Andrzej Wydrzyński - Kładka w ciemność świata.docx

(480 KB) Pobierz

 

… dzieło stworzenia jeszcze nie jest skończone i musimy to doskonale pojąć w sobie samych i we wszechświecie. Trzeba wciąż przerzucać kładki w ciemność świata. I nie wiedzą o tym tylko ci, co zakładają swoją mądrość na obojętności, łudząc się, że nie jest ona egoizmem. Ale wszystko wokół nas zaprzecza takiej mądrości. Przyzywam was tu na świadectwo: kiedy czuliśmy się prawdziwie szczęśliwi?

(Antoine de Saint-Exupéry)

1

… istnieją kobiety – a jest to dalszy ciąg moich myśli, których początku ani źródła nie chcę ujawnić, i dlatego zdanie zaczynam od trzech kropek – więc istnieją kobiety, wobec których zapomina się o całym świecie, jako o czymś absurdalnym i nierealnym, wymyślonym przez innych ludzi z przyczyn najrozmaitszych, niecnych i szlachetnych.

Jednak najczęściej tak się zdarza, że właśnie ta wyjątkowa kobieta połączy nas ze światem, a dzięki jej miłości i miłości do niej kocha się namiętnie również innych ludzi i nasz niedorzeczny, lecz nieunikniony świat, również swoją ojczyznę; bo przecież ta niezwykła dziewczyna, nieunikniona jak świat, ale wybrana przez przypadek spotkania, stanowi również cząstkę mojej ojczyzny, podobnie jak mikroskopijne miejsce na kuli ziemskiej, w którym człowiek się urodził.

Taką dziewczyną była Teresa.

Była.

I już nią nie jest.

A jednak istnieje w pamięci moich emocji i moich zmysłów.

Jak to wszystko, co związane jest z Teresą, wymazać, wykreślić, zniszczyć w sobie? Muszę to zniszczyć. Muszę zapomnieć.

Jechałem do Dziury roztrzęsionym wagonem podrygującym hałaśliwie na spojeniach przedwojennych szyn, pamiętających lub nie pamiętających cesarza Franciszka Józefa – bo przecież nic nie wiemy o pamięci przedmiotów martwych, chociaż ona zapewne istnieje – więc do tego wąsatego Franciszka Józefa, do jego wielkomocarstwowej monarchii Austro-Węgierskiej, należała również część Polski. Cesarz umarł, a jego wagony pozostały. I nie tylko wagony. Chyba dzisiaj już ich nie ma, jednak w czasie, do którego wracam pamięcią, jeszcze istniały i kursowały nie tylko na podmiejskich liniach kolejowych. Pamiętam, że każdy malutki przedział miał oddzielne wyjście na peron.

Jechałem tym staroświeckim wagonem do Dziury, opętany rozpaczą po utraconej miłości i pełen obrzydzenia do czegoś, co nazywałem wówczas zdradą. Zdradą Teresy. Tej, która połączyła mnie swoją miłością z całym światem. Więc dlaczego b y ł a z kimś innym?

Minęły trzy dni od rozstania z Teresą i dwa od ostatniego z nią spotkania, kiedy czekała w moim pokoju naga i bezbronna w tej nagości, jakby spodziewała się pożądania, litości, współczucia, przebaczenia. Ponieważ zawsze byłem okrutny wobec siebie, byłem wówczas okrutny wobec Teresy. Na tym polegał mój błąd, bo takiej dziewczyny jak Teresa już nigdy nie znajdę, mimo jej zdrady.

O tej zdradzie później opowiem. Jeszcze w latach 1952-1953, wyprzedzając pamiętny 1956 rok, postanowiłem napisać powieść o boleśnie przejmującej prawdzie: ani miłość, ani polityka nie mogą istnieć w stanie nie skażonym kompromisami. Obie te pasje, polityczne i erotyczne, są niemożliwe do przeżycia bez kompromisów.

Przyjmując taką tezę, niczego nowego nie odkrywam. Tak było zawsze, od legendarnych czasów Adama i Ewy, nieustannie podpatrywanych, raczej inwigilowanych przez Boga i jego aniołów. Nigdy nie widziałem aniołów, nie wiem, czy istnieją, jakkolwiek o ich istnieniu zapewniają nas Księgi Starego i Nowego Testamentu.

W przedziale staroświeckiego wagonu siedziała kobieta o twarzy pomarszczonej i zwiędłej. Zwiędłej jak co? – pomyślałem. Jak jesienny liść, jak zmięty papier, jak nieudolnie wygarbowana skóra? Na nic porównania. Była to twarz kobiety przedwcześnie doświadczonej przez cierpienia, krzywdy i gorzką wiedzę o życiu.

– Pani jedzie do Dziury? – zapytałem. Nic nie wiedziałem o Dziurze, dlatego zapytałem. A może z innej przyczyny, żeby nie myśleć o Teresie? Raczej to drugie.

Skinęła głową.

– Co to za miejscowość? I skąd ta nazwa?

Stara kobieta miała głęboko osadzone oczy, niezwyczajnie kontrastujące z jej zwiędłą twarzą. To były oczy młodej kobiety, rozjaśnione wewnętrznym blaskiem, bystre i dociekliwe.

– Kiedyś – odparła powoli, jakby żuła gumę – ludzie to tak nazwali; Dziura. A jak już ludzie coś nazwą, to zostaje, czasami na całe stulecia. Bo ta nędzna mieścina kilkaset lat temu nazywała się Katownice. W waszych encyklopediach nie odszukałam tej nazwy, bo tam nie wszystko można znaleźć, nie moja wina. Bo ci panowie, co piszą wasze encyklopedie i przeróżne słowniki, chcą czasem ukryć coś przed nami albo przed władzą… Katownice – mówiła z nieco większym ożywieniem – tak dawniej nazywała się Dziura. A to nazwanie stąd przyszło, że żyła tu ongiś, jeszcze w średniowieczu, dziewczyna niezwykłej piękności, Renata się nazywała. A była tak piękna i nasycona od Boga miłością do życia i mężczyzn – tu zaśmiała się, jakby wspominając mężczyzn, którym sama się oddawała – że uznali ją za czarownicę i zakatowali na śmierć. I stąd zrodziła się u starosty, a może u wojewody, który ją kochał, nazwa Katownice.

W tym momencie pomyślałem o Teresie. Chyba jest, nie, nie jest, lecz była, tak piękna, jak zakatowana na śmierć Renata. Ale Teresy nikt nie utopi ani nie spali na stosie i nikt nie będzie szarpać jej ciała rozżarzonymi kleszczami. To dobrze, pomyślałem jeszcze, bo takie jak Teresa należą do dziewcząt niezwykłych, należących do rzadkości, i byłoby bluźnierstwem zniszczyć to piękne ciało. Dlaczego palono dawniej ciała? Bo ani oni, ani nikt po nich nie umiał spalić duszy, myśli, idei… Zapytałem:

– A jak poznali, że Renata była czarownicą? Po donosach tak typowych nie tylko dla tamtych czasów, podejrzeniach, intrygach, chytrości, zawiści? To wszystko dzisiaj także może się zdarzyć, wszędzie, na całym świecie. Jak udowodnili Renacie, że jest czarownicą?

Kobieta otworzyła bezzębne usta. Nie, nie były bezzębne: z dolnej szczęki sterczało kilka sczerniałych pniaków. Górnej szczęki nie mogłem dojrzeć; przesłaniała ją nisko opuszczona, pomarszczona warga. Powinna wstawić sobie sztuczną szczękę, ale czy miała na to pieniądze? Chyba nie, bo jej czarny szal był zżarty przez mole.

– Nie, panie – powiedziała. – Może to była nienawiść żony wojewody czy jakiegoś ichniego sekretarza od sołtysa, z którym Renata nie chciała obracać się w pościeli albo na trawie? Według rozeznania światłych kapłanów, czarownice po tym możną było poznać, że miały na ciele lub na obliczu czarny pieprzyk, taką brązową albo czarną plamkę na skórze. To nazywało się u tych świętobliwych znawców: „mieć diabła za skórą”. Mówię o tych chorobliwie podejrzliwych duchownych, ale niech pan nie myśli, że jestem niewierząca. Chrześcijanką bym się nie nazwała, bo to za trudne dla normalnego i życiowego człowieka. Jednak katoliczką jestem, do kościoła chodzę, nawet na nieszpory. Tak, katolicy są, jest ich nawet więcej niż przed wojną. Ale chrześcijan już nie ma, chyba ostatnich cesarz Neron spalił i dzikim zwierzętom rzucił na pożarcie, pan czytał „Quo vadis”? A jak się później jakiś chrześcijanin pojawił, to go wyklinano albo na stosach palono, jak nie przymierzając biedną świętą Joannę lub takiej prawości człowieka, jak Jan Hus. Dlaczego Watykan nie rehabilituje Husa?

O czymś jeszcze mówiła, chyba o tym, że nie wierzy w niebo, ale piekło na pewno istnieje, i to chyba tutaj, na ziemi splugawionej przez grzech i wojny. A ja zastanawiałem się nad tym, czy wrócić do Teresy. Ale jak wrócić? Posłać jej klucze od mojego pokoju w Mieście? Czekać na ulicy, którą chodziła do pracy i błagać, żeby została ze mną? Napisać list? O tak, tak! I później tulić do siebie już skażoną, całować jej usta i dotykać ciała, po którym przesuwały się dłonie innego mężczyzny, i całować jej uda, którymi przywarła do kogoś innego i obejmowała nimi jego biodra? Nie!

– Pan mnie słucha? – zapytała kobieta.

Spojrzałem na jej dłonie, które leżały na lekko rozchylonych kolanach okrytych frędzlami czarnego szala. Ręce miała czyste, ale zniszczone ciężką pracą. To spostrzeżenie zbliżyło mnie do niej, wzbudziło ufność i szacunek.

– Pan słucha? – powtórzyła. – O czym to ja mówiłam?

Powiedziałem byle co, bo nie słyszałem, o czym mówiła. – O pięknej Renacie, którą tutaj na śmierć zadręczono. I że miała taki ciemny pieprzyk…

– Tak, o Renacie – odparła uśmiechając się spękanymi wargami nieco drwiąco, bo domyśliła się, że jej nie słuchałem. – Tak, miała ten pieprzyk, nie, nie na obliczu, ale na biodrze. Chyba ten, kto o tym doniósł, widział, jak się rozbierała albo kiedy z nim spała. W tych czasach najbardziej niewinne i najpiękniejsze dziewczyny traciły za taki pieprzyk swoje życie. W naszej Polsce było tego okrucieństwa najmniej, i łamania kołem, i palenia na stosie, ale w takiej Anglii, we Francji, Hiszpanii, i Bóg wie gdzie jeszcze, ginęły najurodziwsze dziewczyny… Ja także byłam kiedyś urodziwa – uśmiechnęła się – i niejedno mogłabym o tej mojej nieskromnej urodziwości powiedzieć… Oby już u nas tak zostało, u nas, gdzie pierwsi na tym skrawku świata znieśliśmy pańszczyznę, żeby za herezję jaką albo brak wiary w Boga jedynego nikogo już nie łamano kołem ani nie opluwano. Ani za politykę.

I znowu to moje błędne i obłędne koło: szukanie usprawiedliwień dla Teresy, bo jest przecież wspaniałą, niezastąpioną w niczym dziewczyną. Tak, niezastąpioną, bo tylko ją kocham. A może ona, Teresa, obmyśla w tym momencie najzręczniejsze kłamstwa, żeby siebie usprawiedliwić? Nonsens! Jednak istnieje miłość, która pozwala kochać nawet w poniżeniu i nienawiści, kiedy gardzi się sobą i dziewczyną, i właśnie dlatego najbardziej kocha się właśnie ją… Czy jestem zdolny do takiej miłości?

Stara kobieta mówiła:

– No i tak się stało, że przez tę nieszczęsną Renatę nazwali naszą osadę w tych dawno zapomnianych latach Katownicami. Ale tam, u nas, żyją dobrzy ludzie, niepamiętliwi. I chcieli zapomnieć i zetrzeć z naszej osady hańbę nietolerancji, która na piękną i rozkochaną w życiu dziewczynę wydała wyrok okrutnej śmierci, niczym nie zawinionej. Bo co to za wina, jeżeli dziewczyna nie jest sprzedajna, i kocha się tylko z tym, którego chce w swoim sercu i w swoim ciele? No i minęło trochę lat, może sporo lat, że ludzie te straszne Katownice nazwali Dziurą, tak sobie, sami od siebie. A jak już ludzie coś nazwą, to nawet dla uczonych geografów taka nazwa zostaje. Chyba że jakiś polityk zechce ją zmienić, i wtedy nie ma już ratunku dla ludzkiego nazwania. Ale politycy…

Nagle przerwała i spojrzała nieufnie.

– Co politycy? – zapytałem. Rozmowa z tą niby nieuczoną kobietą jednak pozwalała nie myśleć o Teresie.

– Politycy – mówiła rozważnie i powoli, jakby dopiero w tym momencie odkryła swoją prawdę o politykach – o to muszą się troszczyć, żeby utrzymać się na swoich tronach i wciąż mieć tak wielką władzę, jaką można mieć tylko u nas. To nie historia, młody człowieku, wynosi polityków na trony, ale przypadek, szczęśliwy przypadek. Czasem szczęśliwy dla nas, a czasem tylko dla nich. A kiedy spadają z tego tronu wysokiego, to wie pan dokąd spadają? No, dokąd i gdzie? Pan chyba wie coś o tym?

Wiedziałem, do czego pije. Więc powiedziałem:

– Do Dziury, jak ja?

Uśmiechnęła się, ukazując pieńki kilku zębów.

– Pan mi nie wygląda na upadłego anioła z dygnitarskiego tronu. Pan tu spada z innej racji. Nie pytam z jakiej.

Tego jej nie powiem, chociaż nazbyt mało wiedziała o politykach. Niektórym z nich nie szło o trony, lecz o nas. I chyba ci najbardziej ucierpieli. A ja spadłem do Dziury, bo kiedy zobaczyłem Teresę po spotkaniu z tym obcym facetem, i kiedy Teresa zdjęła suknię i położyła się przy mnie, gwałtowny skurcz chwycił mnie za gardło. Przed kilku godzinami miała kogoś innego w swym gorącym i wilgotnym wnętrzu. Myśl o tym poraziła mnie aż do reakcji podobnej temu, co odczuwa się przy wymiotach. Jednak uczciwie powiedziała: „Tylko zostaw mnie dzisiaj, wiesz”. „Wiem, wiem, zostawię cię”. Lecz w sekundę później gwałtownie chciałem wniknąć w to jej wilgotne wnętrze. Nie zrobiłem tego.

– Pan mnie słucha? – zapytała kobieta w wypłowiałym i zżartym przez mole szalu.

– Tak, mówiła pani o pięknej Renacie. A ja myślałem o innej, także pięknej… I mówiła pani o Dziurze? I co tam, bez tej Renaty, dzieje się teraz?

– Dzieje się – odparła – tylko czarny wiatr, który wieje ku nam niby z hałd, ale właściwie wieje z nieba i piekła. Tak wieje chyba od czasów Renaty. A dzieci, nawet te, które kobiety noszą pod sercem, myślą chyba o tym, żeby zaraz po urodzeniu uciekać z tej przeklętej Dziury. I uciekają. A jak uda się ucieczka, nikt już nie wraca do okrutnej ziemi wyjałowionej przez czarny i zjadliwy wiatr. A to jest – cicho dodała – nie tylko wiatr z hałd i wyrobisk, ale wiatr historii…

Byłem w odmiennej sytuacji: nie uciekałem stąd, lecz tu przyjeżdżałem. Po jaką cholerę? Przez Teresę? Tak, przez nią. Ale co bez Teresy zrobię? Jak żyć bez niej? Chyba nigdy i nigdzie nie można uciec przed sobą ani przed miłością. Przed Teresą, która była dla mnie czymś więcej niż miłość. Bo łączyła mnie z całym światem.

Nie wszystko, o czym mówiła kobieta w wypłowiałym i zżartym przez mole szalu, docierało do mojej świadomości. Jednak te ostatnie zdania zrozumiałem.

– Więc kto mieszka w Dziurze – zapytałem – jeżeli nie tylko oseski, ale także – zdawało mi się, że kpię – embriony marzą o ucieczce? Jestem z tych, którzy wierzą, że embriony również o czymś marzą. Kto mieszka w Dziurze, jeżeli nawet embriony chcą uciekać?

Kobieta powiedziała takim tonem, jakby mówiła do głupca, który nic nie wie o życiu w ogóle, a zwłaszcza o życiu u nas:

– Starzy ludzie mieszkają. Starzy jak ja i jeszcze starsi. Siedzimy na ławkach albo na schodkach przed rozpadającymi się domkami i patrzymy, jak młodzi przychodzą i odchodzą. Mieszkają tu starzy i ci, którzy się jeszcze nie urodzili. Kiedy się urodzą, nim jeszcze skończą ssać piersi swoich matek, już myślą o ucieczce z Dziury. A jeżeli ktoś już zostanie, to pracuje na swoich rodziców, jak ich rodzice pracowali dla nich. A później także wyjeżdżają, bo przepędza ich ten czarny wiatr. Bóg przeklął Dziurę. Bo tu jest tylko samotność, groza i czarny wiatr. Po wojnie nafaszerowali nas różnymi ideami przeciw tej nowej Polsce i także za nową Polską. Ludzie je łykali jak komunię świętą. Ale w Dziurze nic z tego nic wyszło. Kto połknął te idee za i przeciw, ten się nimi zadławił. Bo u nas co z tym zrobić? Przez te nowe idee młodzi wyjeżdżali do Miasta albo do Stolicy, bo dzisiaj mogą tam się uczyć, iść wyżej, robić karierę. No i robią karierę, dyplomy, obrastają w piórka albo zapijają się na jakiejś Wielkiej Budowie waszego nowego porządku.

– Waszego czy naszego porządku? – zapytałem. – Bo przecież to wy, tak zwana urzędowo klasa robotnicza, ustaliła takie porządki, że wasze dzieci mogą się uczyć i robić karierę. Pani uczyła się gdzieś, coś studiowała?

Uśmiechnęła się. Spojrzała w zakurzone okno, później znowu na mnie i powiedziała:

– Życia się uczyłam. Na ulicy i w tych przeklętych kolejkach. Tak można nauczyć się najwięcej, więcej niż w waszych uniwersytetach. Wasze uniwersytety wypuszczają ludzi wykształconych, takich jak pan, młody człowieku, wykształconych, ale nie mądrych. Mądrość to coś innego niż wiedza. Uczyłam się mądrości w osadzie i w pociągach gwiżdżących parą, w starych tramwajach i w kolejkach po chleb, mięso, gumiaki i bawełniane pończochy na zimę. W takich kolejkach znajdzie pan najwyższą mądrość o życiu i o polityce, a nie w gazetach.

– W naszych uniwersytetach – powiedziałem – uczą jak likwidować nędzę, usuwać hałdy i uciszyć wasz czarny wiatr…

– Pan może partyjny? – zapytała nagle, nim dokończyłem zdanie.

– Nie – powiedziałem. Co ją to mogło obchodzić?

– A w czasie wojny co pan porabiał?

– Walczyłem z hitlerowcami. W Armii Krajowej. A później…

– No tak, wam było łatwiej. Mieliście sojuszników na Zachodzie, generała Grota i pomoc z Londynu. A my, w tej nie tyle czarnej, ile czerwonej Niecce, mieliśmy tylko naszą nadzieję. I trupy naszych mężczyzn, nic więcej.

– Mówi pani „my”?

– Tak mówię. Byłam żoną człowieka z pepeesu, któremu przy mnie poderżnęli gardło tępym bagnetem. Krew bluzgała jak fontanna. Skąd człowiek ma tyle krwi? I jak w to wszystko można było wierzyć? Nie udał się panu Bogu ten świat…

– A w co pani dzisiaj wierzy?

– W czytanie. Dużo czytałam. Chowam do dzisiaj spódnicę spryskaną krwią mojego zwariowanego socjalisty. Czytać trzeba – powtórzyła. – W książkach jest więcej prawdy niż w przemówieniach, chociaż książki biorą się z życia. Największa bieda w tym, że politycy za mało czytają. A szkoda, bo może wtedy nasz świat byłby lepszy… I po co pan jedzie do tej nieszczęsnej Dziury? Tam jest tylko ten czarny i namolny wiatr, który nawiewa smutek, grozę i wciąż jeszcze nie spełnione nadzieje.

Słuchałem uważnie, jednak nie miałem zamiaru pocieszać starej kobiety. Myśl o Teresie i o naszym rozstaniu tkwiła we mnie uparcie, dręczyła jak drzazga pod paznokciem, jak ból zęba. Przypomniałem sobie, że dyrektor Wykan, ten, który załatwiał mi przeniesienie do Dziury, wspomniał, że mieszka tam „niejaki” Łukasz Pawlik. Ale nic mi o nim nie powiedział. Zapytałem:

– A czy pani wie coś o Łukaszu Pawliku? Zna go pani?

– A po co to panu?

– Nie wiem… Może go poznam.

– No to niech pan go poznaje. Co mnie do tego?

– I nic pani o nim nie wie?

– Wiem czy nie wiem, to moja sprawa. I niech pan, młody człowieku, nie pyta mnie o nic ani o nikogo. U nas na takie pytania obcym się nie odpowiada.

A więc byłem obcy.

Obcy dla tej kobiety, dla Teresy i dla Dziury, do której już dojeżdżaliśmy.

2

Na co czekałem, czego mogłem się jeszcze spodziewać? Obawiałem się, że lada moment wzbudzi we mnie współczucie i litość, sytuacja stawała się nazbyt męcząca. Powiedziałem więc, nie wyjaśniając, jak do tego doszło, że przenoszą mnie stąd. Za kilka dni. Może już jutro opuszczę Miasto.

Zdawało mi się, że Teresa krzyknie. Ale milczała, podeszła bliżej. Kiedy dotknęła mojej twarzy nieco nieśmiałym i niezgrabnym gestem, poczułem, że jej ręka drży tak silnie, jakby wsparta była o kierownicę traktora. To nie ona, ale małe dziecko prosiło o przebaczenie. Pomyślałem natychmiast, że jest przecież dorosłą dziewczyną, a nie dzieckiem, i nie mogę jej przebaczyć.

Pod jej dotknięciem lekko zadrżał mój policzek; odjąwszy rękę nic nic powiedziała i nie pochyliła się, by zajrzeć mi w oczy odwrócone teraz ku oknu, wpatrzone w ulicę. Była jak umarła, jej ramiona bezwładnie zwisały wzdłuż ciała. Boże, żeby tylko nie uklękła, żeby nie płakała i żeby nie uklękła!

Ogarnęła mnie tak przejmująca rozpacz, że wszystko, co było przede mną, nagle pociemniało, także domy i ulice jeszcze przed chwilą nasycone jaskrawym światłem. To moje zaćmienie słońca trwało zbyt długo i pomyślałem, że już nigdy się nie skończy. Ja oślepłem albo świat pogrążył się w mrokach.

Jej głos wywołał mnie z tych ciemności.

– I nigdy nie wrócisz? Mój Boże, już nigdy?

Ująłem jej zapłakaną twarz w obie dłonie i powiedziałem:

– Tereso, zostawmy to. Wszystkim kobietom mógłbym wybaczyć, Klaudii i każdej innej, ale nie tobie, zrozum, nie tobie, bo nikogo tak nie kochałem.

– Nie kochałem? A więc już czas przeszły i dokonany?

– Jeszcze wciąż ciebie kocham. Ale musimy się rozstać, na razie. Może to się zmieni, może zapomnę i w przyszłości, jeżeli nie będziesz z nikim innym…

– Nie będę, nigdy, nigdy! Proszę, uwierz mi…

– … i jeżeli zechcesz mnie jeszcze wtedy, spróbujemy wówczas na nowo, od początku, bo do tego, co było, już nie da się wrócić. Coś się poszarpało we mnie, jakaś taka skrobanka w sercu, nie wiem, do czego porównać, i jeżeli się nie zagoi, nic nie można zrobić. Proszę, proszę, nic nie tłumacz, zatruła mnie wyobraźnia i już nie wiem, co znaczy być sprawiedliwym. Może się domyślasz, co ze mną, co dla mnie…

– A ja – zawołała gwałtownie Teresa – a ja?! Myślisz, że nie jestem jedną wielką raną? Że mnie nikt nie skrzywdzi)? Więcej niż ciebie! Jak ty nic nie rozumiesz, więcej niż ciebie, mój Boże, bo i on, i potem ty, a ty tysiąc razy mocniej niż on…

Zachłysnęła się szlochem. Była rozdygotana i zarazem bezwładna, gdy trzymałem ją w ramionach. Ale moje serce przemieniło się w garść popiołu i mogłem tylko tulić ją do siebie i nic pewnego ani pocieszającego nie umiałem jej przyrzec.

Pochyliłem się nad nią myśląc, że czynię to po raz ostatni i długo całowałem wargi wilgotne od łez, obrzmiałe, zamykające się na moich ustach jak kielich żarłocznej rośliny. Kiedy nagły przypływ szlochu rozwarł jej stulone wargi, wtedy rozchylonymi ustami zsunąłem się wzdłuż jej ciała, ukląkłem przed nią i przytuliwszy twarz do jej bioder całowałem poprzez cienką wełnę sukni wypukłą, gorącą wysepkę, na jej ciele, której kwiat już nigdy nie otworzy się dla mnie.

Przymknęła oczy i wsparłszy, się na moich dłoniach przechyliła głowę i wyprężone ciało do tyłu, ale jeszcze wciąż płakała i nic w tej pozie nie było zmysłowego. Najsłabszy dreszcz pożądania nie przebiegł przez jej wrażliwe ciało! Przypominało to raczej ekstazę modlących się, czekających na cud.

Lecz cud się nie spełnił.

– Teraz idź. Już idź, Tereso. I nic nie mów, proszę!

Odwróciłem się i spojrzałem na ulicę oczyma, które wciąż były jak zasnute bielmem. Słyszałem, jak Teresa wychodzi z pokoju stąpając po skrzypiącej posadzce ostrożnie, lękliwie, na palcach stóp – tak bose dziecko chodzi po ściernisku – jakby obawiała się, że jeszcze coś powiem i zniszczę wszystko, co się stało przed chwilą, że może zechcę wyjaśnić, dlaczego uważam rzecz za skończoną.

Kiedy wyszła, w obawie, że zobaczę ją na ulicy i że ona spojrzy w stronę okien, odszedłem w głąb pokoju. Teraz jest w bramie – zatrzymała się – stoi na krawężniku – przechodzi na przeciwległą stronę jezdni – patrzy w okno – nie widzi mnie – spojrzała w drugie – wspięła się na palce – tam także mnie nie ma – odwraca się – oczy ma pełne łez – wyciera je chusteczką – znowu patrzy w okna – teraz wyciąga rękę jakbym tam stal – i ręka ta opada – więc biegnie przed siebie – nie – chyba idzie powoli – może wybiec za nią i zawołać – ale nie – już jest na rogu przecznicy – a ja oglądam to – jakby ściana była ekranem telewizora.

Tak wyglądała z zewnątrz scena naszego rozstania, tak widzieliby ją inni, gdyby utrwalono na taśmie filmowej nasze pożegnanie. Lecz co działo się we mnie i w niej? Już nawet nie tego dnia, ale co będzie każdego następnego, przez wiele miesięcy?

Już nie potrafię żyć w Mieście. To jedno było pewne. Przechodzić ulicami, na których mogłem ją spotkać, ujrzeć ją w restauracji czy kawiarni, w której byliśmy razem, patrzeć na neonowy szyld „Arizony”, natknąć się na nią w alei parku, w kinie, na przystanku, przy kiosku z gazetami? Nie! Każdy nadchodzący dzień musiał mi ułatwić mozolne i uparte niszczenie obrazu Teresy i wspomnień o niej, a nie podsycać tęsknotę.

Postanowiłem wyjechać z Miasta natychmiast. I nie znałem siły, która odwiodłaby mnie od tego zamiaru.

3

Zaczęło się lak: do Miasta wróciłem o północy. Na ulicach błoto wymiesiło się z ciemnością, świeciła co trzecia czy czwarta latarnia. Wszystkie zapalano kilka razy w roku dla uczczenia Wielkich Rocznic, chociaż prawdziwe życie toczyło się w zwykłe dnie. Dzień, w którym wróciłem, był powszednim, więc zarząd Miasta nie znalazł skutecznej racji dla oświetlenia wyboistych ulic poranionych nieustannym przekopywaniem.

Wstąpiłem do „Arizony”. Chciałem kupić paczkę papierosów. Przywykłem do palenia przed snem i wmówiłem sobie, że brak nikotyny nie pozwoli mi usnąć. Stojąc w hallu dostrzegłem w popękanym lustrze mgliste odbicie Teresy siedzącej w głębi sali, ale to nie mogła być ona. Umówiliśmy się, że będzie czekać w moim pokoju. Matce miała powiedzieć, że idzie do koleżanki i zostanie u niej na noc. Na tę noc, którą miała spędzić ze mną.

Wyjeżdżając przed trzema dniami, powiedziałem Teresie, że wrócę pociągiem, który przyjeżdża do Miasta o trzeciej w nocy, i żeby nie zamykała drzwi na zasuwkę. Teresa zasypiała, gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki. Chciałem ją zbudzić dotknięciem dłoni, a nie dzwonkiem lub dobijaniem się do drzwi.

Pewność, że Teresa czeka w moim pokoju, była niezachwiana, ostatecznie na kimś trzeba polegać.

W „Arizonie” przyjąłem od zalanego portiera papierosy i postanowiłem, że wyjdę nie spojrzawszy nawet na salę. W tej nikłej, natychmiast unicestwionej chęci sprawdzenia, czy istotnie twarz Teresy odbiła się w lustrze, było coś, co ją obrażało. Położyłem pieniądze na brudną ceratę deski oddzielającej szatnię od hallu.

Nagle zamilkła orkiestra i zapanowała cisza. Było zresztą mało ludzi w lokalu, gdyż w dnie powszednie niewielu miało zamiar marnować noc, jeśli rano czekała ich praca. Natomiast w soboty tłok panował tu niezwykły, a gwar głosów i dźwięki jazzu wybiegały z „Arizony” na ulicę i przyciągały tłumy gapiów. Stali pod oknami wpatrzeni w tańczących.

Więc gdy umilkła orkiestra, która, jak wszystkie orkiestry w Mieście pięć minut gra, a przez piętnaście minut odpoczywa, usłyszałem śmiech jakiejś dziewczyny i znowu pomyślałem o Teresie. Zobaczyć? Sprawdzić?

Nie miałem prawa wtrącać, się w jej życie, które prowadziła niezależnie od tego, jakie mnie ofiarowała. Już wtedy wiedziałem, że ludzie nie są jednolici i w zależności od tego, z kim są i gdzie są, zachowują się rozmaicie i inaczej mówią, a jednak ciągle są sobą. Pod jedną twarzą kryje się dziesięć innych, a te warstwy narastają z biegiem lat. Kiedy Teresa była ze mną, nie miałem jej nic do zarzucenia. Jeżeli wyjechałem na kilka dni, mogła pójść do „Arizony”, lepszego lokalu tutaj nie było. Może postanowiła, że stąd wyjdzie po mnie na dworzec?

Cofnąłem się i zajrzałem do sali.

– W palcie nie wolno – wykrztusił zawiany portier.

– Nie wchodzę na salę – powiedziałem.

– A ja zapowiadam, że w okryciu nie wolno – powtórzył jak maniak. – W płaszczu nie.

– Co nie wolno w płaszczu? – zapytałem.

– Nie wolno – bełkotał – bo byle każdy tylko kombinuje, żeby nie bulić za szatnię. Kiedy w zimie albo w chłodne dnie chłopi odpoczywają, wtedy ja mam swoje żniwa. Żniwa – zaśmiał się – szatniarzy, w deszcz, w mróz i w śnieg.

Wskazał grubym i brudnym palcem tabliczkę: „Wstęp na salę w okryciu wzbroniony. Szatnia obowiązuje” – i zaczął gramolić się ku mnie przechodząc na czworakach pod ladą.

– Odpłyń pan – powiedziałem i wsunąłem dłoń w kieszeń kurtki.

Spojrzał podejrzliwie na tę rękę, może pomyślał, że mam tam spluwę.

I zatrzymał się pod deską, zgięty we dwoje. Ciężko dyszał. Wahał się, nie wiedział, czy coś znaczę w Mieście, więc dodałem:

– Do budy, żniwiarzu! – i wtedy niezgrabnie, niczym ogromny i pijany owad, popełznął z powrotem.

W tej chwili zgasło światło. W dnie powszednie zamykano „Arizonę” o dwunastej, a kiedy zbliżała się ta godzina, gaszeniem lamp przypominano gościom, że pora na nich. Kto chciał jeszcze wypić, mógł pójść do dworcowej knajpy, wystarczyło wcisnąć kilka groszy w łapę kontrolera biletów.

W krótkich odstępach czasu jeszcze dwukrotnie lampy zabłysły i zgasły. Kiedy znów oświetlono salę, zobaczyłem Teresę. Siedzieli przy zestawionych ze sobą stolikach: trzech mężczyzn i dwie kobiety. Jedną z nich była Teresa.

Postanowiłem, że zaczekam na ulicy, aż pożegna się z tymi nie znanymi mi ludźmi i wtedy do niej podejdę. Ona ucieszy się, że odprowadzę ją, bo zaułki wiodące do dzielnicy, w której mieszkałem, nie były bezpieczne o tej porze i w ich mrokach można było stracić nie tylko torebkę czy płaszcz.

Po wyjściu z restauracji zachowywali się swobodnie i nawet nieco hałaśliwie. Szedłem po drugiej stronie ulicy, nie zauważony przez nich. Przed bramą miejskiego hotelu zatrzymali się wszyscy. Dwaj mężczyźni i obca kobieta weszli do tego hotelu. Teresa z trzecim mężczyzną poszła dalej. Podążyłem za nimi i poczułem się głupio. Gdybym podszedł do nich, wszystko rozstrzygnęłoby się natychmiast, jednak wstydziłem się: mogła podejrzewać, że ją śledzę. Zresztą korciło mnie, by zdać się na przypadek, nie interweniować, niech się dzieje co chce i rozstrzyga bez mego udziału. Gdybym posądzał Teresę o zdradę, zostawiłbym ich w spokoju. Jednak wierzyłem tej dziewczynie, jej jednej spośród wszystkich ludzi, jakich znałem.

W bocznej, nawet jak na dzień powszedni nazbyt ciemnej uliczce zatrzymali się oboje przed jedną z bram. Teresa podała mu rękę. Pochylił się z małomiasteczkową galanterią i ucałował jej dłoń. Trwało to zbyt długo, więc od razu wiedziałem, co myśleć o tym facecie. Otwierając bramę odwrócił się i powiedział coś do odchodzącej Teresy. Zaśmiała się. Ten głośny, gardłowy śmiech przypomniał mi, że ona wypiła więcej niż powinna: alkohol ją „rozklejał”.

Na początku naszej znajomości prosiła zawsze, żebyśmy się czegoś napili. Bez lekkiego oszołomienia wstyd ją onieśmielał i nie mogła się przy mnie rozbierać.

Widziałem, jak mężczyzna znów zbliża się do Teresy i pragnie ją pocałować, ale ona uchyla głowę i dłonią przegradza ich usta. Wargami dotknął palców przesłaniających jej twarz.

Wydało mi się, że widzę to wszystko na ekranie i że jestem uczestnikiem wydarzeń reżyserowanych przez kogoś, komu nie można się wymknąć, kto nade mną i nad nimi sprawuje władzę szarlatana. Tak więc wszyscy byliśmy niewinni, skazani na taką sytuację, nie wiadomo przez kogo.

Ukryłem się za rogiem, gdy zbliżali się do wylotu ulicy. Teresa zapytała, która godzina. Nie usłyszałem odpowiedzi. Później cofnęli się pod dom, w którym on mieszkał, i znowu zbliżyli się do mnie na taką odległość, że rozróżniałem poszczególne słowa.

– Ale pani… taka niezwykła… marnuje się tutaj… trzeba… koniecznie… ja… byłoby cudownie, gdybym mógł…

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin