Iwaszkiewicz Jarosław - OGRODY.rtf

(405 KB) Pobierz

Jarosław Iwaszkiewicz

OGRODY

 

Od dawna wszystkim piszącym wiadomo, że istnieją pewne słowa-klucze. Przeczytanie ich czy posłyszenie otwiera całą kaskadę przeżyć. Kto wie, czy to smak owego ciastka zwanego madeleine otworzył przed Proustem gigantyczną przepaść czasu. Mnie się zdaje, że to raczej słowo samo „madeleine”, wypowiedziane w tamtej chwili, przełamało tamę wspomnień.

Niedawno przeżyłem dziwną przygodę. Przeczytałem słowo „sny” w dziwnej konfiguracji. „Liliowe sny w ma­łych dzbanuszkach stojące na oknie”. Był to błąd tłuma­cza. Po rosyjsku słowo „son” oznacza sasankę, liliowy kwiat, obrośnięty futerkiem, który w wielkiej obfitości zarastał w czasach mojej młodości, tak samo jak w czasach Wi­ktora Niekrasowa, podkijowskie lasy, i zapewne do dziś dnia zakwita tam na wiosnę. Zwłaszcza obficie można było się obłowić w dawnych czasach sasankami w lasach Puszczy Wodicy. Jeszcze polowań tych nie ograniczały za­kazy, zapobiegające kompletnemu wyniszczeniu sasanek — jakie nastąpiło na przykład w lasach podwarszawskich — i przywoziło się całe wielkie bukiety tych kwiatów do do­mu, a że rzeczywiście miały one króciutkie szypułki, umie­szczało się je albo w niskich wazonikach, albo po prostu w głębokich talerzach.

Ale i słowo „sny”, niezależnie od błędnej nazwy kwiatu, wywołało we mnie wspomnienie pieśni Ryszarda Wag­nera, z którą związane są inne, zupełnie inne sprawy mojej młodości/ „Sny” Wagnera — „Die Traume” — są cudow­ną, mglistą Pieśnią nocną, opartą na czystych, nie prze­tworzonych jeszcze tematach z „Tristana,** a ofiarowaną Matyldzie Wesendonck w najwyższym porywie Wagne­rowskiej miłości. Pełna jest obłoków i drzew, zapachów znad szwajcarskiego jeziora i tych nieokreślonych, przejmujących kształtów, które nadać może jedynie muzyka.

Byt ujęty tu jest w tak doskonałą formę, jaka się Wagne­rowi nigdy poza tym nie zdarzała, choć cała jego twór­czość była jednym dążeniem do uchwycenia, utrwalenia bytu, bytu muzyki, bytu snu. Die Traume.

Jest w tej pieśni coś z wiosennych sasanek.

Do tego opowiadania potrzebny jest jeszcze jeden „przy­rząd ”. Jest nim ukochana moja fotografia, zamknięta w taj­nikach starego albumu. Dzisiaj już nikt nie wie, co przed­stawia, a właściwie, co znaczy ta fotografia. Zrobiłem ją pożyczonym aparatem tamtej wiosny, gdyśmy wszyscy trzej mieszkali u państwa S. właśnie w Puszczy Wodicy. Oni mieszkali na stałe u swoich wujostwa, a ja zamiesz­kałem czasowo, na parę tygodni, kiedy moja matka zajęta przenosinami z mieszkania do mieszkania wyjechała do mojego brata, do jakiejś tam cukrowni położonej za Dnie­prem. Na fotografii tej siedzą dwaj moi koledzy i przyja­ciele, są w gimnazjalnych szynelach, widać, że jest słonecz­nie, ale nie bardzo ciepło, drzewa stoją bezlistne, a wszystkie Uście leżą na ziemi, i chłopcy siedzą na liściach. Obok na roz­łożonej chustce leży wielki stos sasanek. Obaj są zwróceni profilami w lewo, patrząc na coś jak gdyby w oczekiwaniu. Czekają chyba na samą wiosnę, przynajmniej to wyrażają ich twarze. Romek ma siedemnaście lat, a Staś osiemna­

ście. Może nawet więcej, bo siedział po dwa lata w kilku klasach, wąs mu się sypfe i broda, którą, niestety, rzadko goli. Chodziliśmy długo po gołym lesie i zbierali te sasanki. Są piękne, dorodne, wewnątrz ciemniejsze i ozdobione koroną pręcików, na zewnątrz jak zwierzątka obrośnięte futerkiem, podobne do myszy z liliowym pyszczkiem.

Chodziliśmy długo, parę godzin, po tym lesie, ale sta­rając się trzymać od siebie w pewnym dystansie. Udawa­liśmy, że niby nic nas nie obchodzi i że cieszymy się z wio­sennego dnia. Do domu nie chciało się nam wracać, tam taki nieład i raczej nas przepędzano. Bo jutro jest ślub Lizy i wesele. Pozornie nic to nas nie obchodziło.

W pewnej chwili zatrzymaliśmy się i ja ich fotografowa­łem. Usiedli na ziemi. Staś powiedział, że taka warstwa liści, co leży na ziemi, zastępuje pled. Ja kręciłem na to głową, bo ziemia była jednak wilgotna, a Staś w końcu zimy poważnie chorował.

W ostatnich dniach lutego miał krwotok płucny i potem przeleżał trzy tygodnie. Teraz już było dobrze i tempera­tura w dzień podnosiła się zupełnie nieznacznie, ale uwa­żałem, że nie należy żartować. Przeniosłem się do państwa S. akurat w końcu choroby Stasia, starałem się go „pie­lęgnować**, jak to umiały robić moje siostry, ale moje usi­łowania były bardzo niezdarne. Chciałem mu czytać głośno, kiedy go drażniły najmniejsze dźwięki, opowiadałem mu barwniejsze epizody z mojego życia, ale go to wyraźnie nudziło, a nawet drażniło. Zauważyłem, że mogę z nim rozmawiać tylko na jeden temat: o muzyce. A właściwie mówiąc, nie o muzyce, tylko o pieśniach, które śpiewała Liza. Kiedy zaczynałem o tym mówić, twarz Stasia roz­jaśniała się. Miał twarz zawsze pokrytą brzoskwinio­wym rumieńcem, bardzo to było osobliwe u młodego człowieka. Kiedy mówiłem o pieśniach Lizy, o sposobie

jej śpiewania, o jej wyrazie, rumieniec ów gęstniał i stawał się ciemnoczerwony, co w zasadzie szpeciło delikatną twarz Stasia, ale mnie bardzo bawiło.

Starałem się więc rozwodzić na ten temat jak najdłużej, zatrzymywać się przy wszystkich nieznacznych szczegółach, analizować prawie pojedyncze nuty, żeby tylko móc obser­wować stopniowe zagęszczanie się tego rumieńca i rozsze­rzanie się w górę policzka, prawie po same oczy. A oczy miał Staś małe, szare, o przedziwnym wyrazie. W nich mieszkała cała jego młodość, dowcip, urok.

Wymyślałem najrozmaitsze preteksty, aby tylko mówić

o              Lizie i obserwować ten niesłychany rumieniec. Bałem się, że się wreszcie połapie, że czynię to naumyślnie. Ale on tego nie zauważał, chwytał za wyciągnięty w jego stronę temat i zaczynał i bawić się, i przejmować, a co najważ­niejsze, rumienić.

Przestrzegałem go teraz: nie siedź na wilgotnej ziemi. Roman potakiwał — „tak, tak", powiadał, „to jest bardzo niebezpieczne”, i sam siadał przy sasankach i przy Stasiu. Przy tym tak wyglądał, jakby nasłuchiwał jakiegoś ha­sła czy piania koguta. Może gdzie i piały koguty. Za la­sem. Bo było parno i chyba zbierało się na wiosenny ciepły deszcz.

              Po deszczu zaraz zakwitną anemony — powiedział Staś.

              Tak, ale nam potrzebne kwiaty zaraz. Jutro nie bę­dzie czasu na zbieranie. Zresztą te „sny” — Roman utył rosyjskiej nazwy — nie będą źle wyglądały w niskich kie­liszkach rozstawione po całym stole.

              One na noc się zamkną — powiedziałem.

              Tak, ale w dzień się otworzą znowu. Ślub jest w sa­mo południe, do stołu siądziemy gdzieś koło drugiej. No, może trochę wcześniej. Sasanki już się wtedy otworzą.

              To będzie bardzo ładnie — powiedziałem.

I wtedy oni właśnie zamyślili się i zaczęli patrzeć przed siebie, jak gdyby tam z lasu miał ktoś nadejść. Odszedłem parę kroków i wtedy ich sfotografowałem. Ale oni niepo- ruszeni siedzieli dalej, tak jak siedzą do dziś dnia na tej fotografii.

              Tak cicho — powiedziałem.

              Aha — powiedział Staś nie zwracając się do mnie.—To tak przed deszczem.

              Trzeba iść — powiedział Roman. — Do domu ka­wał.

Ale jeszcze długo siedzieliśmy na tym miejscu. Rzeczy­wiście, gdzieś piały koguty. W stronie mieszkań Puszczy Wodicy.

Wreszcie Staś zakaszlał.

              Idziemy — powiedział i leniwie podniósł się z miej­sca. •

Do domu szliśmy z pół godziny. Państwo S. wypadali i dla Stasia, i dla Romana wujostwem, tylko Staś był po siostrze pana S., a Roman po siostrze pani S. Obaj byli sierotami. Od najwcześniejszego dzieciństwa wychowywali się w tej dziwnej drewnianej willi z basenem przed gan­kiem.

W basenie stał metalowy bocian. Ongi był on fontanną i wypuszczał dziobem strumień wody w górę, ale zepsuł się już tak dawno, że nikt nie pamiętał jego działania. Przynajmniej nikt z nas, chłopców. Liza była starsza od nas, ona może pamiętała.

W domu wszystko było przewrócone do góry nogami. Raczej nasz powrót z lasu zirytował wszystkich.

              Już wróciliście? — powiedziała Liza. — Będziecie diabelnie przeszkadzali.

*              —Ależ my chcieliśmy pomagać — powiedział Roman.

Wszyscy wiedzieli, że Roman kochał się w Lizie. Nie potrafił ukryć swojego dziecinnego uczucia. Już sam wzrok, jakim patrzył na kuzynkę, był wystarczająco wymowny. Przy tym sprzeczali się ciągle, o wszystko: o obiad, o pieśni Lizy, o szkolę Romana, o pogodę, o wiatr. Wystarczyło, żeby Liza powiedziała „czarne**, Roman mówił „białe**. A potem wieczorami godzili się. Roman idąc na spanie mówił cichym głosem do Lizy „przepraszam** i całował ją w rękę. Robiło to takie wrażenie, że wszystkie spory wszczynał tylko po to, aby mieć ten moment wieczornych przeprosin. Może rzeczywiście tak było.

Liza była przez parę lat zaręczona z Kaziem. Był to poważny właściciel ziemski spod Żytomierza. Wysokiego wzrostu, bardzo elegancki, nosił duże wąsy i był niewia­rygodnie stary: miał trzydzieści lat. Był o dziewięć lat starszy od Lizy. A teraz wreszcie nadszedł moment decy­dujący: Liza wychodziła za niego za mąż. Fakt ten jakoś nie bardzo mieścił się nam w głowie. Po prostu nie mo­gliśmy sobie wyobrazić, że Liza wyjedzie z Puszczy Wo- dicy do Żytomierza z tym takim zupełnie obcym człowie­kiem, który nawet jak gdyby mówił inaczej niż mieszkań­cy drewnianego domu z bocianem, że będzie tam mieszka­ła i nawet, że będzie spała w jednym łóżku z tym okrop­nym starym Kaziem. Nie będzie już wieczorami śpiewa­ła pieśni, a z rana nie będzie ćwiczyła gam, arpedżiów i skoków interwałowych, co ja ogromnie lubiłem, choć i państwo S.v i obaj chłopcy raczej narzekali na te konser- watoryjne ćwiczenia.

Wesele miało być „całą gębą**. Przyjeżdżała dalsza ro­dzina państwa S. i oczywiście rodzina Kazia, której trzeba było zaimponować. Poruszenie było więc w domu ogromne. Przemebłowywano wszystko. Z zapałem froterowano po­dłogi w wielkich pokojach na dole.

Liza z wdzięcznością przyjęła te snopy sasanek, jakie jej przynieśliśmy, i zaraz poumieszczała je w niskich szklan­kach. Na razie szklanki te ustawiła na fortepianie w salo­nie, naokoło wielkiej fotografii rodziców Romana, która tam stała. Rodzinne fotografie Stasia pogubiły się gdzieś w po­dróżach i przenosinach. Nie wiedziałem, jak wyglądała jego matka, chociaż mnie to interesowało. Staś matkę pamiętał i podczas swojej choroby, kiedyś wieczorem, kiedy nie mógł zasnąć, opowiadał mi o niej. Wyobrażałem sobie, że Staś podobny był do matki. Zresztą pani S. potwierdziła to moje wyobrażenie.

Podano nam dosyć późno jakieś „prowizoryczne** je­dzenie, i to w salonie, bo w stołowym podłogi jeszcze nie obeschły. Jedliśmy coś skleconego naprędce, dokładając chlebem z masłem. Przy stole zrobiło się nagle wesoło. Śmiano się bez żadnej przyczyny, jak to zazwyczaj bywa w chwilach, gdy wszyscy mają smutne myśli. Kazio był tutaj i jego poważna obecność peszyła nas wszystkich, chociaż on sam był w dobrym humorze i opowiadał zie­miańskie anegdoty spod Żytomierza.

Najweselszy był Roman, śmiał się bez przerwy, nawet kiedy nie było z czego. Gdy go tak śmiech unosił, Liza odchylała się na swoim miejscu i jakby z pewnym lękiem spoglądała na niego. Ale potem i ona poddawała się we­sołości:

W czasie tego posiłku zaczął padać deszcz. Chmara przyszła niepostrzeżenie, pierwsze duże krople wyraźnie stuknęły o dach werandy — a potem pobiegły jak szyb­kie kroki po całym dachu willi. Trzeba było zamknąć okna i zaraz za oknami rozpostarła się ciepła siatka. Stru­gi deszczu jak uderzenia kopii dosięgnęły łona ziemi i na razie w tych miejscach wybuchały małe kiście piasku i wo­dy, ale zaraz i dźwięk deszczu stał się jednostajny, i zie-

13

mia spokojniej przyjmowała te uderzenia. Monotonny szmer zrobił się prawie ciszą. I wszyscy się ucieszyli z tego ciepłego deszczu.

              A mówiłem, że zaraz będzie deszcz — powiedział Staś.

              Wcale tak nie mówiłeś, to ja mówiłem o deszczu — zaoponował Roman.

Patrzyłem, jak aksamitny rumieniec na twarzy Stasia stawał się bardziej intensywny i rozszerzał się po same oczy. Ogromnie lubiłem to.zjawisko.

              Zawsze musisz się sprzeciwić — powiedział Staś,

              Dobrze, że narwaliśmy sasanek, po deszczu zupełnie by się zamknęły — powiedziałem.

              Prześliczne są — powiedziała pani S.

              A anemonów jeszcze nie ma — westchnął Staś.

              Będę miał białe kwiaty z miasta — poważnym basem powiedział Kazio.

Nie wiem dlaczego, ale to odezwanie się Kazia wydało mi się nietaktowne.

Dom państwa S. był stary, zniszczony, ale bardzo ob­szerny. Na dole był stołowy pokój, duży salon, salonik i gabinet pana domu, na górze korytarz, z którego wcho­dziło się do pokojów sypialnych gospodarzy, Lizy i do gościnnego, a oprócz tego była jeszcze „górsza góra”, dwa pokoje z przedpokoikiem, wbndowane w dach. W jed­nym z tych pokoi rezydowali chłopcy, drugi przypadł mnie w udziale.

              Zamknijcie okna w waszych pokojach — powiedziała pani S. — Deszcz napada do środka.

Skoczyliśmy na schody z hallu, ja i Staś. Polecieliśmy do naszych pokojów, ale okna zastaliśmy zamknięte. Cof­nęliśmy się więc i spotkaliśmy się w przedpokoiku pomię­dzy naszymi pomieszczeniami.

Staś wziął mnie za rękę i przytrzymał. Nie spieszył się ze schodzeniem w dół.              > t

              Ten Kazio jest nieznośny — powiedział. Praw­da?

              Nie, dlaczego? — odpowiedziałem.

Wyciągnąłem moją rękę z jego i mimo woli pogłaska­łem go po twarzy. Chciałem się przekonać, czy jego ru­mieniec ma gładkość brzoskwini. Tyle razy miałem po temu okazję, ale zdecydowałem się dopiero w tej .chwili.

Staś cofnął gwałtownie głowę,

              Co ci jest? — spytałem.

              Wiesz, że nie wiem — odpowiedział — ale chyba nie mam gorączki. A może?             

              Pleciesz głupstwa — powiedziałem.

Na wszelki wypadek spróbowałem temperatury jego czoła ustami. Było zimne.

I znowu zeszliśmy do salonu, gdzie wszyscy siedzieli przy tymczasowym stole. Gdyśmy wchodzili, Liza spojrza­ła na Stasia przenikliwym, badawczym wzrokiem. Trochę się zaniepokoiłem.

Deszcz nie trwał długo. Jak przyszedł gwałtownie, tak poszedł sobie. Piliśmy herbatę. Roman nie mógł powściąg­nąć swego wzroku i wciąż z uwielbieniem patrzył na Lizę. Liza była zaczesana jakoś po nowemu. Dwa splecione warkocze odgarnięte były za uszami, a uszy miała małe, zmięte jak kwiaty jaśminu, i myślałem sobie, że pachną pewnie fiołkowym mydłem. Fiołkowe mydło leżało w ła­zience na toalecie — pewnie było mydłem Lizy.

Przy stole panował już inny nastrój. Otworzono znowu okna i wpadało mokre, pachnące deszczem powietrze. Staś pokaszliwał leciutko, ale kiedy chciałem zamknąć okno, sprzeciwił się.

W łazience pachniało w ogóle fiołkowym mydłem, pa­

li

chniało fiołkami. Wczoraj przeżyłem w łazience dziwną chwilę. Łazienka, przerobiona z dawnej sypialni, była du­żym, zwyczajnym pokojem, tyle tylko, że stała tu wanna, toaleta i widniały metalowe kurki. Gorącej wody nie było; na kąpiel trzeba było palić w piecyku. W ten dzień nie było napalone.

Gdy wszedłem do łazienki, myśląc, że jest nie zajęta» stał w niej Staś, kompletnie nagi. Udałem, że mnie to wcale nie zawstydziło, i spytałem:

              Co ty tu robisz? Ciepłej wody nie ma.

              Właśnie — ze smutkiem powiedział Staś i nadal bez­radnie stał na środku pokoju. Łazienka pełna była słońca i całe ciało Stasia świeciło jak gdyby własnym światłem. Było bursztynowe i trochę przejrzyste; myem ręce i uda­wałem, że go nie widzę.

              Zmarzniesz tak — powiedziałem.

              Aha — powiedział Staś — już zmarzłem. Ogrzej mnie.

I podstawił mi swoje plecy.

Był dość mizernie zbudowany, chudy i wiotki, ale miał w postawie elegancką wysmukłość młodziutkiego chłopca« Ręcznikiem, który trzymałem w ręce, potarłem mu parę razy plecy i ramiona.

              Nic wiem, czy d to pomoże — powiedziałem.

              Pewnie niewiele — zaśmiał się Staś — ale lepsze to jak nic.

              Nie może być nic z twej kąpieli, powiedz, niech ci zapalą w piecyku •— poradziłem.

              Nim zapalą, to mi się odechce — westchnął Staś.

I znowu stał pośrodku pokoju cały w słońcu i cały bur­sztynowy. Przy tych bursztynach tłumaczył się lepiej ten nienaturalny rumieniec.

Wytarłem umyte ręce ręcznikiem.

              No to co? — spytałem.

              No nic — powiedział nie patrząc na mnie.

Klapnąłem go płaską dłonią po gołych plecach i wy­szedłem. Kiedy zatrzymał mnie przed chwilą w przedpo­koju, przypomniałem sobie tę scenę w łazience.

Przy stole znowu był inny nastrój. Jedzenie się skończy­ło. Kazio, do którego obowiązków jako pana młodego na­leżało dostarczenie trunków na jutrzejszy dzień, spierał się z przyszłym teściem o to, kiedy i jakie ilości szampa­na należy podawać. Kazio twierdził, że od szampana na­leży zacząć i podawać cały czas, a pan S. upominał się

o              białe i czerwone wino, i nawet o wina gotowane, o Xe- res i Malagę. Kazio uważał to za staroświecczyznę i śmiał się z tego. A zresztą już nie było czasu na robienie no­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin