Fiodor Dostojewski - Wieczny mąż.doc

(1983 KB) Pobierz
Wieczny mąż i inne utwory

Fiodor Dostojewski

Wieczny mąż i inne utwory

 

 

Przełożyli: Gabriel Karski, Jerzy Jędrzejewicz i Julian Tuwim

Przekłady Karskiego, Jędrzejewicza, Tuwima przejrzał i poprawił Zbigniew Podgórzec

Wybór i przypisy Zbigniew Podgórzec

Tytuły oryginałów: CZESTNYJ WOR, JOLKA I SWADBA, SIEŁO STIEPANCZYKOWOI JEGO OBITATIELI, WIECZNYJ MUŻ

 

 

Spis treści:

Uczciwy złodziej.              1

Choinka i ślub.              9

Sioło Stiepanczykowo i jego mieszkańcy.              12

Wieczny mąż.              113

Przypisy:              179

 

 

Uczciwy złodziej.

(Z notatek nieznajomego)

 

Przekład Gabriela Karskiego

Przejrzał i poprawił Zbigniew Podgórzec

 

 

 

Pewnego ranka, w chwili gdy już miałem udać się do urzędu, weszła do pokoju Agrafiena1, moja kucharka, praczka oraz gospodyni w jednej osobie i ku memu zdziwieniu wszczęła ze mną rozmowę.

Dotychczas ta prosta baba była tak milkliwa, że poza codziennymi rozmowami o tym, co przygotować na obiad, w ciągu sześciu lat nie odzywała się prawie wcale. W każdym razie nic ponad to od niej nie słyszałem.

- A ja tu do pana - powiedziała niespodziewanie - może by pan odnajął komórkę.

- Jaką komórkę?

- No tę obok kuchni. Wiadomo jaką.

- Po co?

- Po co! A po to, że przecież ludzie przyjmują lokatorów. Wiadomo, po co.

- Ale któż ją wynajmie?

- Kto wynajmie! Lokator. Wiadomo, kto.

- Ależ, moja kochana, tam nawet łóżka niepodobna wstawić; ciasno będzie! Któż tam zamieszka?

- Po co mieszkać! Niechby tylko było gdzie się przespać; a mieszkać będzie na oknie.

- Na jakim oknie?

- Wiadomo, na jakim, a bo to pan nie wie! Na tym w przedpokoju. Będzie tam siedział, szył czy dłubał cokolwiek. Może i na krześle usiądzie. Ma krzesło; i stół także; wszystko ma.

- Któż to taki?

- Ano porządny człowiek, bywały. Będę mu gotowała. A za mieszkanie i za stołowanie razem dostanę miesięcznie trzy ruble srebrem...2

W końcu, po długich wysiłkach, dowiedziałem się, że pewien starszy jegomość namówił czy też jakoś skłonił Agrafienę, żeby go przyjęła do kuchni jako lokatora i stołownika. Co Agrafiena sobie umyśliła, to musiało się stać; w przeciwnym razie, wiedziałem dobrze, nie da mi spokoju. W takich przypadkach, gdy coś było nie po jej myśli, zaraz zaczynała medytować, wpadała w głęboką melancholię i taki stan trwał ze dwa albo i trzy tygodnie. Wtedy jedzenie się pogarszało, nie można było się doliczyć bielizny, podłogi były nie wymyte, słowem następstwem były same nieprzyjemności. Zauważyłem od dawna, że ta milkliwa kobieta była niezdolna powziąć decyzję, postąpić według jakiejś własnej koncepcji. Lecz jeżeli w jej wątłym mózgu jakimś cudem uformowało się coś podobnego do pomysłu, do zamiaru, odmowa równałaby się moralnemu uśmierceniu jej na pewien czas. Dlatego też, dbając nade wszystko o własny spokój, natychmiast wyraziłem zgodę.

- A czy on ma przynajmniej jakieś dokumenty, paszport czy cokolwiek?

- Jakże! Pewnie, że ma. Porządny człowiek, bywały; trzy ruble obiecał zapłacić.

Nazajutrz w moim skromnym kawalerskim mieszkanku zjawił się nowy lokator; nie żałowałem tego jednak, a nawet w głębi duszy byłem zadowolony. Żyję w ogóle samotnie, niemal jak pustelnik. Znajomych prawie nie mam; z domu wychodzę rzadko. Przeżywszy dziesięć lat jak odludek, przywykłem do odosobnienia. Ale dziesięć, piętnaście lat, a może i więcej, takiego odosobnienia, z tą samą Agrafieną, w tymże kawalerskim mieszkaniu - to, oczywiście, perspektywa raczej bezbarwna! Dlatego w tym stanie rzeczy obecność spokojnego człowieka - to błogosławieństwo!

Agrafiena nie skłamała: mój lokator istotnie należał do ludzi bywałych w świecie. Według paszportu okazało się, że jest wysłużonym żołnierzem, co zresztą, nim zajrzałem do paszportu, poznałem od razu z jego twarzy. To łatwo poznać. Awstacy3 Iwanowicz był człowiekiem sympatycznym. Nasze współżycie potoczyło się mile. Ale to zwłaszcza było cenne, że Awstacy Iwanowicz chętnie opowiadał różne historie z własnego życia. Wśród stałej nudy mojego bytowania podobny gawędziarz to istny skarb. Kiedyś opowiedział mi jedną taką historię. Wywarła na mnie dość silne wrażenie. Lecz oto jakie wydarzenie wywołało tę opowieść.

Pewnego razu zostałem sam w mieszkaniu: Awstacy i Agrafiena wyszli w swoich sprawach. Nagle z drugiego pokoju usłyszałem, jak ktoś wszedł - wydało mi się, że obcy; wyjrzałem: istotnie w przedpo-koju stał jakiś nieznajomy drobny człeczyna, niedużego wzrostu, tylko w surducie, mimo chłodnej jesiennej pory.

- Czego tu szukasz?

- Urzędnika Aleksandrowa; mieszka tutaj?

- Takiego nie ma, bracie; żegnaj.

- Jakże, stróż mówił, że to tu - rzekł przybyły, przezornie rejterując ku drzwiom.

- Wynoś się, bracie, wynoś się; zjeżdżaj.

Nazajutrz po obiedzie, kiedy Awstacy Iwanowicz przymierzał na mnie surdut, który mu powierzyłem do przeróbki, ktoś znowu wszedł do przedpokoju. Uchyliłem drzwi.

Wczorajszy przybysz w moich oczach najspokojniej zdjął z wieszadła moją bekieszę, wsunął ją sobie pod pachę i wybiegł z mieszkania. Agrafiena przez cały czas patrzyła na niego, rozwarłszy usta ze zdziwienia, i nic poza tym nie uczyniła w obronie bekieszy. Awstacy Iwanowicz popędził za złodziejem i po upływie dziesięciu minut wrócił zdyszany, z próżnymi rękoma. Przepadł chłop bez śladu!

- Ha, nie udało się, Awstacy Iwanowiczu. Dobrze jeszcze, że został nam płaszcz! Inaczej hultaj całkiem zostawiłby nas na lodzie!

Lecz Awstacy Iwanowicz był tak roztrzęsiony, że patrząc nań, wręcz zapomniałem o kradzieży. Mój lokator nie mógł się opanować. Raz po raz ciskał robotę i co chwila na nowo opowiadał, jakim sposobem się to wszystko dokonało, jak on tu stał i w jego oczach, o dwa kroki od niego, zdjęto bekieszę, i jak się to wszystko odbyło, że złodzieja nie udało się złapać. Następnie brał się znów do roboty; potem znowu wszystko odkładał i widziałem, jak wreszcie poszedł do stróża, by opowiedzieć o zajściu i zgromić go, że na swoim podwórku dopuszcza do takich rzeczy. Potem wrócił i począł strofować Agrafienę. Potem znowu zasiadł do roboty i długo jeszcze mruczał pod nosem, jak do tego doszło, jak on stał tu, a ja tam, i ot, w naszych oczach, tuż o dwa kroki, zdjęto bekieszę itd. Słowem Awstacy Iwanowicz, chociaż tęgi majster, był strasznym skrupu-lantem i zrzędą.

- Wystrychnęli nas obydwu na dudków, Awstacy Iwanowiczu! -powiedziałem wieczorem, podając mu szklankę herbaty i z nudów chcąc usłyszeć znów opowiadanie o utraconej bekieszy, które, wskutek częstego powtarzania oraz głębokiej szczerości tego gaduły, zaczynało przybierać aspekt nader komiczny.

- Wystrychnęli, panie! Tak przykro, i złość mnie bierze, choć przecie nie moja bekiesza przepadła. I, według mnie, nie ma na świecie gorszej gadziny od złodzieja. Ten czy ów, powiedzmy, nawet bierze darmo, a taki twój trud, pot przelany, twój czas kradnie... Świństwo, tfu! Szkoda słów, złość bierze. Jakże to panu nie żal swojego dobra?

- Tak, to prawda, Awstacy Iwanowiczu; lepiej już niech się rzecz spali, a oddać złodziejowi przykro, nie chce się.

- Jeszcze by tego chcieć! No, ma się rozumieć, złodziej złodziejowi nierówny... A zdarzyło mi się, szanowny panie, natrafić na uczciwego złodzieja.

- Jak to, na uczciwego! Jakiż to złodziej jest uczciwy, Awstacy Iwanowiczu?

- Owszem, panie, to prawda! Jakiż złodziej jest uczciwy? Takiego się nie spotyka. Chciałem tylko powiedzieć, że ów człowiek był, zdaje się, uczciwy, a przecie ukradł. Żal go było po prostu.

- A jak to było, Awstacy Iwanowiczu?

- Ano było to, proszę pana, jakieś temu dwa lata. Wypadło mi wtedy pozostawać prawie rok bez zajęcia, a przedtem, jeszcze kiedym kończył służbę, zetknąłem się z pewnym człowiekiem zupełnie wykolejonym. Tak, w traktierni go spotkałem. Pijaczyna taki, łazik, darmozjad, gdzieś tam niegdyś służył, ale go już dawno wylali za pijaństwo. Taki zatraceniec! Chodził już Bóg wie w czym! Nieraz pomyślałem: czy aby ma koszulę pod płaszczem; cokolwiek mu dadzą, wszystko przepija. Ale nie awanturnik; spokojny, taki przymilny, poczciwy, i nie naprasza się, zawsze się krępuje: no i sam widzisz, że biedak chciałby popić... i postawisz. W taki to sposób zbliżyliśmy się, czyli właściwie on się do mnie przyczepił... mnie tam wszystko jedno. I co to był za człowiek! Niczym piesek, tak się przywiązał: gdzie ja, tam i on; a całej parady raz tylko widzieliśmy się, taki spryciarz. Z początku poprosił, żeby go przenocować, wpuściłem; widzę, że paszport ma w porządku, nic nie można zarzucić! Potem, na drugi dzień, znów go przyjąłem na noc, no i trzeciego także przyszedł, cały dzień na oknie przesiedział; i też został na noc. Masz tobie, myślę, to się dopiero przyczepił: i poić go mam, i karmić, i jeszcze na noc brać do domu - oto ubogiemu człowiekowi jeszcze stołownik pakuje się na kark. A przedtem - tak samo jak do mnie - przychodził do pewnego urzędnika, przywiązał się do niego, wciąż razem popijali; ale tamten spił się i umarł z jakiegoś tam zmartwienia. A ten nazywał się Jemiela, Jemielian Iljicz4. Myślę i myślę, co z nim zrobić? Wygnać - nieładnie, przykro: taki biedny, stracony człowiek, że niech Bóg broni! I taki cichutki, nie naprasza się, tylko siedzi sobie i jak piesek patrzy w oczy. Oto, do czego doprowadza pijaństwo! I tak rozmyślam: jak mu to powiem - idź sobie, Jemielianuszka; nic tu po tobie; nie tam gdzie trzeba trafiłeś, sam wkrótce nie będę miał co do gęby włożyć, jakże mam jeszcze ciebie trzymać na garnuszku? Siedzę tak i myślę: co też zrobi, kiedy mu to powiem? No i sam widzę, co by to było: będzie długo patrzył na mnie po wysłuchaniu mojej przemowy, będzie długo siedział nie rozumiejąc z niej ani słowa, potem, kiedy się połapie, o co chodzi, wstanie z okna, weźmie swój tłumoczek - jakbym go teraz widział: czerwony, kraciasty, dziurawy - do którego diabli wiedzą co pakował i wszędzie nosił ze sobą, obciągnie swe paletko tak, żeby i przyzwoicie, i ciepło było, no i żeby nie było widać dziur (delikatnej był natury!), potem otworzy drzwi i z łezką w oku wyjdzie na schody. Ha, chłop całkiem się zmarnuje... żal mi się zrobiło! A zaraz potem pomyślałem: a czy mnie tak dobrze? Czekaj no, Jemielianuszka, kombinuję sobie, niedługo będziesz u mnie ucztował: ot, wkrótce wyjadę, a wtedy już mnie nie odszukasz. No i, proszę pana, wyjechałem; dziedzic Aleksander Filimonowicz (nieboszczyk, Panie świeć nad jego duszą) powiada: bardzo jestem z ciebie zadowolony, Awstacy; kiedy wszyscy wrócimy ze wsi, nie zapomnimy o tobie, przyjmiemy cię z powrotem. A służyłem u niego za kamerdynera; dobry był pan, ale umarł tego samego roku. No i, kiedyśmy go pochowali, zabrałem swój dobytek, grosiwa trochę się uzbierało, myślę: odpocznę sobie; zjechałem do pewnej staruszki i wynająłem u niej kąt. A tylko ten jeden kąt miała wolny. Także gdzieś tam służyła jako niańka, a teraz żyła samotnie, dostawała rentę. No, myślę sobie, żegnaj, Jemielianuszka, już mnie, przyjacielu, nie znajdziesz! I co pan powie? Wracam ci ja wieczorem (poszedłem odwiedzić znajomka) i kogo widzę pierwszego: Jemie-liana; siedzi sobie na moim kufrze (kraciasty węzełek leży obok), siedzi w swym paletku, czeka na mnie... a z nudów jeszcze wziął od staruchy książkę do nabożeństwa i trzyma ją do góry nogami. Jednak mnie znalazł! Ręce mi opadły. Cóż, myślę, nic nie poradzę, trzeba było na samym początku wypędzić! No i pytam wprost: „Przyniosłeś z sobą paszport, Jemiela?”

Zaraz też usiadłem i zacząłem rozważać; alboż mi ten włóczęga tak dużo przysporzy kłopotu? I po namyśle doszedłem do wniosku, że to nie będzie zbyt kosztowne. Jeść przecież musi, myślę sobie. No, więc kawałeczek chleba rano, a dla smaku kupi się cebulki. A w południe znów da mu się chleba z cebulką; a na wieczerzę także cebulki z kwasem, no i chlebka, jeżeli będzie chciał chlebka. A niech się trafi jakiś kapuśniak - będziemy obaj syci po dziurki w nosie. Bo ja tam dużo nie jem, a człek trunkowy, wiadomo, nie jada: takiemu potrzeba tylko naleweczki albo gorzałki. Zniszczy on mnie butelczyną, pomyślałem, ale natychmiast, uważa pan, coś innego przyszło mi do głowy i całkiem mnie wzięło. Uczułem, że gdyby Jemiela odszedł, życie by mi obrzydło... No i zdecydowałem się zostać ojcem-dobrodziejem. Uchronię go, myślę sobie, od zguby, oduczę zaglądania do kieliszka! Czekaj no, bratku, myślę sobie: no, dobrze, Jemiela, zostań, tylko sprawiaj mi się jak należy, komendy słuchaj!

No i myślę sobie: zacznę go przyzwyczajać do jakiejś pracy, ale nie od razu; niech sobie z początku troszeczkę popróżnuje, a ja tymczasem rozejrzę się, wybadam, do czego, Jemiela, masz zdolności. Bo do każdej pracy, uważa pan, potrzebne jest przede wszystkim w człowieku uzdolnienie. Zacząłem mu się ukradkiem przyglądać. Widzę: ten mój Jemielianuszka to człowiek stracony! Rozpocząłem, proszę pana, od dobrego słowa: tak i tak, powiadam, Jemielianie Iljiczu, popatrzyłbyś na siebie i jakoś wziął się w karby.

- Dość próżnowania! Spójrz tylko: chodzisz cały w łachmanach, paletko, można powiedzieć, nadaje się na sito; to niedobrze! Najwyższa pora zadbać o swoją reputację.

Siedzi mój Jemielianuszka, słucha zwiesiwszy głowę. A cóż to? Doszedł już do tego, że język przepił, zdania sensownego nie skleci. Ty do niego o rybach, a on do ciebie o grzybach! Słucha, długo mnie słucha, a potem wzdycha.

- Czemu tak wzdychasz, Jemielianie Iljiczu? - pytam.

- Nic, tak tylko, Awstacy Iwanowiczu, proszę się nie przejmować. A dzisiaj, uważa pan, dwie baby pobiły się na ulicy: jedna drugiej kobiałkę z żurawinami niechcący wywróciła.

- No i cóż z tego?

- A ta druga za to jej umyślnie przewróciła także kobiałkę z żurawinami, i jeszcze deptać zaczęła.

- No więc cóż, Jemielianie Iljiczu?

- Ano nic, Awstacy Iwanowiczu, ja tylko tak.

Nic, tylko tak. Ech! - myślę sobie - Jemiela, Jemieliuszka! Przepiłeś, zmarnowałeś swoją głowinę!

- A znów na chodniku na Grochowej, czy może na Sadowej, jakiś pan zgubił banknot. A chłop to zobaczył i powiada: moje szczęście; a tu drugi to zobaczył i powiada: nie, to moje! Ja pierwszy zauważyłem!

- No i coż, Jemielianie Iljiczu?

- I pobiły się chłopy, Awstacy Iwanowiczu. A stójkowy podszedł, podniósł banknot i oddał panu, a obu chłopom zagroził, że ich do budy weźmie.

- No więc cóż? Cóż tu takiego pouczającego, Jemielianuszka?

- Ano nic. Ludzie się śmiali, Awstacy Iwanowiczu.

- Ech, Jemielianuszka! Co tam ludzie! Sprzedałeś za kopiejkę swoją duszyczkę! A wiesz, Jemielianie Iljiczu, co też ci powiem?

- A co, Awstacy Iwanowiczu?

- Weź się do jakiejś pracy, doprawdy zabierz się. Po raz setny powtarzam, weź, zlituj się nad sobą!

- Do czego mam się wziąć, Awstacy Iwanowiczu. Już sam nie wiem, do czego mógłbym się wziąć, i mnie też nikt nie weźmie.

- Za to cię właśnie wyrzucili ze służby, Jemiela, pijaku jeden!

- A wie pan, Awstacy Iwanowiczu, bufetowego Własa dzisiaj wezwali do kantoru.

- Po cóż go - powiadam - wezwano, Jemielianuszka?

- A tego to już nie wiem. Widać tak trzeba było, więc go wezwali...

E-ch! - myślę sobie - przepadliśmy obydwaj, Jemielianuszka! Bóg karze nas za grzechy! No i co z takim robić, proszę pana?

Ale spryciarz był! Oho! Słucha on ci mnie, słucha, potem widać sprzykrzyło mu się; jak tylko spostrzeże, że się gniewam, łap za paletko i zmiata - szukaj wiatru w polu! Przez cały dzień będzie się włóczył, a pod wieczór przyjdzie pijaniuteńki. Kto go poił, skąd brał pieniądze, diabeł go wie, mojej w tym nie ma winy!

- Nie - powiadam - Jemielianie Iljiczu, to ci nie ujdzie na sucho. Dosyć tego picia, słyszysz? Dosyć! Na przyszły raz, jeżeli wrócisz pijany, będziesz nocował na schodach. Nie wpuszczę cię!...

Wysłuchawszy tej admonicji, siedzi mój Jemiela dzień, drugi; trzeciego dnia znowu przepadł. Czekam, czekam, nie przychodzi! Mnie już, przyznaję, strach obleciał, no i żal się zrobiło. Jakże postąpiłem! - myślę. Zastraszyłem go. Dokąd teraz poszedł, nieborak? Gotów zginąć, nie daj Boże! Noc zapadła, jego nie ma. Rankiem wyszedłem do sieni, patrzę... a on tam raczy spoczywać. Głowę położył na stopień i leży; całkiem skostniał z zimna.

- Cóż to, Jemiela? Na miłość boską! Gdzieś się wpakował?

- A bo pan, tego, Awstacy Iwanowiczu, niedawno gniewał się, frasował i zapowiadał, że mnie wyśle spać do sieni... więc ja, tego, nie śmiałem wejść, no i położyłem się tu...

Wezbrały we mnie gniew i litość.

- Mógłbyś też, mój Jemielianie, obrać sobie jakieś inne zajęcie, powiadam. Po co pilnować schodów?

- A jakież inne zajęcie, Awstacy Iwanowiczu.

- Ano chociażbyś, zatracona duszo (taka złość mnie chwyciła), chociażbyś się krawieckiego kunsztu wyuczył! Spójrz no tylko na swój płaszcz! Nie dość, że pełno w nim dziur, jeszcze schody nim zamiatasz! Wziąłbyś przynajmniej igłę i te swoje dziury zacerował, jeśli honor masz. Ech, ty pijaczyno!

I proszę pana! Rzeczywiście sięgnął po igłę; toć ja mu tak tylko dla śmiechu powiedziałem, a on wystraszył się i wziął igłę. Zdjął paletko i zaczął nitkę w igłę nawlekać. Patrzę na niego; no cóż, wiadoma rzecz: oczy zaropiałe, czerwone; ręce się trzęsą, rób co chcesz! Suwał, suwał - nitka się nie nawleka; a ten próbuje, jak tylko może: i ślini, i skręca w palcach - na nic! Rzucił, patrzy na mnie...

- No, Jemiela, toś mnie urządził! Gdyby to było przy ludziach, tobym ci łeb uciął! Przecież ja ci, prostaku, tak tylko, dla żartu, powiedziałem, żeby cię zawstydzić... Niech tam, Bóg z tobą! Siedź sobie, tylko głupstw nie wyczyniaj, nie nocuj na schodach, nie rób mi wstydu!...

- A cóż ja pocznę, Awstacy Iwanowiczu; sam wiem, że zawsze jestem pijany i do niczego się nie nadaję! Tylko pana, mojego dobro... dobroczyńcę niepotrzebnie gniewam...

I jak mu się nagle zatrzęsą zsiniałe wargi, łza potoczy się po bladym policzku i zadrży na nie golonej bródce, a potem jak nie chlipnie, jak nie tryśnie łzami mój Jemielian...

O rety! Jakby mi kto nożem po sercu przejechał.

Ach, takiś wrażliwy, nigdy bym nie pomyślał! Któż mógł wiedzieć, kto by przypuścił? Nie, myślę sobie, teraz to już zostawię cię samego; giń jak łachman!

Nie ma co, proszę pana, długo opowiadać! Przecie cała sprawa taka błaha, mizerna, szkoda słów, to znaczy, powiedzmy, pan za nią nie da złamanego grosza, a ja bym dużo dał, gdybym miał dużo, byleby się to wszystko nie wydarzyło. Miałem, uważa pan, spodnie do konnej jazdy, niech je piorun spali, porządne, wspaniałe bryczesy, granatowe w kratkę, a zamówił je u mnie obywatel ziemski, który przyjeżdżał, ale potem się rozmyślił, bo, powiada, za ciasne; no i zostały u mnie. Myślę sobie: droga to rzecz. Na bazarze chyba pięć rubli za nie dadzą, a nie, to z tego dwie pary spodni dla petersburskich panów wykombinuję, i jeszcze okrawek zostanie dla mnie na kamizelkę. Biedakowi wszystko się przyda! A Jemielia-nuszka przeżywał wtedy ciężki, niewesoły okres. Widzę: jeden dzień nie pije, drugi nie pije, na trzeci to samo, całkiem osowiał, siedzi zasmucony, aż przykro patrzeć. Oho, myślę sobie: albo, bracie, nie masz za co, albo możeś sam wstąpił na drogę cnoty, powiedział „basta!” i nabrał rozumu. Było to przed jakimś wielkim świętem. Poszedłem na nocne nabożeństwo; przychodzę do domu: mój Jemielianuszka pijaniusieńki siedzi na okienku i kiwa się. No, no! - myślę sobie - toś ty taki! I po coś tam sięgnąłem do kufra. Patrzę... a bryczesów nie ma! Szukam wszędzie: zniknęły! Kiedy tak przewróciłem wszystko i widzę, że nie ma - coś mnie jakby tknęło! Pędzę do staruszki, z miejsca paskudnym podejrzeniem ją sponiewierałem, a o Jemielianie, choć przecie była poszlaka, skoro siedzi pijany, nawet nie pomyślałem! „Nie - powiada moja staruszeczka - Bóg z tobą, na cóż mi bryczesy, mój kawalerze, miałabym je nosić czy co? Mnie samej parę dni temu (nie wymawiając nikomu) zginęła spódnica... Nie wiem, nic nie wiem” - powiada. „Kto tutaj był - pytam - kto przychodził?” „A nikt, kawalerze, nie przychodził - powiada - ja tu byłam cały czas. Jemielian Iljicz wychodził, a potem przyszedł; o, siedzi tam! Jego wypytaj!” „Czy nie brałeś, Jemiela, powiadam, w jakimkolwiek celu tych moich nowych bryczesów, pamiętasz, co je jeszcze dla dziedzica uszyłem?” „Nie, Awstacy Iwanowiczu - powiada - ja... tego... ich nie brałem”.

To ci historia! Znów zaczynam szukać, szukam, szukam, - nie ma! A Jemiela siedzi i kiwa się. Ja, proszę pana, siedziałem, o tak, w kucki przed nim, nad kufrem, i nagle zerknąłem bokiem na niego... A niechże cię! - myślę - i serce mnie zapiekło w piersi, aż się zaczerwieniłem. Wtem i Jemiela popatrzył na mnie.

- Nie, Awstacy Iwanowiczu - powiada - ja tych pana bryczesów, tego... pan może myśli, że... tego... a ja nie wziąłem.

- A gdzież by mogły zginąć, Jemielianie Iljiczu?

- Nie, Awstacy Iwanowiczu; wcale ich nie widziałem - powiada.

- No więc cóż, Jemielianie Iljiczu, widać jakoś same wzięły i zniknęły?

- Może i same zniknęły, Awstacy Iwanowiczu.

Jak to usłyszałem, podszedłem do okna, zapaliłem lampkę i zabrałem się do roboty. Kamizelkę przerabiałem dla urzędnika, co pod nami mieszkał. Ale w sercu czuję piekący ból. Dalibóg, wolałbym całą garderobą w piecu napalić. Ano widać Jemiela wyczuł tę moją złość. Bo jak kto ma coś na sumieniu, to już z daleka poczuje biedę, niczym ptaki niebieskie przed burzą.

- A dziś, Awstacy Iwanowiczu - zaczął Jemieliuszka (a głosik mu się trzęsie) - Antip Prochorycz, felczer, ożenił się z wdową po stangrecie, co umarł parę dni temu...

Spojrzałem na niego, ale już ze złością... Jemiela zrozumiał. Widzę: wstaje, podchodzi do łóżka i zaczyna coś przy nim gmerać. Czekam: grzebie się długo, a wciąż przygaduje: „Nie ma i nie ma, gdzie też mogły, szelmy, zginąć!” Czekam, co będzie dalej; widzę: wlazł Jemiela pod łóżko i przykucnął. Wtedy już nie zdzierżyłem.

- Po co - pytam - Jemielianie Iljiczu, pan się czołga na klęczkach?

- Chcę zobaczyć, Awstacy Iwanowiczu, czy nie ma tam bryczesów, czy się gdzie nie zawieruszyły.

- A na cóż to szanownemu panu - powiadam (z tej złości zacząłem go tak dostojnie tytułować) - na co szanownemu panu troszczyć się o takiego biednego prostego człowieka, jak ja; kolanka zbędnie wycierać?!

- Ależ, Awstacy Iwanowiczu, ja przecież nic... Może jakoś się odnajdą, jeżeli poszukać.

- Hm!... Posłuchaj no - powiadam - Jemielianie Iljiczu!

- A co - powiada - Awstacy Iwanowiczu?

- Powiedz no, czy to nie ty - powiadam - po prostu mi je skradłeś, jak nikczemny złodziej, i tak się za...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin