiądz Augustyn był stary i zgarbiony. Sutanna jego zdawała się być jeszcze starsza
i na plecach świeciła jak zwierciadło, a kolor miała całkowicie zrudziały, tak że czerwieniła
się pod światło.
Ksiądz proboszcz zasiadał w salonie na starej kanapie i stukał w tabakierkę z czarnej
laki, a potem niuchał długim czerwonym nosem, o przepaścistych nozdrzach. Dzieciom,
które chrzcił wszystkie, przywoził ksiądz co roku stale i nieodmiennie paczkę całusków.
Siedział długo i do późnego wieczora opowiadał o diabłach i czarownicach. Opowiadał
rzeczy tak straszne, że dzieci potem bały się spać.
Niebawem przyjeżdżał jeszcze ksiądz Eugeniusz, kwestarz⁴ od reformatów⁵ z miasta.
Był tam stary klasztor i trzech ostatnich zakonników, skazanych na wymarcie.
Ksiądz Eugeniusz był to tęgi, czerwony człek, mówił głośno i nigdy nikogo nie za-
smucił swoimi gawędami.
Gdy przyjeżdżał, wino pokazywało się na stole, a opowiadania jego były weselsze niż
opowiadania księdza proboszcza. Każdemu umiał coś miłego powiedzieć. Rady jego, pro-
ste i pełne czarującej trafności, wszystkim dopomagały. Odjeżdżał niepróżną bryczką —
a wtedy Gwiazdka nadchodziła już szybkimi krokami.
Dom
Któregoś dnia rodzice jechali do miasta po zakupy. Gdy wyjeżdżali oboje, dom stawał
się zaraz duży. Nie można było dojrzeć końca pokojów, kuchnia i stancja służby wydawały
się o sto mil odległe. Wracali o zmroku i z głębi ciemnej nocy, jeszcze zanim się z karety
wydobyli, szły do jadalnego pokoju bez końca paczki, paczki i paczki. Wszystko to znikało
w wielkim kredensie i w szafie jesionowej, a wreszcie ukazywała się matka i wołała przez
wszystkie pokoje:
— Zimno! zimno!
Wnętrze domu stawało się znowu malutkie i ciepłe.
Na dwa dni przed Wilią posyłano do boru po choinkę. Czasem był już zmrok, a cho-
Święto, Obyczaje
inka nie przybywała jeszcze. Dzieci smuciły się wtedy i przeczuwały tysiące nieszczęść.
Przychodził ojciec, zasiadał z dziećmi o szarej godzinie i pocieszał je.
— Już wyszedł stary Józef z nieba. A tu śnieg po kolana. Idzie, idzie starowina po-
woli…
Dzieciom serca biły jak dzwony.
Ale wnet dudniło coś za oknem. To choinka jechała z lasu — i w aksamicie nocy
słychać było przed domem donośne głosy, gdy ją ściągano z wozu.
Nazajutrz rano wnoszono choinkę do jadalnego pokoju. Przynosiła ze sobą zapach
lasu i zimy. Stała mroźna, ciemna i zamyślona, wysoka — od podłogi do sufitu.
Dzieci chodzą koło niej i raz po raz dotykają ostrych zmarzniętych igieł.
Wieczorem po kolacji matka otwiera kredens. Wstrzymujemy oddech.
— Macie tu figi, pierniki… Cukierków chyba starczy, a orzechy się zaraz przyniesie.
Jedzenie, Obyczaje
A tu marcepanowe owoce. Dzieci, nie zjadać!
Matka wysypuje na tacę część kredensowych skarbów. Marcepanowych owoców jest
tylko funt i nie wolno nikomu zjeść ani po jednej sztuce, aż póki przynajmniej dwa dni
na choince nie powiszą.
— Przynieście mi koszyczek! — woła matka.
I dzieci lecą po koszyczek. Zabierają go razem z włóczkową podstawką pod lampę
i z matki szydełkową robotą.
Matka rozdzieliła między dzieci kolorową włóczkę, zaczyna się robota. Do każdej
sztuki przywiązać trzeba kawałek włóczki i zrobić pętelkę, żeby można było na choince
powiesić.
ear (daw.) — tu: ksiądz, którego funkcją jest zbieranie datków na potrzeby zakonu.
reorai (daw.) — jedna z akcji zakonu anciszkanów.
Boże Narodzenie
A teraz ojciec idzie na górę po jabłka i orzechy. Słychać go długo, jak chodzi tam
i myszkuje, a nam serca się tłuką, gdy myślimy o ciemnych i zimnych czeluściach pod-
dasza, o jego nieprzebrodzonych wertepach.
Potem ojciec sam lakiem klei złocone orzechy, po dwa, po trzy, po cztery, i wiąże
jabłka.
Późno wieczorem matka odnosiła tace ze słodyczami do salonu i przykrywała je ser-
wetą.
Dzieci drżały wewnętrznie od przeczuć. Cieszyły się straszliwie i bały się, że się coś
Zima, Święto
stanie. A nuż jutrzejszy dzień okaże się nie Gwiazdką.
Był jednak Gwiazdką.
Jeszcze za oknem stała noc ciemna, śnieżna, gdy dzieci już się zrywały ze snu. Otwiera-
Noc, Świt, Światło
ły okiennice i noc patrzyła w ciche nagrzane wnętrze domu, po którym snuły się i pełzały
rubinowe blaski od zapalonych w piecu i na kominku ogni. Przez okno z salonu widać
było gwiazdę zaranną, jak brylantową lilię, z czarnych niebios kwitnącą.
Lampa, wisząca w jadalnym pokoju, kołysała się z lekka, a gdy kto przechodził, dźwię-
czały cieniutko wszystkie czarki, kieliszki i szklanki, wystawione odświętnie na kredens,
jakby i one dygotały ze wzruszenia razem z dziećmi. Za oknem noc bledniała, topiła się
w pomarańczowych i fiołkowych mgłach i ogród wyłaniał się z cieniów, stojący sztywno
w swych jasnobłękitnych śniegach, nieśmiały i uroczysty.
Gdy rozwidniło się zupełnie, a wszystkie lampy pogasły, przyjeżdżały siostry cioteczne
Obyczaje
ze swym ojcem. Wyciągały z pudełek złotolice cacka na choinkę. To było hasło. Choinkę
wnoszono do salonu, a jeszcze zanim ją postawiono, trzeba było umieścić na szczycie
srebrzystą gwiazdę i anioła dmącego w puzon.
Potem zawieszało się jabłka, pod którymi z wolna i leniwie gięły się gałęzie choinki.
A gdy choinka była już ubrana i omotana w złote i srebrne nici, od ciepła w pokoju
zaczynały wirować wielobarwne świecidła, pachnieć pierniki i figi. Ach, figi! — Czy wy
pamiętacie jeszcze, jak pachną figi i daktyle wespół z igłami choinki?
Tymczasem znad stawu słychać już było głos ojca i matka brnęła po śniegu okutana
od stóp do głów, między klombami róż owiniętych w słomę.
Dzieci nadziewały⁶ na siebie pośpiesznie włóczkowe kamasze⁷ i watowane szubki⁸
i biegły także.
Na stawie ludzie wlekli pod lodem sieć, krzycząc i nurzając ręce w przeręblach.
Wszystkim przywodził⁹ stelmach¹⁰. W ogóle nie było ważniejszej czynności we dworze,
do której by nie używano stelmacha. On zabijał wieprze, robił kiełbasy i kiszki, pilnował
ważnych robót, jeździł za interesami, kierował połowem ryb, malował podłogi i tapetował
ściany we dworze, kiedy zaszła potrzeba.
Gdy wszystko nad stawem ucichło, a ryby, klaszczące po wodzie cebra¹¹, zaniesiono
do kuchni, ojciec szedł ze strzelbą na polowanie, żeby mieć szczęście cały rok.
Dzieci biegły jeszcze na łąkę, w podwórze, do ogrodu zobaczyć, jak jest wszędzie,
Święto
kiedy przychodzi Gwiazdka.
Zbiegały się wszystkie psy i tańczyły przed dziećmi. Kury chodziły ostrożnie w śniegu,
wysoko podnosząc nogi. Indyki, jęcząc, pochylone nieco w bok, wyciągnąwszy głowy,
uciekały wielkimi, niezgrabnymi susami.
Wróciwszy do domu, dzieci stawały przed choinką zadziwione i nieśmiałe, tak była
cała iskrząca i uroczyście piękna.
Na drugie śniadanie dawano śledzie, a potem zaczynało się popołudnie długie bez
końca.
Dzieci chodziły z kąta w kąt, siadały przy oknach niespokojne, ciche i rozmarzone.
Zmrok nadchodził tak powoli. Zdawał się już być blisko i cofał się znowu. Dzieciom
Ciemność
Światło, Tęsknota, Gwiazda
nadziea (tu daw., reg.) — tu: wkładać na siebie.
aa (daw.) — but, kapeć.
a (daw.) — kożuszek; tu: gruba i długa zimowa kurtka.
rodzi — tu: przewodzić, dowodzić.
¹⁰ ea (daw.) — majster zajmujący się budową i naprawianiem wozów.
¹¹ eer (daw.) — szerokie drewniane wiadro.
Boże Narodzenie
ćmiło się w oczach wytężonych. Zamykały je i liczyły do stu, do dwustu, i myślały, że gdy
je otworzą, będzie już ciemniej. Było jaśniej.
Matka wciąż wychodziła do kuchni. Ojciec siedział nieruchomo i milcząco w salonie.
Zdawał się nie widzieć domu i dzieci. Myśli jego odlatywały daleko do dawnych lat, kiedy
dwie Gwiazdki z rzędu spędzał w powstaniu i do lat jeszcze dawniejszych, szkolnych.
Nareszcie ojciec mówił: — Widzę już gwiazdę.
A jeśli było pochmurno, mówił:
— Muszą już być gwiazdy na niebie — i wstawał.
Wtenczas cicho i niespodziewanie zamykały się drzwi do salonu. Teraz nadchodził
święty Józef. Jego dzieci nie mogły widzieć. Siedziały w pokoju coraz to ciemniejszym,
zestrachane i pełne lubych oczekiwań.
Drzwi otwierały się wreszcie. Salon jaśniał, pachniał i krążył przed naszymi oczyma.
Szelest anielskich skrzydeł snuł się po całym domu, a choinka gorzała¹², tak jak goreje
niebo gwiaździste — oczy mrużyły się, a serce topniało.
Dzieci wchodziły nieśmiało, zupełnie oszołomione.
Rodzice tak samo onieśmieleni przyciągali je za ręce i całowali.
Okiennice były otwarte i we wszystkich oknach jaśniały czarodziejskie choinki. Dużo
chwil cudnych upłynęło, zanim dzieci wreszcie spostrzegły podarunki pod choinką dla
wszystkich ułożone.
Ojciec ujmował wtedy skrzypce, przygrywał na nich i śpiewał:
Muzyka
A wczora z wieczora, a wczora z wieczora
z niebieskiego dwora…
A gdy zaintonował pieśń:
Bóg się rodzi, moc truchieje…
dzieci wszystkie razem wybuchały nagle śpiewem, jak płaczem.
W drzwiach od jadalnego pokoju stała już cała służba, a także każdy, kto o tej porze
Obyczaje, Święto
do kuchni przyszedł.
Wobec tego ojciec kładł skrzypce, brał talerz, na którym leżały opłatki i wszyscy szli
do kuchni. Na wielkim stole były porozstawiane miski, a na nich piętrzyły się jabłka,
orzechy i pierniki. Musiała być porcja dla każdego — i z dworskiej kuchni, i z cze-
ladniej¹³. Wszyscy się cisnęli, żeby się przełamać opłatkiem. Potem dostawali ogromny
kielich wódki, a ojciec do nich przepijał. Przychodzili też włodarze¹⁴, stelmach, ogrodnik,
ale ci tylko opłatkiem się łamali i życzenia składali.
Nagle wszystkie dziewuchy, jakie były w kuchni, zaczynały wrzeszczeć, jakby je kto ze
skóry obdzierał, a w oknach pokazywały się pyzate, czerwone gęby. Nie były one straszne,
kiedy wisiały jako maski na straganach w miasteczku, ale teraz, gdy się ruszały okropnie
i wykrzykiwały za oknem, mogły się niejednemu włosy zjeżyć na głowie. Dzieci uciekały
co sił do pokoju. Po chwili jednak wracały znowu i z jedną nogą na progu, patrzyły, jak
wchodził do kuchni „gwiazdor”¹⁵ z wielką siwą brodą i pytał dzieci kucharki o pacierz.
Później myśmy się z rodzicami dzielili opłatkiem i nareszcie zasiadaliśmy do wiecze-
Jedzenie, Uczta
rzy, podczas której matka drżała, aby dzieci nie udławiły się ością, a dzieci jadły ryby ze
strachem i zdawało im się czasem, że się dławią. Wtedy ojciec kazał im jeść dużo kar-
tofli, i były zachwycone. Do wieczerzy dzieci dostawały słodkiego muszkatołowego wina
i prosiły o jeszcze. W końcu zjawiały się bakalie — sen całego roku — słodycz dak-
tyli pachnąca i ostra słodycz fig, aromatycznie szczypiące rodzynki, zimne marmoladki,
wonne korzenne pierniki, a na końcu orzechy.
¹² ore a. ore (daw.) — płonąć; lśnić, świecić.
¹³ eani a. ean (daw.) — przeznaczony dla czeladzi, tj. dla służby.
¹⁴ oar (daw.) — tu: pracownik zarządzający robotnikami rolnymi w folwarku.
¹⁵ iaor (reg.) — w tradycji zach. i płn. Polski (Lubuskie, Wielkopolska, część Kujaw, Kaszuby) najważ-
niejszy z kolędników, noszący gwiazdę i rozdający dzieciom prezenty.
Boże Narodzenie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin