Aleksy Nikołajewicz Tołstoj - PIOTR PIERWSZY - tom 1-3.pdf

(2281 KB) Pobierz
HIBBHlHMHiiwHi^
Aleksy Tołstoj
Piotr Pierwszy
tłumaczył Andrzej Stawar
Księga I
ROZDZIAŁ PIERWSZY
I
Sańka zeskoczyła z pieca, uderzyła tyłkiem w spaczone drzwi. Za Sańką szybko zleźli Jaszka, Gawryłka i
Artamoszka — nagle "wszystkim zachciało się pić. Wybiegli do ciemnej sieni za obłokiem pary i dymu z za-
tęchłej izby. Niebieskawe światło przeświecało w okienku poprzez śnieg. Mroźno. Stągiew z t wodą pokryła się
lodem, zlodowaciał również drewniany czerpak.
Dzieci skakały z nogi na nogę — wszystkie były bose, Sańka miała głowę obwiązaną chustką, Gawryłka i
Artamoszka byli w samych koszulkach do pępka.
— Drzwi, opętańcel — wrzasnęła matka z izby.
Matka stała przy piecu. Łuczywo na drążku zapłonęło jaśniej. Płomień oświetlił pomarszczoną twarz.
Najstraszniej błysnęły wypłakane oczy spod złachmanionej chusty, całkiem jak na świętym obrazie. Sańka
przelękła się czegoś. Z całej siły trzasnęła drzwiami. Potem zaczerpnęła przytęchłej wody, napiła się, odgryzła
sopelek lodu i napoiła braciszków. Szepnęła:
— Zmarzliście? Chodźmy na dwór. Zobaczymy, jak tata zaprzęga konia...
Na dworze ojciec zaprzęgał konia do sań. Wolniuteńko padał śnieżek, niebo było śnieżne. Na wysokim
płocie siedziały kawki. Było tu mniej zimno niż w sieni. Tata, Iwan Artie- micz — tak nazywała go matka, a
ludzie i on sam mówili: Iwaszka, nazwiskiem Browkin — miał wysoki kołpak nasunięty na gniewne brwi. Ryże
brodzisko, nie czesane chyba od Pokrowy*. Za pazuchą siermięgi, nisko przepasanej łykiem, sterczały rękawice.
Łapcie skrzypiały gniewnie po zgnojonym śniegu: tata nie mógł sobie poradzić z uprzężą. Uprząż zbutwiała,
same supły. Ze złości wrzeszczał na karego, krótkonogiego jak on konika z rozdętym brzuchem:
— Gzij się, gzij, zły duchu!
Dzieci załatwiły przy ganku małą potrzebę i tuliły się do siebie na pokrytym lodem progu, choć mróz
przenikał. Artamoszka, .najmłodszy, ledwie mógł powiedzieć:
— Nic, wygrzejemy się na piecu.
Iwan Artiemicz zaprzągł konia i jął go poić z drewnianego wiadra. Koń pił długo, rozdy- mając kudłate
boki. „No cóż, nie dajecie jeść, to se przynajmniej popiję..." Tata włożył rękawice, wyjął spod słomy bat.
— Uciekać do chałupy, ja wam dam! — krzyknął na dzieci. Padł bokiem na sanie
i nabrawszy rozpędu za wrotami, ruszył kłusem koło osypanych śniegiem wysokich jodeł w stronę dworu
szlachcica Wołkowa.
— Oj,( ziąb ok/rutny! — rzekła Sańka. Dzieci rzuciły się do ciemnej izby i powła-
ziły na piec dzwoniąc zębami. Ciepły, suchy dym kłębił się pod ciemnym pułapem i wychodził przez zasuwane
okienko nad drzwia- . mi tr^izba była kurna. Matka zarabiała ciasto. Zagroda była przecie zamożna: koń, krowa,
cztery kury. O Iwaszce Browkinie mówiono: twardy. Spalone węgielki łuczywa spadały z sykiem do wody.
Sańka naciągnęła na siebie i na braciśzików kożuch barani i pod kożuchem znowu jęła szeptać o różnych
strachach: o tych, żeby nie wymówić w złą godzinę, co to nocami chrobocą w piwnicy...
—Onegda j, żebym pękła, jak się zlękłam!... Na progu — śmiecie, na śmieciach — miotła... Patrzę z pieca,
w imię Ojca i Synal Spod miotły wyłazi kosmaty, z kocimi wąsami, otrząsa się...
— Oj! aj! oj! — drżeli ze strachu malcy pod kożuchem.
II
Lasem biegła ledwie przetarta droga., Wiekowe jodły zasłaniały niebo. Ostępy, wertepy — trudne miejsca.
Ziemię tę Wasilij Wa- siliewicz, Wołkowów syn, otrzymał w poza- przeszłym roku, gdy wydzielił się od ojca,
moskiewskiego szlachcica pełniącego służbę wojskową. Pomiestny Urząd* wydzielił Wasilijowi czterysta
pięćdziesiąt dziesięcin i przypisał do mich trzydzieści siedem dusz chłopskich z rodzinami.
Wasilij postawił dwór, ale zrujnował się, połowę ziemi wypadło zastawić w klasztorze. Mnisi dali pieniądze
na ciężki procent — dwadzieścia kopiejek od rubla. A trzeba było pełnić służbę carską na dobrym koniu, w pan-
cerzu, przy szabli, z piszczelem, oraz przyprowadzić trzech zbrojnych, konno, w tiegi- lajachi z szablami
sajdakami. Za klasztorne pieniądze Wasilij z trudnością mógł zdobyć się na taką wyprawę, a jak tu wyżyć? Jak
czeladź nakarmić? A tu płać lichwę mnichom!
Urząd carski nie zna litości. Co rok — to nowy nakaz, nowe pieniądze — stołowe, podróżne, daniny i
czynsze. Czy wiele człowiekowi zostanie? I ciągle nagabują dziedzica, że opieszały w ściąganiu czynszu. A z
chłopa więcej niż jedną skórę nie zedrzesz. Wojny nieboszczyka Aleksego Michajłowicza, zamieszki, bunty
wycieńczyły Rosję. Od czasów jak hulał przeklętej pamięci łotr Stieńka Razin, chłopi zapomnieli o Bogu.
Wystarczy ich trochę mocniej przycisnąć, już szczerzą zęby jak wilkfi. Przed ciężarami uciekają nad
HHHHHHHHHHHHHHHHHHHH
Don do Kozaków. Nie sprowadzisz ich stam- stąd ani hramotą, ani szablą.
Koń wlókł się truchcikiem, cały pokryty szronem. Duha zaczepiała o gałązki sypiące śnieżnym pyłem. Na
przejeżdżającego spoglądały przypadając do pni wiewiórki o puszystych ogonach. Tych wiewiórek było w
lasach zatrzęsienie. Iwan Artiemicz leżał w saniach i myślał — jedno tylko pozostało chłopu: myśleć.
„No, dobrze... to daj, tamto daj... temu zapłać, tamtemu zapłać... Ale takie państwo — to wór bez dna! Czy
to można je nakarmić? Znosimy wszystko, od roboty nie uciekamy. Ale w Moskwie bojarzy zaczęli jeździć w
złoconych karocach. Musisz dać na karocę diabłom nienasyconym. No dobrze... Przymuszaj, bierz, co ci trzeba,
ale bez zberezeństwa... Bo to, chłopcy, jak zdzierają drugą skórę 7-f to zberezeństwo. Ludzi carskich siedzi na
naszym grzbiecie tyle jak nigdy, gdzie spluniesz — to diak*, to podiaczy, a tam znów karczmarz siedzi i
zapisuje... A chłop sam jeden... Oj, ludzie, lepiej ucieknę, niech już mnie zwierz w lesie zagryzie. Śmierć lepsza
niż to zberezeństwo... W taki sposób wy niedługo z nas żyć będziecie."
Iwan Browkin myślał, być może, tak, a może inaczej. Z lasu wyjechał na drogę, klęcząc
w saniach, chłop Wołkowa, przezwiskiem Cygan, czarny, siwawy. Przez piętnaście lat obijał się gdzieś daleko.
Nagle przyszedł ukaz: wszyscy zbiegli chłopi, żeby nie wiem jak długo byli na wolności, mają być wróceni
dziedzicom. Cygana wzięli pod Woroneżem, gdzie miał gospodarstwo, i zwrócili staremu Wołkowowi. Cygan
znowu' nogi za pas — złapali go, kazali Cygana bić biczem bez litości i trzymać w ciemnicy we dworze
Wołkowa, a gdy skóra zarośnie, znowu bić po raz wtóry i z powrotem wrzucić do ciemnicy, żeby ten hultaj,
złoczyńca, już nie uciekał. Cygana wybawiło jeno to, że go odpisano Wasilijowi.
— Witaj! — rzekł Cygan do Iwana i przesiadł się do jego sań.
— Witaj.
Co tam słychać?
— Dobrego niby nic nie słychać...
Cygan zdjął rękawicę, przeczesał palcami
wąsy, brodę, by skryć wyraz obłudy.
— Spotkałem w lesie człowieka: powiada, że car umiera.
Iwan Artiemicz uniósł się w sankach. Zdjął go strach...
— Prr... — Ściągnął kołpak, przeżegnał się. — Kogoż teraz ogłoszą carem?
— Powiada, że nie ma nikogo prócz chłopaczka, Piotra Aleksiejewicza. Dopiero odstawiony od cycka...
— No, chłopie! — Iwan nacisnął kołpak na uszy, oczy mu zbielały. — No, chłopie... Teraz
l
będzie bojarskie panowanie. Przepadniemy wszyscy...
jf| Przepadniemy, a może i nie, tak to, tak. — Cygan przysunął się bliżej. Mrugnął. -r- Człowiek ten
powiedział: będą zamieszki... Może jeszcze będziemy żyli, chleb jedli, czy to nam nowina... — Cygan wyszcze-
rzył wilkołacze zęby i zaśmiał się kaszląc na cały las.
Wiewiórka zeskoczyła z pieńka, przeleciała przez drogę, sypnął śnieg, w skośnym świetle zagrał słup
igiełek szronu. Wielkie, malinowe słońce zawisło nad wzgórzem w końcu drogi, ponad wysokimi częstokołami,
spadzistymi dachami i dymami dworu Wołkowa.
III
Iwaszka i Cygan pozostawili konie koło wysokiej bramy. Nad bramą, pod dwubocznym daszkiem —
wyobrażenie Męki Pańskiej. Dookoła dworu biegła niedostępna palisada. Można się tu bronić choćby przed
Tatarami. Chłopi zdjęli czapki. Iwaszka ujął za kółko furtki, powiadając jak przystoi:
— Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nad nami...
Skrzypiąc łapciami wyszedł z budki stróż Awerian. Popatrzył przez szparę — swoi. Wyrzekł: Amen — i jął
otwierać bramę. Chłopi wprowadzili konie na podwórze.
13
Awerian ruszył do stróżówki nie zginając nóg. W zimowym zmierzchu gdzieniegdzie połyskiwało okienko.
W podwórzu była moc wszelkiego rodzaju zabudowań: obory, lochy, kuźnia, chaty. Wszystko to jednak stało na
pół bezużyteczne. Wołkow miał dworskiej czeladzi ledwie piętnaście dusz, ale i to żyło
Stali bez czapek, zezując na mikowe okienka pańskich pokoi. Do dworu prowadził ganek ze stromymi
schodami. Piękny ganek z rzeźbionego drzewa, z cebulastym dachem. Nad gankiem wznosił się dach dworu
niby namiot, z dwoma półkolistymi zaokrągleniami, ze złoconym grzebieniem. Dolna kondygnacja dworu zbita
z potężnych bali. Wasilij Wołkow przygotował ją jako spichrz na zapasy zimowe i letnie: zboże, solone
mięsiwo, różne kwaszeniny. Lecz chłopi wiedzieli — w piwnicach biegają tylko myszy. Ale ganek — daj Boże
niejednemu księciu, bogaty ganek.
— Awerianie, po co nas pan wołał z końmi? Czy to powinność nowa, czy co?... — zapytał Iwaszka.
Przecie chyba nic się od nas nie należy!...
— Zawieziecie zbrojny poczet do Moskwy.
—■ 2^nowu konia zegnać?
p •— A co słychać? — zapytał Cygan przysuwając się. — Wojny z kim? Zamieszki?
— To nie na twój i nie na mój rozum — siwy Awerian pochylił głowę. — Kazali ci, to zawieziesz.
Przywieźli dziś znowu kijów na was...
o chlebie i kwasie. Robili, oczywista — orali tu i ówdzie, siali, wozili drzewo, ale' czy z tego można wyżyć?
Praca niewolna. Powiadano, że Wasilij posyła jednego z nich do Moskwy, by żebrał przy kruchcie. Ten mu
przynosi trochę pieniędzy. Dwóch siedzi z koszami i sprzedaje w Moskwie łyżki, łapcie, gwizdawki... A przecie
chłopi to grunt. Ci żywią...
Iwaszka i Cygan stali o zmierzchu na podwórzu i rozmyślali. Nie było po co się spieszyć. Nie można się
spodziewać niczego dobrego. No, prawda,, starzy opowiadają, że dawniej było lżej: jak ci się nie podobało, toś
szedł do innego pana. Teraz tego nie wolno — tam żyj, gdzie kazano. Kazano ci karmić Wasilija Wołkowa —
rób, co chcesz, a musisz go karmić. Wszyscy stali się niewolnikami, a należy oczekiwać jeszcze gorszych
rzeczy...
Zgrzytnęły gdzieś drz^yi, pobiegła po śniegu dziewka dworska, bezwstydnica, z gołą głową.
— Pan kazał, żebyście wyprzęgali. Kazał przenocować. Tylko żebyście się nie ważyli brać dworskiego
siana dla koni...
Cygan chciał już batem zdzielić dziewkę przez gładki tyłek. Uciekła. Wyprzęgli bez pośpiechu. Poszli na
nocleg do izby czeladnej. Ośmiu ludzi z czeladzi przy świetle skradzionej panu łojówki grało w kości, trzaskało
gniewnie w stół zatłuszczonymi kartami, wygrywając od siebie kopiejki. Wrzawa, spory.
ten chce wsunąć sobie kopiejką za policzek, inny rozrywa mu usta. Obiboki, a przecie mają co jeść!
Z boku. na ławce, siedział chłopiec w długiej koszuli płóciennej, w zdeptanych łapciach — Aloszka, syn
Iwana Artiemicza. Na jesieni dla głodu wypadło oddać go panu zamiast daniny, na wieczną niewolę. Chłopczyk,
z wielkimi oczyma, wdał się w matkę. Zmierzwione włosięta świadczyły, że go tu biją. Iwan Artiemicz zerknął
na syna, zrobiło mu się go żal, ale nic nie powiedział. Aloszka w milczeniu nisko skłonił się ojcu. Iwan przy-
wołał go palcem i zapytał szeptem:
~ Jużeście wieczerzali?
— Wieczerzaliśmy.
— Ech, nie wziąłeih z domu chleba. (Zełgał — pajdę chleba miał za pazuchą w szmatce.) Postaraj się
jakoś. Widzisz, Alosza... Rankiem padnę panu do nóg — mam dużo roboty. Może ulituje się i ty pojedziesz za-
miast mnie do Moskwy.
Alosza poważnie skinął głową: — Dobrze, tato. — Iwan zaczął zdejmować łapcie i pytlował, niby że jest
wesoły i syty:
— Cóż to, chłopcy? Co dzień tu u was takie wesele? Co? Lekko się wam żyje, słodko pije...
Rosły drab z czeladzi rzucił karty i odwró- cił się.
H| A tyś co za jeden, żebyś nam do gęby zaglądał!
Iwan wlazł na piec nie czekając, aż dostanie w pysk.
IV
U Wasilija Wołkowa został na noc gość-są- . siad, Michajło Tyrtow, zubożały syn szlachecki. Wieczerzę
zjedli wcześnie. Na szerokich ławach, blisko polewanego pieca f rozesłane były dery, poduszki, futra
niedźwiedzie, ale nie spało im się, jak to młodym. Gorąco. Siedzieli na ławie w samej bieliźnie, boso. Roz- '
mawiali o szarej godzinie. Ziewali kreśląc znak krzyża na ustach.
— Tobie — gadał .Tyrtow cicho i statecznie — tobie, Wasilij, niejeden zazdrości... A spróbuj wleźć w
moją skórę. Jest nas czternastu synów. Siedmiu zostało nadzielonych. Borykają się na pustkach. Jeden ma
dwóch chłopów, inny trzech — reszta pouciekała. A teraz ja, ósmy, jutro mnie nadzielą. Dadzą pogorzelisko i
bagno z żabami... Jak tu żyć, hę?
— Teraz wszystkim ciężko — Wasilij przebierał jedną ręką paciorki różańca z drzewa cyprysowego, który
mu zwisał między kolanami. — Wszyscy się borykamy. Jak tu żyć.,.
— Dziad mój siadywał wyżej od Golicy- na — czuwał przy trumnie Michała Fiodoro- wicza. A my po
domu chodzimy w łapciach... Przywykliśmy do sromu. Nie o honorach człowiek myśli, ale jak by wyżyć...
Ojciec w Pomiestnym Urzędzie czoło sobie poobijał przy prośbach; bez kubana ani rusz. Diakowi daj,
podiaczemu daj, młodszemu podiaczemu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin