Zimecki Tadeusz - AUSTRALIA KUSZĄCE OBIETNICĄ - REPORTAŻ Z ANTYPODÓW.rtf

(921 KB) Pobierz

Tadeusz Zimecki

Australia

kusząca

obietnicą

 

 

 

   Proszę szanownego pana, da nam w d... do­piero na Północnym! — oświadcza steward w od­powiedzi na nasze pełne lęku pytania.

W głosie stewarda brzmi belferska rzeczowość, niestosowne słowo wylatuje słowikiem. W drob­nym nietakcie dostrzegam męską życzliwość, akceptację dla wyroku niebios, które skazały nas na trzynaście tysięcy mil morskich. Nie mogę u- jawnić, że panicznie boję się stewardów, barma­nów, fryzjerów, tych facetów różnych specjal­ności, którzy widząc mnie po raz pierwszy potra­fią powiedzieć o mnie więcej niż ja sam, jedyny, zdawałoby się, ekspert w tej materii. Pan Stasio to mistrz wiedzy tajemnej, as, pilny obserwator dusz ludzkich, najlepiej poinformowany człowiek na łajbie, anioł stróż, szara eminencja, Niagara sprytu i dobroci. Stewardzi — pan Stasio i pan Zdzisio — będą wyroczniami we wszystkim, co zdarzy się w długiej podróży do Australii. Będę odczytywał z uwagą ich grymasy, ze sposobu wy­wijania szmatą po podłodze kabiny będę wnosił

o              komunikatach meteo. Podróż ma trwać dwa miesiące, zatem, odliczając niedzielne parówki

baltonowskie, czeka nas pięćdziesiąt kombinacji porannych jajek. Ich smak, wdzięk, zachęta do nich leżeć będą na granicy naszych wzajemnych kontaktów. Wiele spraw zależeć będzie od owego nieuchwytnego klimatu męskiego porozumienia.

Zamierzałem sprawdzić osobiście kulistość zie­mi. Nie — żebym powątpiewał w autorytety i do­tychczasowe ustalenia. Naszło mnie to dawno, a osobliwie, kiedy przeczytałem, jak zwariowany Król Reporterów Egon Erwin Kisch popłynął do „Kangurów” statkiem. Gdy nie pozwolono wysiąść mu w Melbourne, wyskoczył przez burtę, złamał nogę, a sir Mungo Mac Callum, rektor sydnej- skiego uniwersytetu, polecił przeegzaminować re­portera ze znajomości... celtyckiego!

Do Australii można dostać się samolotem w 30 godzin. Wybrałem łajbę. Wybrałem „osiem kur” na frachtowcu, dziesięciotysięczniku. „Osiem kur”

              tyle bowiem jest niedzielnych kombinacji z drobiu polecanych przez szefa kuchni i tyleż tygodni na wodzie. Powtórzę podróż Kischa, po­zwolę sobie na luksus straty czasu w intensyw­nym życiu lat siedemdziesiątych, popłynę tylko z prędkością szesnastu węzłów, 700 kilometrów na dobę, przez osiem mórz i oceanów, 24 tysiące ki­lometrów z Gdyni do Melbourne,

Z pokładu nowoczesnego samolotu pasażerskie­go niczego nie zobaczę, owinie nas wata chmur i mgły; kto wie, czy przed wylądowaniem na antypodach zdążę się ogolić po krótkiej drzemce.

~ Samolot, proszę szanownego — mówi ste­ward to jedno wielkie załganie i bluźnierstwo. Trzeba zobaczyć świt na Biskaju, foki koło Kap­

sztadu, musi szanownemu panu zapachnieć Dniem Ostatecznym. Dobrze jest chociaż jeden raz wzy­wać na pomoc Serdeczrfą Matkę, dać się obezwład­nić samotnością, nieokreśloną grozą,, wyobrażać sobie, że się przepadło na wszystkie czasy w zi­mnych, obojętnych ciemnościach morza...

I jak tu nie mieć nabożnego szacunku dla ste­wardów?

2.

Byle co nie wprawia mnie w popłoch, ale za­drżał paluch, gdy wodziłem nim po globusie. To miało stać się. Bil6t A-25258 gwarantował mi po­dróż dookoła kuli ziemskiej z rocznym przystan­kiem w Australii, albowiem umyśliłem wracać innym statkiem polskim, idącym trasą: Nowa Ze­landia, Japonia, Kanał Panamski. Nie licząc po­dróży po sześciu stanach Australii, tylko wodą — 50 tysięcy kilometrów. Obwód i ćwierć globu. Na­turalnie -— zastrzegano w bilecie umowę prze­wozu rozwiązuje się, gdyby statek zaginął, uległ zniszczeniu lub kondemnacji. Wszelki duch... tfu!

Nazywa się „Ludwik Solski”. Duży i brudnawy. Zanim postawiłem stopę na pierwszym szczebel­ku trapu, zwróciłem się do tęgiego osobnika, któ­ry w ogóle i w szczególe jest wypadkową wszys­tkich zachowanych w pamięci literackich sylwe­tek bosmańskich.

              Przepraszam pana, czy T O nie przecieka?

Nie myliłem się. To był bosman. Słowo miał

skąpe, treściwe, marynarskie. Odpowiedzi nie da się zacytować. Ostatecznie tylko w jedną stronę, w dół globusa, pokonać mam mały, ale jakże fanaberyczny Bałtyk, Morze Północne, Cieśninę Gibraltarską, wejść na Morze Śródziemne, prze­płynąć Atlantyk wzdłuż całego zachodniego brze­gu Afryki od Gibraltaru po Kapsztad, przebrnąć podobno przygnębiającą i beznadziejną pustkę Oceanu Indyjskiego. Mam polubić tajfuny, sztor­my, huragany, cyklony, orkany, wściekłe austra­lijskie „Willy-Willy”. Będzie bardzo dużo wody. Nie lubię niespodzianek, muszę wiedzieć, jakiemu pojazdowi powierzam swoje życie. Mam taką chwilę frasunku przed każdą podróżą: „A nuż jakiś pan Franek czegoś tam nie dokręcił?” Za­tem posiadam już krechę u „bosia”. Bosman nie wie o moich rozlicznych fobiach lądowych- Jak nazwać osobnika, który boi się karuzeli, kolejki linowej, windy, zatłoczonego autobusu miejskie­go, ale który nieoczekiwanie odważą się na opły- nięcie kuli ziemskiej, i to słynnymi „ryczącymi czterdziestkami” kapitana Baranowskiego? Naczy­tałem się o tym, jak omdlewają starzy marynarze,

o              straszliwej sailor depression.

              Jezu! wzywam nadaremnie i trochę póź­no. — W co się wdałem?

Jeszcze w połowie trapu w uczciwym monologu wewnętrznym zadaję sobie pryncypialne pytanie: „Po coś, człecze, ruszył z cichego Mokotowa?”

Pół roku chodzenia do góry nogami!

Kiedyś, kiedyś zapragnąłem nocy w buszu, snu pod Krzyżem Południa przy akompaniamencie ru­dych psów dingo. Jakoś tak poszło...

W rozkładzie rejsu: Hamburg, Brema, Rotter­dam, Antwerpia, Lizbona, Malaga, Wyspy Kana­ryjskie. Niewykluczone, że brak „bunkru” (pali­wa) czy warzyw zatrzyma nas w portach Afry­ki, na Przylądku Dobrej Nadziei. A potem już porty australijskie: Fremantle (portowe przed­mieście Perth), Adelaide, Melbourne, Sydney, Bris­bane.

Nad swoją koją rozwieszam mapę świata. Na­szą przytulną kabinę, jak i cały statek, wyróżnia pewien porządek uwielbiany przez podoficerów. 1600 metrów kwadratowych neutralnego kawał­ka ojczyzny. Łajba ma 150 metrów długości, sześć­dziesięciu członków załogi, dwunastu pasażerów. W sąsiedniej kabinie odkrywam kolegę, którego ostatni raz widziałem ćwierć wieku temu na egza­minie maturalnym. Ubytki w czuprynach, ale roz­poznajemy się. Nie jest tak źle. Mamy dwa mie­siące na odpowiedź: „Co słychać, stary?”

Jeszcze stoimy (ładujemy dwa wagony wódki i dwa wagony polskiego piwa dla australijskiej Polonii na zbliżające się święta Bożego Narodze­nia), ale już statkiem trochę rzuca. Bełta mi się w głowie, na stoliczku tańczy szklanka z herbatą. Pisk rur w łazience biorę zrazu za romantyczny skrzek mew. Ponieważ nic nie daje takiej pewnoś­ci siebie jak odrobina władzy, robię zamach sta­nu: ogłaszam się kapitanem kabiny. Druga w tym pomieszczeniu, ciężko przestraszona osóbka, która lekkomyślnie przyjęła propozycję towarzyszenia mi w reporterskiej wyprawie, zostaje zaledwie Młodszym Marynarzem, Szarym Załogantem. Pod­władnymi należy orać umiejętnie, nie zrażać

0

zbytnimi wymaganiami, przeto początkowo po­wierzam Młodszemu Marynarzowi codzienne sła­nie koi i pieczę nad urządzeniami klimatyzacyj­nymi. Załogant z pokorą przyjmuje werdykt, nie kwestionuje ustaleń Kapitana. Niby wszystko czyste, niby zadbane, ale czyste jakoś starokawa- lersko, koszarowo. Nie czuje się babskiej ręki. Załogant — mój osobisty podkomendny — zaczyna jednak wtrącać się w to i owo. Ogląda się za kwia­tkami, które można postawić na parapecie przy bulaju. Już jest obrusik, serwetka, ściereczka do naczyń, kolekcja medykamentów, już w wannie nie sposób stanąć, bó się człowiek nadziewa na ciągi żyłek pomocnych przy rozwieszaniu mo­krej bielizny. Sposobiąc się na sztormy i nudę, Załogant zleca mi przewijanie wełny z motka w kłębek. Siedzę z rozwartymi ramionami, prze­chylam się w lewo i prawo, aby nitka spadała łagodnie. Odruchy wymiotne już pod koniec pier­wszego motka. Co będzie, gdy ruszymy? Kapitan Roman Dubiela (spod znaku Lwa, rocznik 1931) zapewnia, że to drugi w historii polskiego okrętow- nictwa wypadek choroby morskiej na spokojnie stojącym statku. O godzinie trzynastej zaczęto jed­nocześnie Wzywać lekarza do kilkunastu kabin na „Batorym”, gdyż o trzynastej zero zero zapowie­dziano odejście. Trap podniesiono kilka godzin później, lecz wrażliwi ludzie z wyobraźnią zareago­wali punktualnie!

Na szczęście Załogant zadbał o wszystko, zdo­był francuski stemetil, podobno znakomity na „morskiego pawia”. Jednakże lekarz okrętowy, z miejsca nazwany Rumcajsem, zapewnia, że

w tych przypadkach najskuteczniejszy jest głębo­ki, gumowy, marynarski... but. But i odrobina samotności!

Przepraszam za osobistą wstawkę, lecz muszę wyjaśnić fakt obecności na „Solskim” mojego Młodszego Marynarza. Z drugiej strony sądzę, że społeczna ranga sprawy wykracza poza krąg ro­dzinny. Namówili mnie ludzie mądrzy, podróży i Australii doświadczeni, abym wyruszył z Zało- gantem płci przeciwnej. Najlepiej z taką z dłu­gim stażem we współżyciu. Ach nie... nie rozumie­my się! W Australii zatrzęsienie „wyżu demogra­ficznego”, kark można skręcić. Zachowały się wprawdzie w Europie, utrwalane także i przez naszą- kinematografię, legendy pionierskie o mi­lionerach w buszu, samotnikach zasypiających na worach „żółtego piasku”, usychających z tęsknoty za dużym praniem i kolekcją damskiej bielizny rozpiętej na sznurze. Ale idzie o coś zgoła - innego. W wyprawie statkiem do Australii jednym z wię­kszych odkryć ma być odkrycie... Załoganta. Dłu­ga, męcząca podróż może być epizodem dla osob­ników o bogatym życiu wewnętrznym, lecz nie przesadzajmy, nie można prowadzić w nieskończo­ność najbardziej interesujących monologów. Zna­my się niby z warszawskiego M-3, z codziennego oglądania zeszytów, łączą nas pełne frasunku wy­miany spojrzeń przy każdorazowej wizycie in­kasenta gazowni, lecz nie znamy się z orkanów na morzach świata, z tysiąca żeglarskich sytuacji, na ogół rezerwowanych dla kaskaderów. Czyż to nie pasjonujące, jak Załogant sprawdzi się w bu­li

szu, w cyklonach wyłażących permanentnie spod Madagaskaru, czy wreszcie przed wystawami skle­powymi?

Innym okiem spojrzę na Człowieka.

3.

Ruszyliśmy nocą, zdradliwie, powolutku. Niby dużo stali, niby kolos, a już na Bałtyku — łupin­ka. Pierwsze notatki w dzienniku wydają mi się naiwne po dwóch dniach podróży. Wredna bał­tycka krótka fala. Dwa szczury lądowe na kilku metrach kwadratowych. Już ciska. Aby łyknąć tro­chę powietrza, otwieram bulaj (niestety nie jest to romantyczny, okrągły iluminator). Nowy świat dźwięków, barw, zapachów, nieznanych wschodów i zachodów słońca.

Pasażerowie na „frachcie” są oczkiem w głowie załogi od kapitana po messboya. Opływamy jak pączki w maśle. Karmią cztery razy dziennie. Co rano przepisowa „jajówka”, w niedzielę — nie­śmiertelna kura. Czeka nas osiem, może dziewięć kur na „Solskim”. Nie możemy oswoić się z ry­kiem maszynowni oblepionej kabinami na śród­okręciu. Wychodzimy z Młodszym Marynarzem na pokład sterówki. Zarządziłem nasze prywatne wa­chty. Zastanawiamy się, ile potrzeba obrotów śru­by, aby ujrzeć Krzyż Południa. Ile do pierwszych wysepek przed Fremantle?

W Kanale Kilońskim przemykają nam przed l dziobem promy „Breslau”, „Stettin” i inne o po­

dobnych „wdzięcznych” nazwach. Churchill mó­wił kiedyś, że Niemców ma się albo pod butem, albo na gardle. Czort z nimi! Mam sprawy wa­żniejsze. Otóż nie mogę się połapać, na czym to polega, że natychmiast po wyjściu z gdyńskiego nabrzeża antwerpskiego, po pożegnaniu świateł stojących obok „Paderewskiego”, „Hanoi”, „Zy­gmunta Starego”, „Śniadeckiego” — cała spo­łeczność na łajbie zamienia się w jedną wielką rodzinę. Poczucie wspólnoty, jakościowo nowych związków między przypadkową gromadką ludzi widoczne już po drugim dzwonku oznajmiającym odbijanie. Nie ma wylewności, jakichś szczegól­nych oznak serdeczności — matrosy mówią skąpo. Gdy przez cały dzień najcudowniejszy ze zna­nych mi bosmanów powie: „Mamy ładny dzień” — uchodzi za gadułkę. „Gadułką” nazwaliśmy Pier­wszego po Bogu, kiedy po trzech dniach przemówił przy stole: „Poproszę solniczkę”. Nie jest ważne, że nic o sobie nie- wiemy, lecz to, że wspólnie płyniemy i, być może, przyjdzie nam stanąć oko w oko z niebezpieczeństwami. Nie ma rady, musi­my się polubić. Przychodzi to bez trudu. Spoglą­damy na siebie pod innym kątem niż na lądzie, wypatrujemy w ludziach cech i przymiotów ład­nych.

              Robaczki, kurdela... niech wam się przyjrzę...

Tak przemówił pan bosman Leonard Grzego- łowski do gromadki „chłopców okrętowych”, stu­dentów IV roku Szkoły Morskiej, wkrótce ofi­cerów, którzy płyną z nami w dziewiczy (nie li­cząc „kandydatki” na „Darze Pomorza”) rejs au­stralijski. „Bosio” wplata w każde zdanie po dwa,

trzy ulubione „kurdela”, poprawia wyszmelcowa- ną czapeczkę, utkaną ze wszystkich kolorów włóczki, czarno spluwa prymką i (przekonam się

0              tym) w najczarniejszych chwilach zachowuje na obliczu uniwersalny uśmiech Lancastera. Uśmiech, który może oznaczać wszystko i nic, radość

1              chęć mordu. „Robaczki” to młodzieńcy w' dżin­sach wybielonych do imentu, z fryzurami sięga­jącymi ramion, osobnicy o diabelnie inteligentnych oczach i językach jak żyletki. Przedstawiają się grzecznie: Kaczała, Więcławskj, Kołodziejski, Iwanowski, Komers, Nawrocki, Kowalski, Depka, Lucyn, Kamiński, trochę pdskliwiej, nieśmiało dwaj studenci z Demokratycznej Republiki Wiet­namu, także słuchacze naszej Szkoły Morskiej — Czu Van-Cong i Bui Thanh-Son.

Praktykancka „banda” mieszka w pomieszcze­niach na rufie, obok śruby. Ciska tam bezlitośnie. Wyciągnęli spod kapot instrumenty: perkusję, gi­tary, skrzypce, i po bosmańskim: „Eeee, robacz­ki... kurdela...”, już skończyć „bosiowi” nie dali. Ucięli melodyjkę ckliwą, balladę warszawską, ry­knęli składnie głosami rzadkiej piękności.

              Kurdela... Robaczki... wiedzieć musicie, że na samym początku tego majdanu jest Stary. Stary — znaczy kapitan. Są jeszcze panowie ofi­cerowie. Jest, kurdela, pan bosman, znaczy ja. I długo, długo nic. Ten pokład, robaczki, musi, kurdela, błyszczeć jak tyłek pana młodego. Skoń­czyłem. A teraz dajcie mi, robaczki, mój ulubiony „Bal na Gnojnej”...

              Pan bosman warszawski chłopak?

              Musowo! Kurdela...

Zatrzęsienie oryginałów. Wszędzie. Wśród tych z „pokładu”, „maszynowni”, z „hotelu”. Doktor- Rumcajs, wyznawca jakiejś rzadkiej wiary, łazi po pokładzie zatopiony w tysiącstronicowej „Hi­storii Arabów”. Chief, nerwusik, intelektualista, znawca literatury i malarstwa, z nieodłączną fi­liżanką kawy (spec od ładunków, zasłynął tym, że zaliczając sztormy przewiózł do USA trzy ładow­nie pełne bombek choinkowych bez... jednej stłu­czki). „Pan Pierwszy”, czyli Chief, Zdzisław Chmiel, milczek, stale jak osa. Radzą omijać czło­wieka. Przynajmniej na początku. Natomiast łyd­kami można jeść brata-łatę, chiefa maszynowni — Wojciecha Malanowskiego. „Serce na dłoni” już w pierwszej minucie poznania. I można tak wy­liczać długo od Kapitana poprzez oficerską feraj­nę, ochmistrza, szefa kuchni, kuchcików, stewar­dów z messy marynarskiej. Na konterfekt zasługuje pan Zdzisio, jeden ze stewardów, zamy­kający się w swojej kabinie i grywający tęsknie na bałałajce, cichutki i pracowity jak myszka. Wpa­trzony. w kapitana jak w obraz, ale bez cienia służalczości czy kapralskiej nabożności dla szarży, lecz jedynie ze zrozumienia dla ciężkiej służby i odpowiedzialności Pierwszego po Bogu. Pan Sta- sio —i drugi steward, całą rodzinkę Mendla Krzy- ka sprzeda za ciężką forsę na targowisku szkoc­kim, weteran z „Batorego” — jest on autorem celnych, błyskawicznie przylegających przydom­ków. To za sprawą pana Stasia nikt nie idzie po poradę do doktora, lecz do Rumcajsa, a „pan ra­dio”, czyli radiooficer, jeśli nawet zmieni jeszcze

15

sto statków, pozostanie „Pięknym Lolem — Kwia­tem Południa”.

Ma się ochotę dać w zęby głosicielom mitów

0              marynarskim worku dolarów i kochance w każ­dym porcie. Same mimozy. Ujmujący sposób by­cia stworzyła straszliwa samotność marynarska, obcowanie z surowością morza. Wrażliwi opan­cerzają się, tęsknią już po pierwszej mili. W ka­binach zdjęcia żon, dziewczyn, dzieci, matek. Ci­che łkania nad sto razy czytanym listem z kraju. Opowiadają mi o chłopaku, który skoczył z rufy tylko dlatego, że dwukrotnie telefonował z morza

1              nie zastał żony w domu. Matrosy — cóż to za kochani ludzie! Delikatni, pracowici, wykształceni, władający kilkoma językami, oczytani, z niepraw­dopodobnym poczuciem humoru, wielką kulturą osobistą. Arystokracja robotnicza. Inna rzecz, że wśród załóg spo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin