Wollny Mariusz - Krew Inkow.pdf

(1155 KB) Pobierz
MARIUSZ WOLlNY
KREW INKÓW
Pamięci Ireny Barbary Jaskowskiej, mojej teściowej i najwierniejszej
czytelniczki
Wypróbowanym przyjaciołom:
Witkowi Kaczmarczykowi,
który mnie natchnął,
Pawłowi Jodłowskiemu i Olkowi Placie,
którzy mnie skomputeryzowali,
oraz
panu Stanisławowi Urbaniakowi z nieistniejącego już wydawnictwa
Przygoda,
który odkrył we mnie zadatki na pisarza,
niniejszym składam serdeczne podziękowanie
za pomoc i życzliwość.
Prolog
Wenecja, początek marca 1796 roku
Tego roku Republika Św. Marka dożywała swego tysiącletniego istnienia,
nie zaprzątając sobie tym zbytnio głowy. Francuzi właśnie gotowali się do
wojny z Austrią o północne Włochy, a za rok Bonaparte miał położyć kres
niepodległości Wenecji, ale zamartwianie się z powodu takiej błahostki nie
leżało w naturze Najjaśniejszej, która godności pozbyła się dawno temu i
bez żalu. .Żwawa tysiąclatka schodziła z tego padołu bynajmniej nie w
aurze cnoty i przy wtórze anielskich chórów, albowiem nie bez kozery
dumną ongiś Serenissimę u schyłku XVIII wieku powszechnie nazywano
oberżą Europy. Karnawał trwał tu pół roku, a domy gry i rozkoszy, opery,
teatry i najrozmaitsze widowiska przyciągały - cudzoziemców. To tutaj
szlifował swój uwodzicielski talent Casanova; tu incognito, po znojnym
trudzie codziennej tyranii, zarzyvali zasłużonych wywczasów cesarz
austriacki Józef II i car Paweł; tu folgowali geniuszowi Goethe, Mozart,
Haendel czyVolter.
Wśród różnojęzycznych tłumów wypełniających miasto łatwo było
zniknąć bez śladu, stąd Wenecję upodobali sobie nie tylko zwykli
poszukiwacze przygód, lecz także aferzyści oraz uchodźcy polityczni z
wszystkich stron świata. Władze republiki każdemu gwarantowały azyl i
swobodę działania, także szpiegom (z agentami inkwizycji na czele), od
których się roiło. Skrytobójcze mordy i porwania zdarzały
się niemal codziennie, wzbogacając miejscowy folklor i podnosząc
atrakcyjność miasta w oczach odwiedzających.
Niepewna sytuacja polityczna bynajmniej nie spędzała Wenecjanom snu z
oczu, zwłaszcza że sypiali niewiele, obecny karnawał bowiem był
najbardziej szalony ze wszystkich. Zacni mieszkańcy miasta Złotego Lwa
schodzili ze sceny dziejowej tanecznym krokiem i z pieśnią na ustach, a
nie w huku armat i bitewnym gwarze, jak mniej od nich cywilizowane
narody, na przykład Polacy.
„Istny Rzym przed upadkiem", pomyślał Andres Tupać Amaru, z
pobłażliwą wyrozumiałością spoglądając na zaułki i kanały zatłoczone
różnobarwną rozbawioną ciżbą. Być może wielu Wenecjan i gości nie
zdawało sobie sprawy z dramatycznego położenia republiki, ale nie on,
który przeżył upadek własnego państwa i klęskę wyczuwał jak inni zmianę
pogody. Los miasta nie trapił go zresztą zbytnio, ponieważ miał je wkrótce
opuścić po wieloletnim gnuśnym pobycie. Decyzję podjął pół roku temu,
gdy urodził mu się długo oczekiwany syn. Jeszcze ta ostatnia wyprawa, a
potem - do ojczyzny!
Apu Atoc, uważnie obserwujący swego pana, czytał w jego twarzy jak w
otwartej księdze. On też cieszył się na powrót do domu, mimo iż w razie
niepowodzenia czekał tam ich wszystkich topór kata albo i co gorszego.
Andres Tupać Amaru był bowiem ostatnim królem Peru z rodu Inków, od
piętnastu lat przebywającym na wygnaniu w Europie. Podczas nieudanego
powstania, które miało położyć kres hiszpańskiemu panowaniu, zginęła
niemal cała jego rodzina. Tylko on jeden ocalał i odtąd wraz z
najbliższymi umykał przed siepaczami hiszpańskiej inkwizycji,
równocześnie szukając sojuszników, gdzie tylko się dało. Anglicy, zawsze
radzi szkodzić Hiszpanom, obiecali Andresowi dyskretne poparcie dla
przygotowywanego powstania w zamian za udział w eksploatacji
peruwiańskich kopalń srebra i bazy dla angielskiej marynarki. Najpierw
jednak należało dotrzeć bezpiecznie do Peru, a to wymagało zgromadzenia
odpowiednich środków. Właśnie w tym celu wyprawili się dzisiaj i dlatego
Apu Atoc, dowódca gwardii królewskiej, miał uwagę jeszcze
bardziej napiętą niż zwykle. Zajęty lustrowaniem otoczenia nie dosłyszał
pytania.
O co pytałeś?
I dokąd teraz? - powtórzył gondolier.
Czarna, lecz barwnie przyozdobiona i niczym niewyróżniająca się gondola
wpływała na szerokie wody Wielkiego Kanału na wysokości zbudowanego
przez Marina Contariniego sławnego Ca'd'Oro. Złoty Pałac, ongiś chluba
rodu i miasta, straszył liszajami odpadłego tynku i oblazłych złoceń
niczym podstarzały libertyn, ukrywający zmarszczki pod grubą warstwą
szminki. Pasowali do siebie z Najjaśniejszą jak oblubieniec do
oblubienicy.
- Wpłyń w Rio di San Felice - polecił gondolierowi Andres Tupać Amaru,
którego nieodmiennie bawiło nazywanie kanałów mianem rio, gdyż w jego
ojczyźnie rio po hiszpańsku oznaczało rzekę, z reguły kilka razy
potężniejszą nawet od Canal Grandę.
Uśmiechnął się do przewoźnika, który odwzajemnił uśmiech. Paolo był
młodym chłopcem, który rok temu zastąpił starego Giacoma, gdy ten
zniknął bez pożegnania. Wszyscy od razu polubili wesołego chłopaka,
jeden tylko Atoc nigdy nie zapominał zrewidować go przed podróżą, nie
podobało mu się bowiem tajemnicze zniknięcie Giacoma. Stary żołnierz
nie wierzył w przypadki. Taką już miał naturę: na życzliwość i ufność
zabrakło w niej miejsca.
Teraz także spod oka obserwował gondoliera. Mimo iż ani gondola, ani jej
pasażerowie, chociaż ubrani w peruwiańskie barwne poncza i kolorowe
wełniane czapki chullo, nie wyróżniali się pośród tęczowego tłumu, Atoc
nawet na moment nie tracił czujności. Nie życzył sobie jakiegoś
nieszczęścia, zwłaszcza teraz, podczas ostatniej wyprawy na północne
wybrzeże, gdzie corocznie w porze ostatków, gdy szaleństwo karnawałowe
sięgało zenitu, spotykali się z messer Ricardem, aby wymienić
peruwiańskie rubiny i szmaragdy na angielskie gwinee i hiszpańskie
dublony. Ricardo, ceniony wytwórca szkła z Murano, traktował swój
warsztat jako przykrywkę dla rozlicznych nielegalnych interesów, płacił
dobrze i o nic nie pytał. Tym razem
chodziło jednak o sumę, która mogłaby skusić nawet świętego, sumę
potrzebną na zakup i wyposażenie okrętu, którym mieli popłynąć do Peru,
z przystankiem w Anglii, gdzie zamierzali uzupełnić załogę, załadować
broń i amunicję.
Dopiero po wpłynięciu w boczny kanał i w miarę oddalania się od centrum
miasta ich gondola zaczęła odróżniać się od pozostałych, zmierzających w
przeciwnym kierunku. Im bardziej zbliżali się do laguny, tym bardziej
szlak pustoszał. W końcu zostali sami. Zabudowa też rzedniała. Im bliżej
wybrzeża, tym więcej rozpiętych sieci suszyło się przed ubogimi
chałupami rybaków. Zima, jak zwykle w tych stronach, nie była zbyt
mroźna, zwłaszcza teraz, gdy miała się ku końcowi i w powietrzu czuło się
już nadchodzącą wiosnę. Tylko zmrok wciąż zapadał dość wcześnie.
Wpłynęli na wody laguny, tak spokojne, że nawet gondola utrzymywała
się na nich bez kłopotów. Wymianę organizowano zawsze w innym
miejscu, ale najczęściej na nabrzeżu, bo tu stało najwięcej opuszczonych
chałup, szop lub składów.
- W prawo. I trzymaj się jak najbliżej brzegu - poinstruował gondoliera
Atoc.
Tylko on i król znali miejsce spotkania. Teraz obaj wypatrywali trzech
zielonych świateł, znaku, że można bezpiecznie lądować.
- Od morza idzie mgła - odezwał się Andres Tupać Amara. - Możemy ich
nie zauważyć.
- Są - odparł Apu Atoc, wyciągniętą ręką wskazując migocące płomyki. -
Dziwne... - mruknął. - Poruszają się, jakby były na łodzi, a przecież...
- Apu Atoc - odezwał się jeden z Indian. - Niech pan spojrzy! Za gondolą,
z oparów mgły, wynurzał się ciemny kształt dużej
łodzi wiosłowej.
- Biorą nas w dwa ognie - spokojnie stwierdził Atoc, zawsze gotów na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin