Mrówczyński Bolesław - CIEŃ MONTEZUMY - OPOWIEŚĆ O INDIANINIE TUŁACZU.rtf

(1984 KB) Pobierz

Bolesław Mrówczyński

Cień Montezumy

 

Niknący ślad

I

Nowy Rok jest zazwyczaj świętem radosnym. Towarzyszą mu wizyty sąsiedzkie, składane sobie wzajemnie życzenia, zabawy, przyjęcia. Pod wpływem życzliwych słów wkrada się nadzieja do serc i rozpromienia nawet najsmutniejsze oblicza.

Jednakże ten dzień uroczysty w 1865 roku wygląda! w Polsce zupełnie inaczej. Ustala zacięta walka o wolność, powstanie upadło. Nad krajem zaległa cisza cmentarna, przerywana jedynie zawodzeniem śnieżycy pokrywającej świeże rany coraz grubszym całunem. W kościołach zaś, nad mogiłami, w mieszkaniach i na pobojowiskach zbielałe wargi szeptały bezdźwięczne modlitwy: za tych, którzy polegli w boju lub zginęli na rusz­towaniach szubienic; i za tych, którzy w twierdzach Prus i Austrii czekają ciągle na wyrok; i za tych wreszcie, którzy wędrują właśnie do katorg Syberii, znacząc potępieńczy szlak ciałami nowych ofiar, padających z zimna, z wycieńczenia lub pod knutami eskorty.

Niekiedy gdzieś z lasów, z zapadłych wsi i moczarów dochodził jeszcze szczęk oręża, lecz pogłębiał on tylko panującą wszędzie żałobę. Kto wal­czył i musiał zginąć, nie było innego wyjścia. Wróg bowiem był potężny i przerażał swym okrucieństwem. Rozstrzeliwał ciągle, wieszał bez sądu, pastwił się nad niewinnymi, palił bezbronne wsią a ich mieszkańców pędził tak samo jak jeńców w mroźne, podbiegunowe krainy. Rozpaczliwe jęki wciąż mieszały się z ordynarnymi wymyślaniami siepaczy, płacz ko­biet i dzieci z urągliwym śmiechem rozwydrzonego żołdactwa. Nawet ci, nad którymi nie zawisła groźba, nie byli pewni jutra i snuli się jak cienie, na pół przytomni, bez odrobiny nadziei. Bo i przed nimi rozwierała się coraz szerzej posępna, mroczna czeluść barbarzyńskiej niewoli.

W tym samym czasie na drugiej półkuli, na ziemiach starożytnego Meksyku, rozgrywała się podobna tragedia. Lud był tam wprawdzie inny, przeważnie miedzianoskóry, wywodzący się z zasiedziałych tu od wieków narodów indiańskich. Niegdyś był wolny, miał swoich władców i własne państwo, ale po odkryciu Ameryki przez Kolumba popadł w niewolę hisz­pańską. Niedawno odzyskał wolność, lecz obecnie zaczął ją tracić znowu. Cesarz Francji, Napoleon III, postanowił dokonać nowego podboju, a jego doskonale wyposażona armia zajmowała coraz to większe tereny.

I              kraj był także odmienny. W Polsce na jesieni pola pustoszeją, a drze­wa zrzucają liście, zimą zaś wszystko spowija śnieg. W Meksyku słońce wiecznie zsyła na ziemię gorący blask, przemieniając niżej położone tere­ny nad Zatoką Meksykańską czy Oceanem Spokojnym w puszczę podzwrotnikową. Nieco jednak dalej od wybrzeży wyrastają potężne

7

górskie łańcuchy. Otaczają one wieńcem rozległą wyżynę, której klimat, łagodzony wysokością, stwarza człowiekowi szczególnie miłe warunki: zamiast upałów daje ciepło, a niekiedy przyjemny chłód, malaryczne lasy nadmorskie ustępują miejsca jodle, świerkowi i sośnie, na żyznej glebie wyrastają ogrody i pola uprawne. Toteż właśnie tutaj życie rozkwitło najbujniej. Gdzie sięgnąć okiem - wszędzie widać rancza , wioski, hac- jendy , miasteczka i miasta. Pośrodku zaś tej wyżyny rozsiadła się stoli­ca, strzeżona jak drogocenna perła przez pokryte wiecznymi śniegami szczyty potężnych wulkanów.

W tym to pięknym kraju, uprawianym pracowicie rękami potomków dawnych Azteków, gdzie natura pomieszała dżunglę ze skałą, pustynię ze stepem, kaktusy z fanami pszenicy, a człowieka białego z miedzia- noskórym, rok 1865 rozpoczął się, podobnie jak w Polsce, pod znakiem ciężkiej żałoby. Pod naporem bagnetów europejskich Benito Juarez, prezydent Republiki, uchodził coraz dalej na północ. Do najeźdźców przylgnęli właściciele wielkich majątków, lękający się wyzwolenia peonów

-              robotników rolnych, pracujących do tej pory prawie za darmo -

i              w porozumieniu z Napoleonem postanowili odmienić rządy. Ich przed­stawiciele sprowadzili następcę tronu austriackiego, arcyksięcia Maksymiliana, obwołali go cesarzem i ogłosili wskrzeszenie monarchii. Poparł ich kler katolicki, nie mogący wybaczyć Juarezowi utraty olbrzymich dóbr kościelnych, które rząd republikański przejął na własność państwa, a że miał wielkie wpływy w tym kraju, wojna z najeźdźcą zaczęła przemieniać się powoli także w wojnę domową. Co słabsi duchem i chciwi zysków uciekali spod dawnych sztandarów. Za to lud meksykański, aczkolwiek pobożny i rozmodlony, pozostał nadal im wiemy. Chronił prezydenta i jego żołnierzy i na każde wezwanie stawał natychmiast do walki.

Spustoszenia już były wielkie. Krew lała się nieustannie, chociaż właściwie nie było żadnego frontu. Na północy resztki wojsk regularnych odstępowały każdą piędź ziemi dopiero po zażartym oporze. Ale i w środku nie było lepiej. „Nieprzyjaciel koncentrując się w jednym punkcie osłabia swe siły w innych - przemówił Juarez w manifeście do narodu, gdy był zmuszony do opuszczenia stolicy. - A jeśli rozproszy swe siły, jest słaby wszędzie. Trzeba doprowadzić do tego, aby zrozumiał, że Meksyk nie kończy się na stolicy ani Puebli”. Te słowa potraktowano jak rozkaz. Wierni Republice oficerowie i żołnierze bili się tam, gdzie rzucił ich los, nikt nie szukał naczelnego dowództwa. Ustępowali przed większymi

siłami, za to mniejsze niszczyli, rozbijali konwoje. Wojna przemieniła się w partyzantkę. Gdy wróg ruszył naprzód, wyrastały za nim jak spod ziemi nowe oddziały i obejmowały natychmiast rządy na opuszczonym przez niego terenie; gdy cofał się, tracił przed sobą wszystko.

Marszałek Bazaine, naczelny dowódca armii francuskiej, znajdował się więc również w kłopotliwej sytuacji. Pozornie opanował prawie wszys­tkie stany, na jakie dziełił się Meksyk, ale nigdzie nie zdołał zaprowadzić spokoju. Nawet utrzymanie dróg wiodących ze stolicy do portu Vera Cruz nastręczało mu niemało trudności. Bił się o nie zaciekle, były to bowiem szlaki o wielkim znaczeniu. Właśnie przez nie napływały z Europy do wnętrza kraju posiłki w ludziach, broni i amunicji. Pod koniec stycznia jednakże nieco odetchnął. Maksymilian sprowadził własną armię - tak zwany legion austriacko-belgijski, złożony z kilku tysięcy wyborowego żołnierza. Najwrażliwsze punkty, a przede wszystkim Puebla, położona w połowie drogi między stolicą a morzem, zostały poważnie wzmocnione; część Francuzów można było przesunąć dalej na północ.

Zdawało się, że obecnie walki wygasną, przynajmniej w tych okoli­cach. Załogi wszędzie były silne, naokoło uwijały się liczne patrole. Gdy dostrzeżono gdzieś jakiś oddziałek, tropiono zaciekle, a gdy udało się go dopaść, wybijano doszczętnie. Niewiele to pomagało. Pofalowany, nierówny, często lesisty teren obfitował w niezliczone kryjówki. Zwłaszcza na południe od Puebli, w kierunku Perote, zdarzały się częste napady, bo tu najłatwiej było i urządzić zasadzkę, i schronić głowę. Szedł więc tam chętnie zwykły przestępca, opryszek, który grabił ciągnących tędy od morza podróżnych i dyliżanse; szedł jednak również żołnierz republikański, aby przerywać łączność i niszczyć transporty, chociaż wiedział, że jeśli tutaj wpadnie w ręce wroga, zostanie potraktowany jak pospolity bandyta. Nie odstraszały go coraz liczniejsze ofiary. Kto pozostawał przy życiu, nie schodził z posterunku i walczył nadal w tym samym miejscu wiedząc, że nieprzyjaciel odczuwa każde jego uderzenie bardzo boleśnie.

W połowie lutego szwadron ułanów austriackich stanął obozem we wsi Nopaluca, właśnie na południowym skraju tego groźnego odcinka. W pobliżu domów ziemia była urodzajna, zieleniły się naokoło pola agawy. Jednakże o kilkaset metrów dalej krajobraz zmieniał się całkowicie; znikały plantacje, na nieużytkach pojawiały się samotnie ros­nące kaktusy, ławice piasków nieustannie wznosiły się w górę. Im dalej zaś na północ, tym teren bardziej twardniał, przemieniał się w rumowiska, aż wreszcie wzbijał się w niebo jakimiś fantastycznie postrzępionymi kłębowiskami skał. Wśród spiczastych iglic i bloków kamiennych wiły się we wszystkich kierunkach głębokie, ciemne parowy.

9

Dzikie to było ustronie, szare i puste, najdrobniejszy ruch nie zamącał panującego wokół milczenia. A jednak człowiek tu był. Ukryty starannie na wzgórzu górującym nad okolicą, obserwował drogę i wieś. Nie działo się tam nic ciekawego. Zbliżał się wieczór, rozpalono obozowe ogniska. Mimo dość dużej odległości można było rozróżnić bez trudu poruszające się drobne sylwetki ludzkie i konie stojące między drzewami. Zachowywały się spokojnie. Nie czuło się tam ani pośpiechu, ani tej krzą­taniny, która towarzyszy zazwyczaj przygotowaniom do nagłego odmarszu.

Zapadła noc. Wartownik odszedł gdzieś między rumowiska, na posterunku pojawił się inny. Na krótko przed świtem i ten przepadł wśród skał, za to teraz dwóch uzbrojonych mężczyzn bezszelestnie wypłynęło z cienia i zaczęło się przypatrywać okolicy z wielką uwagą. Pora musiała być niebezpieczna, z każdego bowiem ich ruchu wyglądała nadmierna ostrożność i ta łagodność gestu, która jest niewątpliwą oznaką napiętej do ostatnich granic czujności.

Intensywnie błyszczące gwiazdy przygasły. Wzniesienia i zapadliny straciły swe ostre kontury, zmieniły kształty, ściemniały i rozpłynęły się wreszcie w narastającym szybko półmroku. Jeden z wartowników poruszył się żywiej i zatarł ręce. Widocznie zmarzł. Chłód nocny jest w całym Meksyku dokuczliwym zjawiskiem.

              Albo mi się zdaje — mruknął półgłosem — albo rzeczywiście ktoś jedzie w naszą stronę.

              Jedzie — przytaknął krótko jego towarzysz.

Spoglądał ku wsi Nopaluca. Nie było jej teraz widać, dochodził nato­miast stamtąd jakiś delikatny szmer, jak gdyby przesuwane wiatrem ziarn­ka piasku uderzały o siebie rytmicznie.

              Jadą — odezwał się znowu po chwili. — Trzy muły.

Nasłuchiwał przez dłuższy czas. Szmer stawał się coraz wyraźniejszy,

aż wreszcie przemienił się w stuk. Kopyta mułów musiały natrafić na twardy grunt.

              Co robić, Pedro? — zapytał nie odwracając głowy. — Zboczyli z drogi. Kierują się na nas, parowem.

              Widocznie swoi. Nie należy wszczynać alarmu.

Pojaśniało. Na wschodzie ukazał się lekki blask, a wkrótce potem słońce zalało światłem wszystkie zakątki. Temu smutnemu krajobrazowi nie dodało jednak uroku, za to mocniej uwydatniło piaszczysty trakt oraz rozsiane wzdłuż niego mogiły, krzyże i tabliczki stanowiące jedyną pamiątkę po tych, którzy tu niegdyś zginęli. Nawet widniejąca na północy wyniosła góra - słynna ze swej piękności Malinche, z tej strony wyzbyła się lasów, jak gdyby i ona chciała przystosować się do panującej tu

10

posępności. Jedynie Orizaba - Góra Gwiaździsta zamykająca widnokrąg na zachodzie, najwyższy wulkan Meksyku stróżujący nad drogami wiodą­cymi do stolicy, wprowadzała nieco życia. Jej pokryta wiecznym śniegiem kopula zagrała tysiącem blasków, spurpurowiata na chwilę i znowu rozbłysła złotem, lecz wkrótce i ona przygasła. Ciężki, przysadzisty masyw skalny cieszył wprawdzie nadal oko zielonobłękitnym stokiem

i              bielą szczytu, ale przytłaczał teraz nadmiernie swoim ogromem.

Młody, przystojny mężczyzna o śniadej twarzy zdradzającej domieszkę indiańskiej krwi, którego towarzysz nazwał Pedrem, rozejrzał się naokoło

i              zatrzymał wreszcie wzrok na wzgórzu, spoza którego stuk dobiegał coraz wyraźniej.

              Hm, widzę ich... — mruknął przysłaniając oczy ręką. — A więc to jednak Austriacy!

W jego głosie rozbrzmiało głębokie zdziwienie. Nie zdarzało się nigdy, aby żołnierze wędrowali na mułach. Ci trzej jeźdźcy zresztą, których biało-czerwone czapki mówiły z dala o przynależności do cudzoziem­skiego legionu, nie stanowili tu żadnej siły, zwłaszcza w tych zapadlinach. Jeśli nie oddział republikański, to wcześniej czy później zniszczą ich na pewno bandyci.

Pedro potarł dłonią policzek.

              Nic z tego nie rozumiem — przyznał w zakłopotaniu. — Jak na patrol, za słabi... Poza tym — skąd wzięli muły? Nie widziałem ich wczo­raj w tym szwadronie austriackim. I jadą na oklep...

              Na oklep — potwierdził Indianin nie spuszczając oka ze wsi Nopaluca. — Aha, coś nowego! Pędzi oddział konnicy!

Na drodze wzbił się tuman kurzawy Zamkną! w sobie wkrótce

i              zwierzęta, i ludzi, a potem potoczy! się błyskawicznie na podobieństwo komety ciągnącej za sobą olbrzymi warkocz, rozszerzający się coraz bardziej i ginący gdzieś tam w dali w ogólnej szarzy/nie. Nie ulegało wąt­pliwości, wydobywano z koni ostatni dech. Dopiero gdy dotarły one do miejsca, skąd trzej jeźdźcy skręcili w bok, przystanęły raptownie. Pyt zaczą! opadać. Ukazało się kilkudziesięciu ułanów kręcących się jakoś bezradnie.

Indianin spojrzał w zamyśleniu na Pedra.

              Wygląda to na obławę — rzeki. — Tamtych wysłano widocznie na wabia. Lada chwila spadną nain pewnie na kark.

Pedro zdją! z ramion barwną narzutkę, ukrył się tak, aby nie zobaczono go z drogi, i machnął kilkakrotnie w stronę Malinche. Martwe na pozór kształty niespodziewanie ożyły. Naprzeciw powiała podobna szata, w kilku miejscach zarysowały się na chwilę ludzkie sylwetki

i              stoczyły się w dół.

              Nie przyjmujesz walki? — w glosie Indianina rozbrzmiało nieza­dowolenie — Warto by przynajmniej tych trzech pierwszych położyć tru­pem. Odechciałoby się im na przyszłość takich kawałów.

Pedro nic nie odpowiedział. Austriacy już się poruszyli i także skręcili w bok. Dźwięk stalowych podków, uderzających teraz w kamieniste podłożą rozhuczal się donośnie w tym posępnym pustkowiu.

              Nie szczędzą koni — Pedro pokręcił głową. — Wygląda na to, że ktoś im zdradził naszą krajówkę... Nie, walki nie możemy przyjąć — dodał przypomniawszy sobie poprzednie pytanie. — W rezerwie mają cały szwadron, nie damy rady... Ale co to się dzieje z tamtymi?

Jego dotychczasowy spokój zniknął, trzej bowiem jeźdźcy zaczęli zachowywać się dziwnie Widocznie i oni usłyszeli dźwięk podków, gdyż odwrócili raptownie głowy, a potem, jakby w nagłym przypływie strachu, pognali muły kijami.

Pedro włożył ręce za pas i zmarszczył brwi.

              Znowu nic nie rozumiem — mruknął. — Tu Austriacy i tam Austriacy... A wygląda na to, że nie o nas im idzie Ci uciekają, tamci próbują ich za wszelką cenę dogonić...

              Tym lepiej — odezwał się obojętnie Indianin. — Niech tłuką się między sobą. Widocznie ćwiczenia — dodał po chwili. — Obserwowałem kiedyś Francuzów, gdy wykonywali podobne sztuczki.

Ponieważ obie grupy wyminęły ich bokiem kierując się ku stokom Malinche, przesunął się na inne miejsce, sprawdził, czy nie jest widoczny z drogi, a potem usiadł na głazie i z żywym zainteresowaniem przyglądał się widowisku. Pluton kawalerii ukazał się teraz z bliska, zaczerwieniły się jaskrawe mundury, rozbłysła broń. Trwało to jednak krótko, zaraz bowiem zakryły go rumowiska. Ale oto ukazał się znowu. Istotnie nie szczędził koni. Odległość między ścigającymi a ściganymi zmniejszała się błyskawicznie.

              Muły nie konie — Indianin dobrodusznie pokiwał głową. — Nie ma co przeczyć, ładna zabawa. Aha, już tamci dojrzeli pogoń! Oczywiście trzeba zeskoczyć na ziemię i między skały! Co prawda, moim zdaniem zro­bili to nieco za późno... Tak, teraz cały pluton z koni i za tamtymi. Nie ujdą... Hm, rzeczywiście ładna zabawa. Warto by i z naszymi przerobić takie ćwiczenia...

Gawędził coraz weselej, wtrącając często fachowe uwagi. Czuł się już zupełnie bezpieczny, toteż widowisko sprawiało mu wyraźną przyjem­ność. Tam, naprzeciw, teraz nawet walczono. Migotały w słońcu barwne mundury, nierówny huk palby karabinowej mieszał się z krótkimi urywanymi trzaskami rewolwerów, naokoło wykwitały błękitne dymki. Martwy, surowy, odpychający dotąd krajobraz nabrał nagle rumieńców i życia.

12

              No tak, skończyło się — twarz Indianina rozbłysła w szerokim uśmiechu. — Wystrzelali naboje i musieli się poddać. Ci trzej nie spisali się jednak dobrze; należało uciekać pieszo, zanim ich dostrzeżono. Kto by ich wtedy znalazł w tych zakamarkach... Oczywiście to tylko ćwiczenie — dodał z wielką pewnością. — Nie ma rannych ani zabitych.

Wytężył wzrok. Wyprowadzono właśnie jeńców z zapadliny. Ręce trzymali ciągle wzniesione do góry i dopiero gdy się znaleźli znowu na grzbietach mułów, pozwolono im je opuścić. Pluton, wziąwszy ich w środek, skierował się już bez pośpiechu w drogę powrotną.

              Dobre wojsko — westchnął Indianin, kiedy oddział znalazł się wreszcie we wsi Nopaluca. — Uczą ich tam wszystkiego, nawet jak należy prowadzić jeńców... Jak sądzisz — zmienił temat — czy nie należałoby przesunąć się bardziej na północ, do Juareza? Tu robi się coraz ciaśniej. Do Francuzów przyłączyli się teraz Austriacy, a nas ciągle ubywa. Wybiją nas wkrótce do nogi.

Pedro pozornie nie zwrócił uwagi na to pytanie. Obserwował w zamyśleniu zieleniejące w dali pola agawy i wreszcie spojrzał na słońce.

              Zrobiło się późno — rzekł. — Do Juareza!... — zastanowił się. — Nie, nie pójdziemy. Tu jest nasz posterunek... Ale o czym to chciałem mówić? Aha, Juanita powinna już przybyć z żywnością. Idź do obozu

i              sprowadź ją do mnie. Udamy się we dwoje do Nopaluca.

Indianin skoczy! na równe nogi.

              Dokąd? — wykrztusi! wzburzony.

              Do Nopaluca, do Austriaków. Nie podobają mi się te dzisiejsze ćwiczenia. Gdyby to by!a tylko zwykła zabawa żołnierska, jeńcy nie trzy­maliby tak dtugo rąk wzniesionych do góry. Trzeba sprawdzić na miejscu, co za tym się kryje.

              Ależ, człowieku, jakże można wchodzić dobrowolnie wilkowi w paszczę?

Pedro uśmiechną) się.

              No, stary, nie marudź! — szturchną! go dobrodusznie. — Sprowadź Juanitę, a potem obejmiesz komendę na czas mojej nieobecności. Austriaków jeszcze nie znamy. Jeśli mamy się z nimi bić, trzeba poznać ich z bliska.

n

Zaraz po zapadnięciu zmroku Pedro w towarzystwie m!odej dziew­czyny wyruszy! w drogę, a w pól godziny później wjechał między pola agawy. Był teraz ubrany inaczej. Miał wprawdzie i sombrero, i sarape, lecz

13

były one stare, wyświechtane, dziurawe, pasujące doskonale do lichej kurt­ki i spodni. I dziewczyna wyglądała ubogo, nie różniąc się strojem od tysięcy innych wieśniaczek zamieszkujących te okolice. Na pierwszy rzut oka sprawiali wrażenie młodej pary wracającej do domu z jakiejś dalekiej wędrówki.

Zamajaczyły pierwsze chałupy. Dwaj wartownicy zastąpili im drogę, jeden z nich przeprowadził osobistą rewizję. Broni oczywiście nie znalazł, bo Pedro pozostawił ją w obozie, toteż machnął w końcu ręką, dając im znak do odjazdu. Zatrzymał ich jednak zbliżający się właśnie oficer.

              Co za jedni? — zapytał szorstko w języku niemieckim.

              Meksykanie, panie poruczniku!

              To przecież widzę — oficer uniósł się bez powodu. — Nie o to pytam! Dokąd jadą i po co?

              Kto się z nimi porozumie, panie poruczniku? — padła niespokojna odpowiedź. — Nie znamy przecież hiszpańskiego...

              Milczeć! Po co was tu postawiono? Co to za żołnierz, który nie wie, kogo przepuszcza? Z koni!

Porucznik wpadł w pasję. Ostatni rozkaz poparł energicznym ruchem ręki, toteż Pedro domyślił się od razu, o co mu idzie, i zeskoczył z siodła. Dziewczyna poszła za jego przykładem. Oficer przyjrzał jej się z bliska

i              niespodziewanie złagodniał. Jej śliczna twarz i ciemne, osadzone głęboko oczy sprawiły na nim niewątpliwe wrażenie.

              No cóż — mruknął jakby w zakłopotaniu — tak ich nie możemy wypuścić. Trzeba wiedzieć, dokąd jadą i po co...

Sprowadź tu Jankowskiego — rozkazał jednemu z żołnierzy.

Wkrótce ukazał się inny ułan - smukły, sprężysty w ruchach, o twarzy młodej jeszcze, ale dziwnie surowej, jak gdyby przeoranej jakimś wewnętrznym bólem czy troską. Stanął na baczność i zameldował po niemiecku swoje przybycie.

              Pokaż, jakie poczyniłeś postępy w nauce — uśmiechnął się oficer obserwujący z nie ukrywaną sympatią tego żołnierza podkreślającego każdym słowem i gestem swoją slużbistość. — Trzeba wybadać tych ludzi.

Jankowski potwierdził krótko przyjęcie rozkazu, a potem odwrócił się

i              spojrzał uważnie na Pedra. Zastanawiał się chwilę, zbierając widocznie myśli. Potem powoli, wyraźnie, jak gdyby po raz pierwszy próbował swych sił, zaczął wypowiadać hiszpańskie słowa. Zrozumiano go bez trud­ności.

Rozmowa trwała dość długo. Wreszcie ułan skinął głową i zwrócił się do swego zwierzchnika.

              Przyjechali specjalnie do Nopaluca, panie poruczniku — poinfor­mował. — Z wizytą do ciotki. Dawniej nie mieli odwagi tu przybyć, bo

14

drogi nie byty bezpieczne. Dopiero gdy dowiedzieli się, że jesteśmy we wsi, zdecydowali się na tę podróż.

              A ta dziewczyna kim jest?

              Jego siostrą.

Oficer machnął ręką.

              W porządku — odrzekł. — Jeśli przybyli do Nopaluca pod naszą opiekę, można ich puścić. Zapowiedz im jednak, że nie wolno stąd wyjechać bez zezwolenia dowództwa.

Pedro wysłuchał grzecznie tych słów przetłumaczonych na język hisz­pański, a potem ujął konia za cugle i skierował się pieszo w głąb wsi. Dziewczyna ruszyła za nim.

Noc, jak to się zdarza tylko na meksykańskiej ziemi, chociaż bez­księżycowa, była śliczna i tak jasna, że można by szpilkę dostrzec na piasku. Miliony błyszczących gwiazd zsyłały na drzewa, dachy i pola pełną melancholii, tajemniczą poświatę. Naokoło panowała zupełna cisza. W innym przypadku Pedro uznałby ją za normalne zjawisko, ludzie na wsi kładli się wcześnie spać. Dziś budziła w nim jakiś nieokreślony niepokój. Ze mieszkańcy ukryli się w chatach i zachowywali milcząco, nie można było się temu dziwić, bo przecież obok stał wróg. Ale że w obozie nie było słychać żadnego gwaru, to wydawało się nienaturalne. Żołnierz lubi po­gwarzyć wieczorem przy misce strawy, zwłaszcza gdy nie jest zmęczony, a te poranne ćwiczenia nie mogły go nadmiernie wyczerpać. Tam nato­miast nie padło żadne głośniejsze słowo, nie brzęknął nawet kociołek czy łyżka, ani razu nie rozległ się śmiech.

Pedro rozejrzał się czujnie i stanął. Przed nim znajdowało się wejście do chaty, w której rzeczywiście mieszkała jego prawdziwa ciotka. W ciem­nym otworze ukazał się starszy człowiek.

              Pedro, to ty? — zapytał, jakby oczom nie wierzył.

              To ja.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin