Basnie z Krainy tysiąca jezior.pdf

(212 KB) Pobierz
BAŚNIE Z KRAINY TYSIĄCA JEZIOR
Ilustrował Jerzy W. Bielecki
lodiak
Opracowanie graficzne Jerzy W. Bielecki
Wybór i redakcja Józef Jacek Rójek
Redakcja techniczna Elżbieta Skóra
Korekta Roma Jaśkiewicz
ISBN 83-7036-001-9 i Copyright by Wydawnictwo Zodiak, Olsztyn 1989
Redakcja Wydawnictw Pozaprasowych „Zodiak" RSW „Prasa-Książka-Ruch"
Olsztyn 1989
Wydanie I. Nakład 79 500+300 egz.
Objętość: ark. wyd. 4,4, ark. druk. 4,0/16
Olsztyńskie Zakłady Graficzne im. S. Pieniężnego
10-417 Olsztyn, ul. Towarowa 2
Zam. 991/89 Z-3/57
Władysław Gębik
NARODZINY POETY
Kiedy Michałek miał cztery lata, musiał już pomagać w gospodarstwie.
Niewielkie to było gospodarstwo, toteż tym więcej trzeba było pracować, żeby
zarobić na chleb. Ojciec od świtu do późnej nieraz nocy miał pełne ręce
roboty. W zimie pomagał przy zwózce drzewa z lasu, latem pracował na roli
u bogatych gburów. Michałek byłby nieraz chętnie pojechał z ojcem tak go
ciekawiło, co też może być w tym tajemniczym lesie. Tyle różnych nasłuchał
się o nim dziwności. Ale ojciec tłumaczył, że jest jeszcze za mały. Pasł
więc Michałek gęsi koło domu, pilnował kur, a czasem zleciła mu matka jeszcze
nadzór nad kozą. Trzeba było uważać, żeby nie urwała się z palika i nie
pognała w las.
Co rano wyganiał gęsi w pole, siadał na miedzy i żeby gąski lepiej się pasły
— przyśpiewywał im i wygrywał na swoich skrzy-peczkach przeróżne melodie
i piosenki. Zdziwiłby się niemało kto
by posłuchał tego Michałkowego grania. Jakieś: tili,
tirli__
— jakby mucha brzęczała. Ale to był cały świat Michałkowej muzyki,
zaczarowany świat tonów, który tylko on jeden rozumiał. Czasem składało się
to granie nawet w piosenkę o gąskach, zapamiętaną od matki:
Tili, tili, turlu, lu, chodźcie, gąski, po polu....
Albo i te skrzypeczki — pożal się Boże! Dwa patyki złożone na krzyż były
w wyobraźni Michałka co najmniej tak pięknym instrumentem, jak ten, który
widział niedawno u wędrownego grajka.
Wiosną tego roku zjawił się taki grajek we wsi. Chodził od domu do domu,
dzieci za nim biegały, a on wygrywał przeróżne melodie i śpiewał, że tylko
słuchać. Podobało się Michałkowi to dziwne muzykowanie. Nawet o domu
zapomniał i wracać nie miał ochoty, gdy go matka wołała.
„Hej, żeby tak zagrać jak on!" — myślał.
Toteż wygrywał Michałek coraz piękniej na swoich skrzypecz-kach, a wydawało
mu się, że gra tak prawie, jak wędrowny skrzy-pek. Gąski nie rozbiegały sie
po polu, ale chodziły razem, pogęgu-jąc wesoło, jakby rozumiały Michałkową
muzykę. On zaś najchętniej siadywał na wysokiej skarpie, skąd roztaczał się
najpiękniejszy widok na całą okolicę.
Dookoła, jak okiem sięgnąć, ciemne wstęgi lasów opasywały horyzont, w dole
zaś falowało spokojnie ogromne jezioro, połyskujące w słońcu błękitnymi
grzbietami fal, a czasem groźne, zagniewane, że strach patrzeć. Od wody,
zarośniętej gęsto przy brzegach zielonymi szuwarami, niosła się w słoneczne
dni ptasia muzyka, zgodna, zgrabna, a nieraz swarliwa, kłótliwa — tyle
„gracy" grało w tej kapeli naraz. Niekiedy cichli wszyscy, a tylko jeden
wywodził swoje piosneczki tak pięknie, że słuchając zapominało się o
chłodzie i głodzie, i dopiero matczyne wołanie przypominało, że już do domu
czas.
Najwięcej jednak pociągał Michałka tajemniczy las. Długo nieraz wpatrywał
się w grzebień granatowej wstęgi opasującej jezioro i starał się w małej
głowince układać po swojemu to wszystko, co wieczorami opowiadał o lesie
ojciec i sąsiedzi.
Gdy już podrósł trochę, matka pozwalała mu chodzić na skraj lasu po jagody
albo grzyby. Niewiele tych leśnych darów przynosił do domu, tyle bowiem było
wśród drzew różnych tajemnic, które go urzekały. Nie mógł się nigdy dość
napatrzeć ni nasłuchać. I muzyka drzew była w lesie całkiem inna niż trzcin
nad jeziorem, i wiatr inaczej szumiał, i ptaki dziwniej śpiewały.
Łowił Michałek uchem każdy dźwięk, podobała mu się ta leśna muzyka bardzo
— ale przecież nie było piękniejszego grania nad skrzy pęczki.
Któregoś lata zawitał znowu do wioski wędrowny grajek. Mi-
chałek chodził za nim krok w krok, jak urzeczony. Patrzył, jak przebiera
palcami, jak smykiem wodzi po strunach, słuchał... Chciał nawet poprosić
wujka Ćwierkałę — bo tak go we wsi nazywali — żeby mu pozwolił dotknąć
skrzypiec, ale w ostatniej chwili zabrakło mu odwagi. Toteż gdy
rozgorączkowany wrócił do domu, wyszukał gdzieś' kawałek deski i zaczął
strugać skrzype-czki na podobieństwo tych, jakie widział u muzykanta. A gdy
skończył, zdawało mu się, że są prawie takie same, a może nawet ładniejsze:
i deska równa, i druty wyciągnięte jak należy, i smyk z nici lnianych
wyproszonych u matki — równiutki. Żeby tak na nich zagrać jak wioskowy
muzykant — cóż to byłaby za radość!
Brał Michałek ukradkiem swoje skrzypeczki do lasu i próbował grać na nich
ulubione piosenki. Nikt mu tu nie przeszkadzał, nikt też na niego nie
krzyczał, że brzęczy jak bąk albo piszczy jak mysz. Las słuchał cierpliwie
Michałkowego grania, coś tam powtarzał, a czasem nawet zawtórował dziwnym
poszumem w gałęziach i konarach drzew.
Tak rósł Michałek i poznawał świat. Pewnego razu szukając grzybów zapuścił
się Michałek głębiej w las. Z ciekawością przyglądał się wiewiórkom, jak
harcują na wierzchołkach drzew, skaczą z gałęzi na gałąź po konarach.
Zazdrościł im zręczności, podpatrywał, okrążał, gonił... W pewnej chwili
spostrzegł w gąszczu okazałego ptaka niezwykłej urody, w czarnej jak ksiądz
sutannie, z czerwoną czapeczką na kształtnej głowie, ozdobionej okazałym
dziobem. Nigdy jeszcze takiego nie widział. Przechadzał się po pniu w dół
i do góry, skakał z drzewa na drzewo. Nie zwracał zupełnie uwagi na Michałka,
który mu się bacznie przyglądał i nie mógł się nadziwić, jak zręcznie skacze
po stromym pniu, schodzi głową w dół i co chwila puka w pień.
— Ty, stukawka, czego tam szukasz?
Stukawka jednak nie dosłyszał Michałkowego pytania, bo już był na innym
drzewie.
Idąc coraz dalej w głąb lasu za skaczącym po drzewach dzięciołem, doszedł
wreszcie Michałek na skraj nieznanej polany i tu stracił stukawkę z oczu.
— Stukawka! Stukawka! — wołał.
Kawka... awka... — powtarzało za Michałkiem echo. Ale stukawka przepadł,
zniknął gdzieś w gąszczu i nie chciał pokazać się więcej.
Przedzierając się przez gąszcze, wyszedł Michałek na polanę. Było tu tak
pięknie, że usiadł na zwalonym przez wichry pniu drzewa i długo nie mógł
się nadziwić temu bogactwu kolorów zielonego świata, który go zewsząd
otaczał. Wydało mu się w pewnej chwili, że wszystkie kwiaty zapatrzyły się
na niego jak dzieci w wiosce na wędrownego grajka Ćwierkałę.
¦;">
Wyciągnął więc skrzypeczki i zaczął, podpatrzonym u wuja Ćwierkały ruchem,
grać na uciechę kolorowej gromadce: Choćbyś schodził lasy, góry, Świat cały
— nie znajdziesz raju, Bo nad Warmię i Mazury Nie masz piękniejszego kraju...
A że piosenka była długa, więc i grania było sporo. Potem przypomniał sobie
piosenki wujka Ćwierkały. Jakże on to śpiewał:
Furały jaskółki, bujały wysoko, Do mojej matuli daleko, daleko... Słońce
zaczęło się już zniżać, a Michałek grał i grał.
— Hej, kto tam niepokoi las? — usłyszał nagle jakiś głos.
Zaszeleściło coś w zaroślach i po chwili wyszedł na polanę starzec o pooranej
bruzdami twarzy, z długą siwą brodą. Zobaczywszy Michałka przystanął, jakiś
czas bacznie mu się przyglądał, wreszcie opierając się na lasce podszedł
do niego bliżej.
— Skąd się tu wziąłeś i co tu robisz? — zapytał groźnie. Michałek drżał
cały, ze strachu nie mógł wydobyć słowa.
— No, co? Nie umiesz mówić? — odezwał się łagodniej starzec. — Pytam się,
skąd się tu wziąłeś?
— Przy-y-szedłem posłuchać leśnej muzyki — odpowiedział jąkając się
chłopiec — i nauczyć się grać na moich skrzypeczkach.
— Na twoich skrzypeczkach? Ano pokażże je!
Michałek podał nieśmiało skrzypeczki. Dziad wziął je do ręki, obejrzał,
opukał, pokiwał głową i oddając je rzekł:
— Nie będzie z nich pięknej muzyki. Skrzypki, widzisz, mój chłopcze, muszą
mieć duszę, a twoje są bez duszy, to jakże będą grały? Szkoda i
próbować. Lepiej zostaw to twoje granie, a pomóż mi zbierać
zioła, bo ja już źle widzę i schylać mi się ciężko.
Skoczył Michałek, by usłużyć dziadkowi. Chodził za nim krok w krok po
polanie, zrywał ziółka i podawał starcowi. Ten zaś oglądał je uważnie,
wąchał, czasem rozcierał w palcach i chował do woreczka albo odrzucał za
siebie.
Tak chodzili czas dłuższy. Nazbierali dużo ziół, a kiedy doszli
do końca polany, zmęczony dziaduś usiadł na zwalonym przez burzę pniu
ogromnej sosny i ciężko oddychał. Michałek siadł obok, ale naraz przypomniał
sobie swoje skrzypeczki i dalejże ich szukać. Biegał tu i tam, ale wszystko
daremnie. Skrzypeczki przepadły bez śladu. Zmartwiony, pochlipał z
serdecznym żalem:
— Skrzypeczki... Moje skrzypeczki.
Usłyszał dziaduś narzekania chłopca, zawołał go do siebie i rzekł:
k
— Nie żałuj twoich skrzypeczek. Mówiłem ci, że są bez duszy. Chociażbyś
na nich i co zagrał, duszy ludzkiej nie rozgrzejesz. Nic ludziom po takich
pieśniach, które płyną z martwych tylko strun.
— Dziaduniu złoty, ale ja tak chciałbym nauczyć się grać na skrzypeczkach!
— I po co ci to granie? — zapytał starzec.
— Chciałbym ludziom grać i śpiewać takie piosenki, żeby im nie było smutno.
„Tyle smutku jest na świecie — mówi nieraz do mnie moja matulka — a jak sobie
zaśpiewam, gdzieś one wszystkie giną". To ja takie piosenki chciałbym grać,
dziaduniu.
— No to chodź ze mną. Ja cię nauczę.
— A kto wy jesteście? — zatrwożył się Michałek.
— Ja jestem stróżem tej puszczy, tych drzew, tych ziół i
ptaków, tych pieśni, które tu szukają schronienia, i wszystkiego, co w
puszczy żyje, a co nie każdy człowiek zobaczyć może.
— A ja mógłbym zobaczyć? — zapytał nieśmiało Michałek.
— Ja bronię puszczy tylko przed złymi ludźmi i biada takiemu człowiekowi,
gdy zapuści się za daleko... Ale my tu gadu, gadu, a słoneczko już nisko.
Daleka droga przed nami.
Podniósł się z trudem, zarzucił woreczek na plecy i sapiąc ciężko, ruszył
ścieżką w las.
— Dziaduniu...
— Co zaś?
— Ciężko wam? — zapytał Michałek.
— Ano, nielekko.
— To dajcież mi ten worek, ja go poniosę. Silny jestem. Prędzej wam się
pójdzie.
Michałek wziął woreczek z ziołami, przerzucił przez ramię,
10
dziadunio zaś poprawił kijaszek w ręce i tak szli dalej w milczeniu, krętymi
ścieżkami przez gęste i wybujałe podszycie starej Puszczy Piskiej, aż wyszli
na niewielką polanę, gdzie rosło siedem rozłożystych, ogromnych dębów.
Pomiędzy tymi olbrzymami, które liczyły może po tysiąc lat albo i więcej,
stała niewielka, z pni cisowych zbudowana chatka.
Kiedy weszli do środka, dziaduś rozsypał przyniesione przez Michałka zioła,
rozłożył je na drabinkach w komorze, a następnie przeszedł do izby, wydobył
z szafy bochenek chleba i rzekł:
— No, bierz się do roboty, boś głodny, a ja tymczasem
spróbuję porozmawiać z moimi skrzypeczkami.
Michałkowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Dziadek tymczasem zdjął
ze ściany skrzypce, zdmuchnął z nich kurz, otarł delikatnie dłonią.
Chłopiec, żując skwapliwie chleb, patrzył uważnie na każdy ruch dziadka —
czy skrzypce naprawdę mogą mieć duszę i jak się na takich gra? Brzęknęły
struny. Dziadek przykręcał kołeczki, poprawiał, wyprostował smyk i wreszcie
dotknął nim strun. Na izbę zaczęły płynąć dziwne, jakby znajome melodie,
ale tak piękne, że Michałek zapomniał całkiem o jedzeniu i tylko słuchał
jak urzeczony. Wydawało mu sie, że niektóre pieśni już gdzieś słyszał. Może
grał je muzykant, a może śpiewała je matka — ale nie były tak piękne jak
dziadunia. Słuchałoby się tak do końca życia!
Ale dziadunio przestał grać, oparł skrzypce o kolano i tak trwał z
przymkniętymi oczami. Tylko szybki oddech wskazywał, że zmęczyło go to
granie. Po chwili przetarł oczy i podając skrzypce Michałkowi rzekł:
— Masz, spróbuj!
Wyciągnął Michałek drżące ze szczęścia ręce, ujął delikatnie skrzypce,
przytknął pod brodę i zaczął nieśmiało wodzić smyczkiem po strunach.
Dziadunio uczył, poprawiał, upominał, odsłaniając przed Michałkiem coraz
wspanialsze uroki zaczarowanego świata tonów.
Jak długo trwała ta nauka — trudno powiedzieć. Nikt godzin ani dni nie
liczył. Michałkowi zdawało się, że dopiero co wziął skrzypki do ręki. Dziwił
się tylko, że palce jakby same lekko
12
chodzą po strunach i skrzypeczki pięknie grają — bez mała tak, jak u
dziadunia.
— Dzieduniu złoty, grają! Jak pięknie grają! — mówił w zachwyceniu.
— Tak. Pięknie grają — westchnął dziadek. — Nasze grają piosenki... Te
dawne, żyjące wśród puszczy, które ludzie już zapomnieli, i te, które dziś
na całych Mazurach i het, na Warmii śpiewają-
— I tak jakoś dziwnie, dziaduniu, grają — dodał Michałek w zamyśleniu —
jak żywe.
— Bo też żywe one są Michałku, żywe. To nie te zwykłe gęśliki z lipowego
drzewa ani takie jak twoje, które zostały na łące. One mają duszę,
Michałku... Weź je sobie — rzekł dziad po chwili. — Stary już jestem i grać
nie mam komu. Chyba tym ptakom, wiewiórkom i drzewom, ale one dość mają
swojej leśnej muzyki...
— Dziaduniu mój złociutki... naprawdę... mogę je wziąć?
— Możesz, Michałku. Niech dalej służą ludziom i tobie.
— Mogę zabrać ze sobą? Naprawdę? — przerywanym ze wzruszenia głosem
powtarzał Michałek, nie wierząc własnemu szczęściu.
— Jeden tylko stawiam warunek — rzekł dziad. — Nie wolno ci skrzypiec tych
przehandlować. Gdybyś to uczynił, straciłbyś tę najdziwniejszą moc, jaką
stąd zabierasz. Dopiero gdy będziesz stary jak ja i nie będziesz już mógł
ludziom uweselać życia, poszukasz godnego następcy i jemu podarujesz te
skrzypeczki tak, jak ja to robię dziś.
— Nie sprzedam nigdy, za największe skarby nie oddam! — zapewniał gorąco
Michałek. — Najpiękniejsze piosenki będą wygrywał, tak jak ty, dziaduniu...
— Hej, jest ci tych pieśni w narodzie naszym moc! Ani je policzysz, ani
spamiętasz — mówił w zamyśleniu starzec. — Jest w nich jakaś dziwna i tajemna
siła, co koi bóle i troski, sprowadza sen na zmęczone powieki lub ucisza
burzę w duszy ludzkiej. Pieśni żywe, wyśpiewane przez te skrzypeczki, mają
w sobie taką moc, że zdolne są zbudzić ludzi z uśpienia, poruszyć ich,
porwać... Bo widzisz, Michałku — pokiwał głową staruszek — są i pieśni mart-
13
we, złożone jedynie ze słów i tonów, co bawią tylko ucho, są i pieśni
fałszywe, co mamią bałamutnie lub na złe sprowadzają drogi. Gdy dorośniesz,
zrozumiesz, że tylko pieśń żywa i wolna zdolna jest uskrzydlić myśli i czyny
człowieka, a życie jego uczynić pełniejszym, lepszym i piękniejszym...
Niechże twoje pieśni będą zawsze czyste, jak czyste są twe myśli i dusza
— dodał dziadunio na pożegnanie.
Nie wszystko zrozumiał Michałek. Starał się jednak zapamiętać każde jego
słowo. Ale jedno wiedział: że pieśni jego będą żywe i służyć będą ludziom.
— Pragnąłbym — powiedział — żeby przyniosły im także dużo radości... i to
wszystko, o czym mówiłeś dziaduniu, to, na co czekają.
Irena Kwint owa
LEGENDA O ŁYNIE
Hej, umiał ci śpiewać Jasiek sierota, bo umiał! Tak jak nikt! Kiedy był
jeszcze mały i krowy rankiem brzegiem jeziora pędził, cieniutki jego głosik
leciał po srebrnej rosie daleko, daleko... Pluskały, szemrały modre fale,
chwiała się wysoka trzcina, wiatr kładł szerokie skrzydła na srebrną taflę
wody, a Jasiek jak ten skowronek piosenką witał wschodzące słońce.
A znał tych piosenek jak nikt chyba na świecie. I tę o sieroteń-ce, co chlebek
cienki jak listek klonowy jadła, łzami go sierocymi oblewając, i tę o
kaczorze i kaczuszce po jeziornej toni pływających, i tę o jaskółkach, co
nad dalekimi drogami przelatują, i tę o modrych oczkach, co spać im
Zgłoś jeśli naruszono regulamin