Antoni Gołubiew - W ŻÓŁTEJ POCZEKALNI DWORCOWEJ POD ZEGAREM.rtf

(758 KB) Pobierz

 

Antoni Gołubiew

w ŻÓŁTEJ

POCZEKALNI DWORCOWEJ POD ZEGAREM

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

...i nie dopuszczaj do nas pokuszenia, lecz chroń nas przed podszeptem Złego, przed pozorami jednostronne) prawdy, przed uwikłaniem w smutek przemijania i pozostaniem sam na sam

              tylko ze sobą

Amen.

Stacja była przelotowa i słyszało się raz po raz dudnienie przejeżdżających pociągów. Na peronach iskrzył się mróz, szyby okien pokryte szronem, ale w żółtej poczekalni było ciepło. Mężczyzna w kapeluszu zsuniętym na tył głowy, w płaszczu z podniesionym kołnierzem, siedział przy stoliku i jadł bułkę z masłem i kiełbasą, popijając letnią, nie dość słodką herbatą. Na stojące tuż obok krzesło raczej rzucił, niżli położył, wypchaną papierami teczkę — plon wielo­ letniej pracy, która się okazała w rezultacie niewypałem. — „Głupstwo!...” — pomyślał, choć dopiero co mignęło mu wspomnienie metalowego stworu, coś w rodzaju kasy pancernej, na której zapalały się i gasły różnokolorowe sygnały, świeciły kontrolne tarcze, rządkiem sterczały dźwignie oraz przełączniki; lecz była to zaledwie chwila, wolał o całym tym majdanie nie pamiętać, pewien był zresztą, że owa szafa nic go już nie obchodzi, chyba mniej nawet od szerokiej lady bufetowej, jaką miał wprost przed sobą, z niklowanym kranem do piwa i oszkloną gablotą na czekoladę, ciastka i kanapki; od ustawionej przy ścianie półki z butelkami o jaskrawych etykietach i od elektry­ cznego zegara u góry z przeskakującymi co minutę wskazówkami. Blondynka w przybrudzonym kitlu, pulchna, niebrzydka, młoda jeszcze, opierała się łokciami o ladę, sennie patrzyła na pustawą salę. Mężczyzna skoń­ czył bułkę, dopił herbatę. Wtedy podciągnął na czoło kapelusz, wyjął z płaszcza pudełko giewontów i zapalił.

Głośnik wychrypiał nazwę dalekiej stacji, dokąd wła­ śnie odchodził pociąg, ale mężczyzna nie drgnął; miał jeszcze dużo czasu do czekania — pustego czasu bez treści w żółtej poczekalni dworcowej. Być może zdrzemnął się na siedząco, nie zdawał sobie z tego sprawy, w każdym razie przymknął oczy i jakby stracił na moment świado­ mość. Ale była to ledwie chwila, bo wskazówka elektry­ cznego zegara nie zdążyła przeskoczyć minutowej kreski, gdy on podniósł powieki i zobaczył, że przy jego stoliku naprzeciwko siedzi ten drugi — miał identycznie nasu­ nięty na czoło kapelusz i podniesiony kołnierz płaszcza. Coś ogromnie znajomego uderzało w jego twarzy, choć z pewnością spotkali się ze sobą po raz pierwszy. Przez chwilę spoglądali na siebie, zegar odmierzał czas, równiu­ tko, kreseczka za kreseczką, oni siedzieli bez żadnego ruchu i patrzyli.

              Nuda — ozwał się naraz tamten. — To czekanie.

              Ano tak — odmruknął mężczyzna; nie miał ochoty na rozmowę, nie potrzebował jej, chociaż musiał przesie­ dzieć tutaj jeszcze pół nocy; wcale jednak nie pragnął sztucznego skracania czasu, nijakość czekania wypełniała go spokojem czy uśpieniem niby odgrodzona zaporą cicha woda, toteż mruknięcie jego miało ton raczej zniechęca­ jący.

              Tak już z tym jest — powiedział tamten niezra- żony. — Czekamy. W kółko czekamy i czekamy. A ciągle nie wiadomo na co.

              Na pociąg — znów to samo od niechcenia mru­ knięcie.

              A potem? — zagadnął gość z naprzeciwka.

Mężczyzna poczuł nie wiedzieć skąd wzrastającą iryta­ cję.

              Odczep się pan — warknął niespodziewanie dla samego siebie. — Cóż mnie pan tak wypytujesz?

              Oho, niegrzeczni... — zauważył tamten. — Nieza­ dowoleni. A cóż tu robić, w tej mordowni, po co my tu siedzimy?

              Czekam — powtórzył swoje mężczyzna. Oparł się obu łokciami o stół i znowu przymknął powieki; teraz zalany był mrokiem, gość z naprzeciwka, poczekalnia, blondyna w kitlu i kolorowe etykiety znikły dlań momen­ talnie, zdawały się nie istnieć. Z pustej ciemności napłynął jednak głos:

              Otóż to: czekam. Jakoś trzeba doczekać pociągu. A potem wsiąść i doczekać docelowej stacji. A potem iść przez ulicę i dochodzić do domu. A potem położyć się spać, i śpiąc doczekać ranka. A potem...

              Przestań pan — powiedział mężczyzna, już bez poprzedniej irytacji, raczej pod wpływem ogarniającego go znużenia, wciąż nie podnosząc powiek, zanurzony w czarności. Nie spodziewał się, by intruz przestał gadać, toteż prawdziwą ulgą była zapadła wreszcie cisza — leniwą falą ciepła napływała nijaka, głucha błogość: dob­ rze było tak siedzieć z zamkniętymi oczyma, półdrzemiąc, w pustym czasie czekania, gdy się nie działo nic, tylko za oknem trzęsło się od przebiegających pociągów. Coś z mdłego smaku wieczności czy nieprzemijania odczuwało się w tym na wpół byciu. Ale po chwili jakby zadra, jakby ukryta grudka niepokoju... — nie wytrzymał, otworzył oczy, spojrzał na gościa z naprzeciwka i zapytał:

              A pan właściwie kto taki?

              Diabeł — usłyszał w odpowiedzi.

              No proszę — mruknął mężczyzna i już zjawiła się w nim smużka zainteresowania. Padło pytanie: „kto pan

taki?”, i zaraz przyszło wyjaśnienie, raczej niespodzie­ wane, przy którym człowiek nie wie, jaką powinien zrobić minę. Cóż, każdy jakoś nadrabia i jakoś się tam w życiu zgrywa, lecz trzeba przyznać, że ten się zgrywał przy­ najmniej niebanalnie. A więc spotkanie z diabłem — i to w hali dworcowej, pod dudnienie pociągów i chrypienie głośnika, coś ekstraordynaryjnego, jak by wyrażono się w czasach, kiedy jeszcze różne larwy piekielne hulały sobie niby nic po świecie. Dziś jednak takiego pierwsza klasa iocusa nikt by z pewnością nie wymyślił, a szkoda: z diabłami świat na pewno był weselszy, to byli przedni humoryści, d diabli.

              Już się nie wierzy w diabła, co? — gość z naprze­ ciwka raczej to stwierdził, niż zapytał — jest się człowie­ kiem nowoczesnym. Diabeł to klechda średniowieczna, prawda?... jegomość z rogami i koźlim kopytem. Nawet z małpim ogonem, czyż nie tak? Tymczasem wierzy się jedynie w siebie, w technikę i w anonimowe społeczeń­ stwo.

              Nie robiłem żadnych wyznań, w co wierzę — odmruknął mężczyzna. Rozmowa przestawała być intere­ sująca, w pierwszej chwili, no tak, zaskoczyła niezwykło­ ścią, ale już w drwinach faceta pojawiało się coś płaskiego, wulgarnego, ton zrzędzącego nudziarstwa. Nad bufetową ladą jaskrawiły się pstre etykiety, zegar na górze przeska­ kiwał z minuty na minutę, niestrudzenie, z mechaniczną regularnością. Mężczyzna spojrzał na okrągłą tarczę: trzy na pierwszą, prawidłowo! Jeszcze długo wypadnie czekać

              ten cholerny rozkład ułożono bez pojęcia, nie dbając o publiczność, coś tam planistom się nie zeszło. „To zresztą musi być niezła łamigłówka — pomyślało mu się mętnie

              przyjazd, odjazd, skrzyżowanie, tu przesiadka, ówdzie i gdzie indziej, gorzej niż z plątaniną drutów w wielkim transformatorze, aż strach pracować w czymś podobnym.

I przebiegu nie da się naciągnąć, to nie guma, pięciu potrzebnych godzin do trzech nie zredukujesz. A nawet gdyby się udało, wyskoczy nowa dziura, za dużo namno­ żyło się połączeń. Ale sześć zmarnowanych godzin to już dawka nadmierna, ktoś gruntownie poknocił, a ty, czło­ wieku, siedź w żółtej poczekalni nieomal całą noc, żeby dostać wreszcie połączenie. Do diabła z taką robotą!...”

Przekleństwo przypomniało gościa z naprzeciwka.

              Więc uważamy się za pasażera z piekieł? — zapytał z półmaskowaną drwiną.

Tamten nie odpowiedział, nie zaprzeczył i nie po­ twierdził — obaj patrzyli sobie w oczy, oko w oko, przez szerokość stolika, i mężczyzna poczuł, że gdzieś pod żebrami coś mu niewyraźnie dolega, jakaś zaledwie od­ czuwalna niewygoda, zacisk paska, czy też uwieranie guzika od kamizelki. Zapewne — drobiazg, głupstwo, ale dokuczliwe. I na dodatek niby lekka zgaga w gardle — może to ta kiełbasa?... Chciał się uwolnić, spłukać pos­ mak, więc wstał, podszedł do bufetu i powiedział:

              Duże piwo!

A potem zawahał się, obejrzał: tamten siedział z rękami na stoliku, w kapeluszu zsuniętym na czoło, z podniesionym kołnierzem. Z kranu lała się żółta struga, zupełnie jakby w tej głupawej poczekalni wszystko musia­ ło być żółte, prócz etykiet, zegara, kitla bufetowej i pieniącej się biało piany. Mężczyzna rzucił okiem na skaczącą wskazówkę i wymruczał:

              Dwa piwa.

Zapłacił, wziął oba kufle, wrócił do stolika. Postawił jeden przed intruzem z naprzeciwka i powiedział:

              Więc napijmy się na to spotkanie. Czasem dobrze jest ugrząść w takiej dziurze, zdarzają się niespodzianki. Siedzisz sobie jak gdyby nigdy nic i oto nagła rewelacja.

              Rewelacja? — zapytał diabeł. — A może nie taka

znowu rewelacja? Może rzecz całkiem zwyczajniutka? Tak zupełnie zwyczajna, aż się jej na co dzień nie dostrzega?

Znowu przeleciał za oknami pociąg i żółta sala zadrga­ ła niczym olbrzymi rezonator. Wskazówka zegara nie­ zmordowanie przeskakiwała z jednej czarnej kreseczki na drugą. Mężczyzna podniósł kufel i leciutko skłonił głowę.

              Nie wiem, czego się wam życzy — próbował wpaść w ton tamtego, na wpół drwiący, na wpół agresywny. — Mimo to mogę wypić za pomyślność waszych planów — chciał, by słowa te zabrzmiały ironicznie, ale wypadły jakoś blado.

              Również twoich — odparł bezceremonialnie gość z naprzeciwka, niemal jawne naigrawanie zabulgotało mu w gardle.

To było coś nowego — owa forma, niespodziewane tykanie. „Nie jesteśmy jeden z drugim kumplami” — pragnął jeszcze raz ostro odpowiedzieć, tamten zdawał się właśnie na takie repliki nastawiać, lecz z niewiadomych przyczyn zmilczał. Pił wolnymi łykami obserwując dzi­ wacznego kompana spod ronda kapelusza — i znów go uderzyło coś ogromnie znajomego, jakieś rysy, które gdzieś już widział, z pewnością widział nieraz, może w sklepie, przy kiosku Ruchu albo w knajpie. I gdy tak patrzył starając się przypomnieć sobie, gdzie by się obaj mogli zetknąć, drgnęło w nim nagłym niepokojem — bo oto zdało mu się, że spogląda w lustro, jak gdyby siedział u fryzjera i gapił się bezmyślnie w świecące nad szczot­ kami, flakonami, pulweryzatorami wielkie kryształowe zwierciadło — ależ tak, widzi oto płaskie czoło z włosami gładko zalizanymi w tył u skroni, ukośne szczeciniaste brwi i dwie utkwione prosto weń źrenice w jasnym otoku tęczówek, niżej wąski i długi dziób — w szkole chłopcy go przezywali Dzięcioł, właśnie z racji tego spiczastego nosa

              płaskie policzki z dwiema fałdami owalem okalającymi

12

wargi, suche i nieco zaciśnięte, w których nic nie ma z namiętności, z żarłoczności, nienasyconego głodu życia, nad nimi zaś ostrą szczoteczką jeży się raczej staromodny wąsik. Tak wyglądała jego twarz odbita we fryzjerskim lustrze. O tamtym jednak odbiciu wiedział dobrze, że jest w jakimś stopniu udane i sztuczne, zrobione, takie jak on, siedzący z fartuchem pod brodą, chciał swoją własną twarz widzieć — zwartą, energiczną, męską, znamionu­ jącą wewnętrzny hart i siłę. Na pewno jednak nie było w niej owej rozwiązłej i szyderczej drwiny, drwiny z siebie czy też ze swego vis-à-vis, nic z nijakości, zamaskowanej nudy, nic z żółtej sali, kolorowo podskakujących etykiet, czekania i pomylonego rozkładu jazdy. Mężczyzna ruszył się nieznacznie, jakby poprawiał się w fotelu pod usłużny szept fryzjerskiego mistrza: „Główeczkę odrobinkę w lewo, proszę bardzo”, a dziwaczny sobowtór z naprze­ ciwka ruszył się również i pochylił główkę odrobinkę w lewo — i patrzyli na siebie spod zsuniętych na czoło kapeluszy, nad dwoma nie dopitymi kuflami, w których piana pływała już tylko ledwo znacznym nalotem i oszraniała szkło całkiem niby mróz na okiennych szybach.

Diabeł spytał znienacka, a oczy mu się lekko zwęziły:

              Kto?... Kochanka?

Nie myślał o niej wcale, był o sto mil od tamtych spraw i od niej, pożegnał się i zrezygnował, a oto zobaczył ją natychmiast, wypłynęła przed niego, jak na mlecznym ekranie wypływa telewizyjny obraz. Kochanka!... — że- byż chociaż kochanka, żeby cośkolwiek, czego mógłby się chwycić pamięcią! Tylko widmowa twarz, owal twarzy ucięty drobną brodą pod sfalowaną w sztuczny nieporzą­ dek obfitością włosów, w czarną niesforność, od których odbijał spokój twarzy, równo-grzeczniutko podmalowane usta, nie całowane przezeń, nie tknięte, i oczy... — te oczy przecież go zgubiły. O takich bałwanach mówi się, że

tracą głowę”, że są „zadurzeni” — powinno się o wiele dosadniej określać nieprzytomne upojenie, zatratę rów­ nowagi, ślepą namiętność osobnika o wąsko zaciśniętych wargach, z podstrzyżonym wąsikiem, niezdolnego do uniesień, pedantycznego, dokładnego, umiejącego tylko rachować i mierzyć, jednego z miliona kółek w dyspozy­ torni naszego technicznego stulecia. Skądże więc u kogoś takiego przeżerająca niby witriol namiętność, wyniszcza­ jąca, głupia, na pewno niepotrzebna? I cóż mu pozostawił ten spóźniony płomień na resztę pustych dni? Zgagę niezaspokojenia, żółciznę dworcowych poczekalni, roz­ wiązłą twarz, na której znać obmierzłość własnych prze­ żyć. Patrzył na tego z naprzeciwka, na siebie, w swoje własne bezwstydnie obnażone odbicie. „Główkę w lewo, szanowny panie, główkę odrobinkę w lewo!...,, A przecież to nieprawda, tamto minęło mu — prawie minęło. Tylko czy aby minęło rzeczywiście? No, chyba tak, skoro dzisiaj omal nie wierzy swojej własnej, tak niedawnej przecież, a wciąż kroczącej za nim niby cień przeszłości — co oznacza, że sobie nie wierzy, temu wizerunkowi we fryzjerskim czy diabelskim lustrze. Jak gdyby cała awan­ tura wydarzyła się komu innemu, on zaś nie zdołał sprostać — no tak, zawiódł na całej linii. „Co za bzdura!

              wzburzył się nagle. — Kto tu czemu nie sprostał?... Impotent jestem czy zwykły modelowy mydłek?... to ona bawiła się mną niczym celuloidową piłeczką od ping- ponga. Czyli że niby jak?...” — zamyślił się, ręką zaczął zgarniać ze stołu nie istniejące okruchy. „Gdyby coś do mnie czuła, zachowywałaby się inaczej, przecież także nie z żeliwa ją odlano” — pocieplało w nim naraz, leciutko się uśmiechnął. „Żeliwo?... już ja się trochę na żeliwie znam, z pewnością to odmienny materiał. Czegóż więc w takim razie chciała, co oznaczało jej postępowanie? Bo niewątpliwie... nie, tego już nie rozgryzę, czasami niby

                                         

wszystko dobrze, nawet jak gdyby kokietuje, aż raptem łeb do góry i ani przystąp, mowy nie ma. Czyżby imponowało jej moje nadskakiwanie, mój nieprzytomny dur?... nic nie pasuje, psiakrew! A może nie stać jej było, żeby brutalnie mnie odstawić, wyrąbać prosto w oczy... wiedziała przecież, co się ze mną wyprawia, kobiety takie rzeczy przez żelbeton wyczuwają. Czy też jeszcze inaczej: mogłem stanowić dla niej jakiś obiekt zastępczy, licho babę rozgryzie! Ja w każdym razie nie umiałem z tym galimatiasem ani rusz sobie poradzić, czyli w końcu na jedno wychodzi: nie potrafiłem, nie sprostałem. Szlus, kropka, nie ma co siebie samego bujać” — już nie zgarniał niczego ze stołu, obie dłonie położył płasko, wpatrzył się w swoje szczupłe palce, jakby nareszcie je zobaczył — po raz pierwszy. „A dzisiaj?...” — mruknął jeszcze i podniósł na pół zadziwione oczy. „Dzisiaj, no cóż?... — wzruszył niechętnie ramionami, nie kontemplował więcej swoich rąk, lecz mając wzrok utkwiony wprost w tego z na­ przeciwka spoglądał w siebie, w ową dziwaczną, nie tak dawną zagadkę, której dotychczas nie mógł rozsupłać. Bo cóż to się z nim potąd dzieje?... Właściwie jest nieomal rad, że tamto się skończyło, że zupełnie otrzeźwiał, wyzwolił się i przestał gonić za urojeniami. Lecz jeśli rzeczywiście się wyzwolił i jeśli rad jest z owego wyzwo­ lenia, skąd owa smuga żalu przypominająca spieniony ślad na wodzie za motorową łodzią? I o cóż ma mieć żal, po czym ten żal?... po męce samoprzeżerania się, po jałowym niewypełnieniu — przecież to obłęd, omamienie! A jednak przed owym błogosławionym wyzwoleniem coś się w człowieku działo, rosło wewnątrz, byle dworcowa poczekalnia pełna była utajonego napięcia, pociągi dudni­ ły pożądaniem, piwo łykało się jednym haustem, a każdy dzień był niczym wirujący bąk. Działo się tak, to wręcz nieprawdopodobne, lecz tak się właśnie działo, jakieś

15

porwane strzępy tamtych dni zostały potąd w nerwach, w piersi, w przegubach rąk i nóg, w nieukojonym mimo wszystko pożądaniu. Jeżeli jednak tylko czeka się na pociąg, tylko na pociąg i w kółeczko na pociąg, więcej zaś nic, ni źdźbła, ani włókna nadziei, jeżeli za tą ścianą od tyłu, za podwójnymi drzwiami jedynie zaśnieżony peron, sinawe tory biegną w noc i w pustkę, och tak!... wówczas piekielny gość ma rację i gada tu jak z nut, czas ludzki się rozpływa w lepką mgłę, minuty stają się czarnymi kre- seczkami na zegarze i nic poza tym już nie znaczą, namiętność się sprowadza do bułki obłożonej kiełbasą, do brudnej poczekalni — i na tej poczekalni kończy się ostatecznie świat, jutro oznacza tylko inną poczekalnię, chociażby był nią własny pokój, zamknięte ścianami wnętrze kamiennego sześcianu w iluś-tam-mieszkanio- wym, podziurkowanym jak woszczyna bloku, z mleczną lampą u góry, z drugą lampą stojącą koło zasłanego pstrą makatą tapczanu tuż przed radiem, przed szafką na adapter oraz telewizor, gdzie jeszcze przed miesiącem mieniła się za grubym szkłem porwana później na kawałki fotografia. Więc całe życie stało się jak ten przeklęty rozkład jazdy — nie pasuje do siebie.

Diabeł śmiał się. Ale śmiał się bez głosu, niemal bez drgnienia w twarzy — gdzieś mu tam w środku zgrzytało chichotaniem, w oczach skakała drwina, choć jedno­ cześnie pozostawały one zimne, bez błysku, szydercze, wpatrzone z natężeniem, wwiercające się niczym dwa świdry, a jednocześnie obce i dalekie. Mężczyzna trzymał w palcach uchwyt kufla, czuł śliski szklany chłód, twar­ dość i ciężar, nie mógł oderwać od swego sobowtóra wzroku. „Ja przecież tak nie patrzę, to nie moje spojrze­ nie’* — pomyślał i odczuł nagłą ulgę. „Marta — pomyślał jeszcze. — Marta...*’ — a potem naraz zobaczył siebie — bo przecież nie tego z fryzjerskiego lustra — jak pędzi od

tramwaju na dworzec, staje w kolejce do kasy biletowej, odchyla rękaw płaszcza i patrzy na zegarek, sekundowa wskazówka biegnie z pośpiechem wokół tarczy, już prze­ leciała pełny okrąg, on trzęsącymi się rękami wyciąga portfel, odlicza forsę, przed nim ktoś kłóci się o jakieś połączenie, chce, żeby kasjerka wypisała indywidualny bilet, „prędzej, prędzej!.krzyczą ludzie w kolejce, dostaje wreszcie swą tekturkę, nie wypuszczając jej z palców pędzi przez zatłoczony peron, chrypiący głos megafonu goni za nim, ślizga się po żółtawych tafelkach tunelu, zacina się, potyka, już schody w górę — po dwa, po trzy — „proszę wsiadać”, szybki uchwyt za poręcz najbliższego wagonu i stukanie zatrzaskiwanych drzwi, kiosk z gazetami odsuwa się do tyłu, za nim czerwony neon PRZECHOWALNIA BAGAŻU i słup latami, a pod nogami suche trach-trach na styku szyn i trach- -trach-trach zwrotnicy, wzdłuż korytarza u góry płaskie matowe klosze lamp, jakaś para przy oknie, jakiś facet z dyndającym szalikiem w ciemne prążki, klakson elektry­ cznej lokomotywy porykuje przed siebie w ciemność nocy — i już nic nie potrafi go zawrócić, nic przeszko­ dzić, po kilku zaś godzinach znowu peron, znowu neony i latarnie, odjeżdżające od podjazdu taksówki i czerwone tramwaje obwieszone pasażerami, którzy spieszą do porannych zajęć, do swoich biur, warsztatów, fabryk, w górze niebo nasącza się powoli bielą, prószy leciutko śnieg, latarnie tracą blask, wiszą wyblakłe, blado- żółte, niepotrzebne — i już jest koniec nocy, a ona gdzieś tam budzi się, siada, odgarnia swoje czarne włosy, zapala lampę, bo chociaż już wyraźnie świta, tam u niej w pokoiku okno jest od zachodniej strony i rano długo wisi półmrok, zwłaszcza zaś w taki dzień, zaśnieżony, chmur­ ny, więc wyciąga do wyłącznika rękę i pstryk!... pokój zalewa światło i ściany się na boki rozstępują, a ona bosą

stopą szuka omackiem pantofelka, żeby nałożyć, potem drugi nałożyć, wstać, iść naprzeciw do łazienki i tam odkręcić kurki z zimną i gorącą wodą, by przygotować ranną kąpiel. I nie przypuszcza nawet, że on w tym czasie krąży po ulicach, pieszo, zdjąwszy kapelusz, chłodząc rozgrzaną w wagonie twarz, patrząc na domy, na szare kamienice, w których niczym kratki w krzyżówce — tu- -tam, na ukos i nad sobą — zapalają się okna, choć nad dachami niebo coraz jaśniejsze i coraz więcej ludzi śpieszy przed nim, naprzeciw, mijają go, przeganiają, stukają twardymi obcasami po betonie chodnika, czasami zaga­ dają do siebie, przeważnie suną milczkiem — na wprost, na skos, na poprzek — stają na skrzyżowaniach, zanim błyśnie zielone światło, gromadzą się grupami, tłumem, a później wlewają się na jezdnię, żeby po tamtej stronie rozciągnąć się jak zmieszana kolumna robotów wzdłuż milczących jednakowych kamienic.

Tak, przyjeżdżało się stanowczo za wcześnie — co najmniej cztery godziny czekania, zanim można będzie dzwonić do Zakładu. Więc niekiedy zachodził do Józka Koperka, gdzie golił się, mył, potem panna Rózia dawała im śniadanko i narzekała, że Józek jeszcze jako student nic a nic nie umiał zadbać o siebie, teraz, po śmierci matki, zupełnie się zapuścił. „Powinien znaleźć sobie żonę, inaczej całkiem skapcanieje” — mówiła, lecz było widać, jak bardzo boi się, żeby Józek nie poszedł za jej radą i żeby nie została zwolniona od swej codziennej troski, czy chłopak — bo dla niej był to ciągle chłopak — zje na śniadanie dwa jajeczka po wiedeńsku i czy skarpetki ma •pocerowane. Lecz kiedy indziej nie chciało mu się nigdzie wstępować, z nikim rozmawiać, pragnął być sam na sam z tym, co w nim rosło, z tym swoim niecierpliwym ocze­ kiwaniem, więc krążył po ulicach, zjadał w mlecznym barze śniadanie, żeby zajść jeszcze do fryzjera, siąść w

fotelu i dać sobie założyć pod brodę serwetkę, a potem spojrzeć w lustro i zobaczyć wymokłego faceta ze spicza­ stym nosem, fryzjer mu zaczesywał włosy, on zaś mówił mając już w oczach obraz Marty: „Jeszcze proszę Wąs zrównać, mistrzu, bo kiedy sam się golę...” — „Obowiąz­ kowo, panie szanowny, już się robi. A może masaż elektryczny?...” — czuł, jak mu serce podchodzi aż pod gardło, gdy myślał, że może ona po tym elektrycznym masażu... że wtedy będzie miał o wiele gładsze policzki... i że... że co?... że robi z siebie durnia, bo jeśli Marta go nie kocha, to nie pokocha po najlepszym masażu, więc się tylko sam przed sobą poniża. Lecz przecież gdyby tak zupełnie był jej obojętny... — i kiedy wymasażowany, gładziutki i pachnący nakręcał numer telefonu, słyszał wyraźnie uderzenia w skroniach i bał się, że nie wykrztusi z gardła początkowego słowa, że go zatka, mimo to zawsze je wykrztuszał i mówił w czarny ebonit trochę wesołym, trochę niedbałym głosem: „Serwus, Marta, wiesz, wypadł mi służbowy przyjazd do Warszawy, czy moglibyśmy się gdzieś zobaczyć?” — i nim usłyszał z przyciśniętej do ucha słuchawki jej niski, melodyjny głos, serce w piersi stawało się kawałkiem gniotącego żelaza, a zaraz potem zaczynało walić, że bał się, by nie dosłyszała jego głośnego bicia na drugim końcu drutu.

Później bywało rozmaicie. Niekiedy wracał wieczorem do Bytomia nie spotkawszy jej wcale, w takie dni wałęsał się ulicami z idiotyczną nadzieją, że a nuż natknie się przypadkiem, że zobaczy z daleka... może samą, może z jakimś zakazanym facetem czy w większym towarzystwie

              rozgadaną, śmiejącą się, milczącą, zamyśloną — i wtedy sunące jezdnią auta, zgrzytające czerwienią tram­ waje, niezdarne niczym przedpotopowe stwory autobusy przejeżdżały chrzęszczącymi cielskami wprost przez nie­ go, czuł je, jak przejeżdżają, jak go miażdżą, on zaś

przypominał gumowy materac, z którego wyszło powie­ trze, cały w dziurach, w rozdarciach — i tak chodził, tak chodził, póki się nie dochodził pory, w której znów zjawiał się na dworcu, stawał w kolejce po bilety, płacił, dostawał tekturkę z okrągłą dziurką w środku, szedł po peronie ku blaszanym wagonom, mającym zawieźć go ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin