Katherine Mansfield - Opowiadania.doc

(697 KB) Pobierz

 

Katherine Mansfield

 

NOWELE

 

 

 

 

CÓRKI ZMARŁEGO PUŁKOWNIKA

             

 

ROZDZIAŁ I

 

Tydzień, jaki później nastąpił, należał do najbardziej ożywionych tygodni w ich życiu. Nawet kiedy kładły się do łóżek, tylko ciała ich leżały i wypoczywały, umysł pracował w dalszym ciągu: rozmyślały, omawiały to, co się stało, zastanawiały się, podejmowały decyzje, starały się przypomnieć sobie, gdzie mianowicie...

Konstancja leżała jak posąg, wyciągnąwszy ręce po bokach i splótłszy nogi. Podpinkę naciągnęła aż pod brodę. Spoglądała w sufit.

Czy myślisz, że ojcu byłoby przykro, gdyby wiedział, że oddamy jego cylinder odźwiernemu?

Odźwiernemu? — wybuchnęła Józefina. — Dlaczego właśnie odźwiernemu? Co za dziwaczny pomysł!

Dlatego — rzekła powoli Konstancja — no, bo on musi często chodzić na pogrzeby. I zauważyłam na... na cmentarzu, że ma tylko melonik. — Zatrzymała się. — Przyszło mi wówczas do głowy, jaką przyjemność zrobiłby mu cylinder. A powinniśmy dać mu jakiś prezent. On był zawsze taki dobry dla ojca.

Ale — wykrzyknęła Józefina, rzucając się na poduszce i patrząc poprzez ciemności na Konstancję — gdzież mu do głowy ojca? — I nagle, przez jedną okropną chwilę, omal nie zachichotała. Oczywiście, nie znaczy to wcale, by miała ochotę do śmiechu. To tylko z przyzwyczajenia. Przed laty, ilekroć nie spały w nocy i gawędziły, łóżka ich po prostu trzęsły się. A teraz przed oczami jej zamigotała jak świeca głowa odźwiernego znikająca pod kapeluszem ojca. Chichot wzbierał w niej, wzbierał... zacisnęła ręce... zdusiła go...zmarszczyła się groźnie w ciemności i rzekła w duchu bardzo surowo: „Pamiętaj".

Możemy zadecydować jutro — powiedziała.

Konstancja nic nie zauważyła. Westchnęła.

Czy ty sądzisz, że powinnyśmy ufarbować również nasze szlafroki?

Na czarno? — prawie krzyknęła Józefina.

No, jakżeż inaczej? — zapytała Konstancja. — Myślałam sobie... że to nie wydaje się właściwie bardzo szczere, jeżeli człowiek nosi żałobę poza domem i wówczas, kiedy jest zupełnie ubrany, a kiedy jest w domu...

Ale nikt nas wtedy nie widzi — przerwała Józefina. Rzuciła się na pościel w taki sposób, że obie jej nogi były zupełnie odkryte; musiała podciągnąć się w górę na poduszkach, aby je znowu zasłonić.

Kasia widzi — rzekła Konstancja. — I listonosz może zobaczyć.

Józefina pomyślała o swoich ciemnoczerwonych pantoflach, dopasowanych do szlafroka, oraz o ulubionych pantofelkach Konstancji, mających taką samą nieokreśloną zieloną barwę jak jej szlafrok. Czarne! Dwa czarne szlafroki i dwie pary czarnych włóczkowych pantofli, człapiących w stronę łazienki niby dwa czarne koty.

Nie zdaje mi się, aby to było konieczne — rzekła.

Milczenie. Nagle Konstancja odezwała się:

Musimy wysłać gazety z nekrologiem jutro, aby zdążyć na pocztę cejlońską. Ileż to listów otrzymałyśmy dotychczas?

Dwadzieścia trzy.

Józefina odpowiedziała na wszystkie, i dwadzieścia trzy razy — za każdym razem, gdy dochodziła do zdania: „Tak bardzo nam brak naszego kochanego ojca" — opuszczały ją siły i musiała korzystać z chusteczki do nosa, a na niektórych listach nawet trzeba było wycierać brzeżkiem bibuły bladoniebieską łzę na papierze. Dziwne! Jej samej trudno było to zrozumieć — dwadzieścia trzy razy! Nawet teraz, gdy powtarzała sobie ze smutkiem słowa: „Tak bardzo nam brak naszego kochanego ojca" — mogłaby się rozpłakać, gdyby tylko chciała.

Czy masz dosyć marek? — dobiegł głos Konstancji.

Och, skądże mogę wiedzieć?! — rzekła Józefina gderliwie. — Po co mnie teraz o to pytasz?

Tak mi po prostu przyszło do głowy — tłumaczyła się łagodnie Konstancja.

Znowu milczenie. Potem rozległ się cichy szelest, szurganie, skrobanie.

To mysz — zawołała Konstancja.

To nie może być mysz, ponieważ nie ma nigdzie okruchów.

Ale ona nie wie, że ich nie ma.

Serce Konstancji ścisnął spazm litości. Biedne maleństwo! Żałowała, że nie zostawiła kawałeczka biszkoptu na gotowalni. To straszne pomyśleć, że mysz nic nie znajdzie. Co wtedy zrobi?

Nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób one utrzymują się w ogóle przy życiu — rzekła powoli.

Ale kto?

Konstancja powiedziała głośniej, niż zamierzała:

Myszy!

Józefina wpadła we wściekłość.

Co za idiotyzm, Konstancjo! Co myszy mają z tym wspólnego? Ty już śpisz!

Nie zdaje mi się — powiedziała Konstancja. Zamknęła oczy, aby się upewnić. Spała.

Józefina zwinęła się w kłębek, podciągnęła kolana, skrzyżowała ręce w taki sposób, że pięści jej podchodziły pod uszy — i przycisnęła policzek mocno do poduszki.

 

ROZDZIAŁ II

 

Inna jeszcze sprawa komplikowała sytuację, a mianowicie to, iż pielęgniarka Andrews pozostała z nimi przez ten tydzień. Była to ich własna wina; poprosiły ją o to. Na taki pomysł wpadła Józefina. Rano... właśnie tego ostatniego ranka, po odejściu doktora — Józefina rzekła do Konstancji:

Czy nie myślisz, że byłoby dobrze, gdybyśmy poprosiły pielęgniarkę Andrews, aby pozostała z nami przez tydzień jako nasz gość?

Bardzo dobrze — powiedziała Konstancja.

Przyszło mi do głowy — rzekła szybko Józefina — że dziś po południu, po wręczeniu jej pieniędzy, powiem: „Mojej siostrze i mnie będzie bardzo miło — po tym wszystkim, co pani dla nas zrobiła — jeżeli zechce pani pozostać przez tydzień jako nasz gość". Będę musiała wtrącić te słowa o „gościu", bo w przeciwnym wypadku...

Och, ale przecież nie mogłaby się spodziewać za to zapłaty — wykrzyknęła Konstancja.

Nigdy nie można wiedzieć — zauważyła rozsądnie Józefina.

Pielęgniarka Andrews oczywiście zgodziła się od razu. Ale okazało się to kłopotliwe. Musiały urządzać regularne posiłki z siadaniem do stołu o ściśle oznaczonej porze; gdyby zaś były same, mogły po prostu poprosić Kasię, aby przyniosła im cośkolwiek na tacy do ich pokoju. Obecnie, gdy napięcie minęło, przestrzeganie regularnych godzin posiłków stało się dość męczące.

Pielęgniarka Andrews była wprost okropna, jeśli chodziło o masło. Doprawdy, trudno było oprzeć się myśli, że w każdym razie pod tym względem nadużywa ich uprzejmości. A poza tym posiadała irytujący zwyczaj proszenia jeszcze o odrobinkę chleba do tego, co pozostało jej na talerzu, a potem, przy ostatnim kęsie — bezmyślnie (rozumie się, że w rzeczywistości to nie było bezmyślne) nakładała sobie jeszcze jedną porcję. Ilekroć to się zdarzało, Józefina robiła się strasznie czerwona i wpijała swoje małe, paciorkowate oczy w serwetę, jak gdyby widziała pełzającego w tkaninie małego dziwacznego owada. Natomiast owalna, blada twarz Konstancji wydłużała się jeszcze bardziej, a wzrok jej błądził daleko... daleko po pustyni, gdzie karawana wielbłądów rozciągała się niby wełniana nitka.

Kiedy byłam u lady Tukes — opowiadała pielęgniarka — miała ona taki śliczny maleńki przyrządzik do maasła. Srebrny kupidynek przechylony na... na brzeżku szklanego naczyńka, z maciupeńkim widelczykiem. Kiedy się chciało

wziąć maasło, po prostu naciskało się nóżkę kupidynka, a on przechylał się i odkrawał kawałek. To była cudowna zabawka.

Józefina ledwo mogła tego słuchać.

Uważam, że takie rzeczy są bardzo ekstrawaganckie — powiedziała tylko.

Ale dlaczego? — pytała pielęgniarka, uśmiechając się promiennie spoza swoich okularów. — Przecież nikt nie wziąłby więcej masła, niż miałby ochotę, prawda?

Zadzwoń, Konstancjo — zawołała Józefina. Nie ufała sobie na tyle, aby odpowiedzieć.

Dumna młoda Kasia niby zaczarowana księżniczka weszła do pokoju, aby zobaczyć, czego chcą teraz te stare paniusie. Zabrała talerze z resztkami jakiegoś jedzenia i postawiła leguminę.

Proszę o dżem, Kasiu — rzekła łagodnie Józefina. Kasia uklękła, otworzyła kredens, podniosła przykrywkę ze słoika z dżemem, przekonała się, że jest pusty, postawiła go na stole i odmaszerowała z pokoju.

Obawiam się — zauważyła po chwili pielęgniarka Andrews — że tu nic nie ma.

Och, jakie to przykre — zawołała Józefina. Zagryzła wargę. — Cóż mamy teraz począć?

Konstancja miała zakłopotaną minę.

Nie możemy przecież znowu wołać Kasi — zauważyła miękko.

Pielęgniarka Andrews czekała, uśmiechając się do nich obu. Oczy jej błądziły, szpiegując wszystko spoza okularów. Konstancja w rozpaczy wróciła do swoich wielbłądów. Józefina zmarszczyła się gwałtownie, bardzo zamyślona. Gdyby nie ta idiotka, ona i Konstancja zjadłyby, oczywiście, leguminę bez dżemu. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl.

Już wiem — zawołała. — Marmolada... Przecież jest marmolada w kredensie. Wyjmij ją, Konstancjo...

Mam nadzieję — roześmiała się pielęgniarka, a śmiech jej był niby dźwięk łyżeczki, uderzającej o szklankę z lekarstwem — mam nadzieję, że ta marmolada nie jest bardzo goorzka.

             

ROZDZIAŁ III

 

Ale, ostatecznie, niedługo już i odejdzie stąd na dobre. A nie można zaprzeczyć, że była bardzo dobra dla ojca. Pielęgnowała go ostatnio w dzień i w nocy. W gruncie rzeczy, zarówno Konstancja, jak i Józefina czuły w głębi duszy, że na samym końcu przesadziła trochę w swojej gorliwości, nie opuszczając go ani na chwilę. Nawet bowiem wówczas, gdy weszły go pożegnać — pielęgniarka siedziała przez cały czas przy łóżku, trzymając go za puls i udając, że patrzy na zegarek. To przecież nie było chyba konieczne. A za to bardzo nietaktowne. Przypuśćmy, że ojciec chciałby im coś powiedzieć... coś osobistego. Co nie znaczy wcale, że miał ten zamiar. Och, daleki był od tego! Leżał tam czerwony — z ciemnym gniewnym rumieńcem na twarzy — i nawet nie popatrzył na nie, kiedy weszły. A potem, gdy stały zastanawiając się, co robić — otworzył nagle jedno oko. Och, jakby to było zupełnie inaczej, jak zupełnie inaczej by go wspominały, o ile łatwiej byłoby opowiadać o tym ludziom — gdyby otworzył oba oczy. Ale nie, tylko jedno. Wpatrywało się w nie przez chwilę, a potem... zgasło.

 

ROZDZIAŁ IV

 

Z tego powodu czuły się bardzo zakłopotane, gdy ksiądz Farolles od Św. Jana odwiedził je tegoż popołudnia.

Mam nadzieję, że koniec był zupełnie spokojny? — były to pierwsze słowa pastora, gdy posuwał się ku nim poprzez ciemny salon.

Zupełnie — odpowiedziała słabo Józefina, A potem obie spuściły głowy. Czuły bowiem z wszelką pewnością, że to oko wcale nie wyglądało spokojnie.

Proszę, niech ksiądz usiądzie — rzekła Józefina.

Dziękuję, panno Pinner — powiedział z wdzięcznością ksiądz Farolles. Uniósł poły surduta i chciał zagłębić się w fotel ojca, ale gdy tylko go dotknął, omalże nie podskoczył — i usiadł na sąsiednim krześle.

Zakaszlał. Józefina zacisnęła ręce. Konstancja miała niewyraźną minę.

Chciałbym, aby pani czuła, panno Pinner — zaczął — i pani, panno Konstancjo... że pragnę okazać wam pomoc. Chciałbym pomóc wam obu, jeżeli mi tylko pozwolicie. Są takie chwile — ciągnął ksiądz Farolles bardzo prosto i szczerze — kiedy Bóg wymaga od nas, abyśmy pomagali sobie wzajem.

Bardzo księdzu dziękujemy — powiedziały Józefina i Konstancja.

Och, to drobiazg — zapewnił łagodnie ksiądz Farolles; obciągnął na palcach skórkowe rękawiczki i nachylił się.

A gdyby którakolwiek z was chciała przyjąć komunię — którakolwiek z was albo obie — tutaj, zaraz... proszę mi tylko powiedzieć. Przyjęcie komunii stanowi często wielką pom... wielką ulgę — dodał czule.

Ale myśl o komunii przeraziła je. Jak to? Tutaj, same, w salonie?... Bez... bez ołtarza, bez niczego? „Fortepian byłby o wiele za wysoki — pomyślała Konstancja — i ksiądz Farolles nie mógłby w żadnym wypadku pochylić się nad nim z kielichem". „I na pewno wpadłaby Kasia i przeszkodziła nam — pomyślała Józefina. — I przypuśćmy, że w trakcie tego rozległby się dzwonek? Mógłby to być ktoś ważny, w związku z żałobą. Czy wstałybyśmy wówczas z czcią i wyszły z pokoju, czy też musiałybyśmy czekać... jak na torturach?"

A może przyślecie mi wiadomość przez waszą poczciwą Kasię, gdyby przyszła wam na to ochota później — zaproponował ksiądz Farolles.

Och dobrze, bardzo dziękujemy — zawołały obie.

Ksiądz Farolles podniósł się i zdjął z okrągłego stołu swój czarny słomkowy kapelusz.

A co się tyczy pogrzebu — rzekł miękko — mógłbym się tym zająć, jako stary przyjaciel ojca i pani, panno Pinner, i panny Konstancji.

Józefina i Konstancja podniosły się również.

Chciałabym, aby pogrzeb był zupełnie prosty — rzekła Józefina stanowczo — i nie nazbyt drogi. A jednocześnie, żeby był...

...Piękny... taki, który pozostanie na długo..." — pomyślała marzycielska Konstancja, tak jakby Józefina kupowała koszulę nocną. Ale oczywiście Józefina nie powiedziała tego. — Odpowiedni do pozycji naszego ojca — rzekła. Była bardzo zdenerwowana.

Pobiegnę do naszego poczciwego przyjaciela, pana Knighta — rzekł pocieszająco ksiądz Farolles. — Poproszę go, aby do was przyszedł. Pewny jestem, że okaże wam prawdziwą pomoc.

 

ROZDZIAŁ V

 

No, ale w każdym razie to wszystko było już poza nimi, chociaż żadna z nich nie była w stanie uwierzyć, że ojciec nigdy już nie wróci. Józefina przeżyła chwilę potwornej grozy na cmentarzu — wtedy, gdy spuszczano trumnę — na myśl, że ona i Konstancja robią to wszystko, nie pytając o jego zgodę. Co by też ojciec powiedział, gdyby to doszło do jego świadomości? A przecież musi się dowiedzieć prędzej czy później. Zawsze tak było. „Pochowałyście mnie, wy obie dałyście mnie pochować!" Słyszała stuk jego laski. Och, co one na to odpowiedzą? Jakie usprawiedliwienie mogłyby znaleźć? Brzmiało to tak potwornie bezlitośnie! Takie ohydne wyzyskanie faktu, iż człowiek jest w danym momencie bezsilny. Inni ludzie zdawali się traktować to wszystko jako coś zrozumiałego samo przez się. Ale to byli obcy ludzie; oczywiście nie mogli zrozumieć, iż ojciec był absolutnie ostatnim człowiekiem, któremu coś podobnego powinno się było przytrafić; że cała wina spadnie na nią i na Konstancję. „A jaki koszt" — pomyślała wsiadając do szczelnie osłoniętej karety. Gdyby miała mu pokazać rachunki... co by na nie powiedział?

Słyszała jego rozwścieczony głos:

I wy spodziewacie się, że zapłacę za tę waszą komediancką wycieczkę?"

Och — jęknęła głośno biedna Józefina — nie powinnyśmy były tego zrobić, Konstancjo.

A Konstancja, żółta jak cytryna w całej tej czerni, zapytała wystraszonym szeptem:

Czego nie powinnyśmy były zrobić, Józefino?

Pozwolić im po... pochować ojca w taki sposób — rzekła Józefina, załamując się zupełnie i płacząc w swoją nową, tak dziwnie pachnącą żałobną chusteczkę.

Ale cóż innego można było zrobić? — zapytała Konstancja ze zdumieniem. — Nie mogłyśmy przecież zatrzymać go, Józefino... nie mogłyśmy zatrzymać go niepochowanego. W każdym razie, nie w mieszkaniu tej wielkości, co nasze.

Józefina wytarła nos. W karecie było okropnie duszno.

Nie wiem — rzekła bezradnie. — To wszystko jest takie straszne. Czuję, że powinnyśmy były spróbować go zatrzymać... przynajmniej na pewien czas. Aby upewnić się całkowicie. Jedno nie ulega wątpliwości — i znowu łzy trysnęły jej z oczu — ojciec nie wybaczy nam tego nigdy, nigdy...

 

ROZDZIAŁ VI

 

Ojciec nie wybaczyłby im tego nigdy. Czuły to silniej niż kiedykolwiek w dwa dni później; tego ranka, kiedy poszły do jego pokoju przejrzeć pozostałe po nim rzeczy. Mówiły o tym przedtem zupełnie spokojnie. Józefina zapisała nawet na liście spraw, które należało załatwić: „Przejrzeć rzeczy ojca i zadecydować, co z nimi zrobić".

Ale to było zupełnie co innego, gdy po śniadaniu zabrzmiało pytanie:

No, czy jesteś gotowa, Konstancjo?

Tak, Józefino... jeżeli ty jesteś gotowa.

A więc myślę, że będzie najlepiej, jeżeli zrobimy to od razu.

W hallu było ciemno. Od lat całych przestrzegano zasady, że rano nie wolno pod żadnym pozorem przeszkadzać ojcu. A teraz otworzą drzwi, nie zapukawszy nawet...

Oczy Konstancji rozszerzyły się na myśl o tym; Józefina poczuła, że jej drżą kolana.

Ty... ty idź pierwsza — wykrztusiła z trudem, popychając Konstancję.

Ale Konstancja powiedziała to, co zawsze mówiła w takich okolicznościach:

Nie, Józefino, to nie byłoby sprawiedliwe. Ty jesteś starsza.

Józefina miała właśnie powiedzieć — do czego kiedy indziej nie przyznałaby się za nic na świecie; co chowała jako swoją ostatnią broń: „Ale ty jesteś wyższa!", gdy zauważyły, że drzwi do kuchni są otwarte i że stoi w nich Kasia.

Nie chce się otworzyć — rzekła Józefina chwytając klamkę od drzwi i starając się ją przekręcić. Jak gdyby cośkolwiek mogło oszukać Kasię!

Nie było rady! Ależ ta dziewczyna jest... Drzwi zamknęły się za nimi, ale... ale to nie był przecież wcale pokój ojca. Czuły się tak, jak gdyby przez pomyłkę weszły nagle przez ścianę do zupełnie innego mieszkania. Czy naprawdę za nimi są drzwi? Były zbyt wystraszone, aby się obejrzeć. Józefina wiedziała, że jeżeli są — to szczelnie zamknięte. Konstancja czuła, że tak jak drzwi w snach — nie mają żadnej klamki. To chłód sprawiał, że było tak strasznie. Czy może białość pokoju — kto wie? Wszystko było zasłonięte. Rolety spuszczone, lustro zasłonięte, łóżko przykryte prześcieradłem, a kominek — zapchany olbrzymim wachlarzem białego papieru. Konstancja nieśmiało wyciągnęła rękę; nieomal spodziewała się, iż spadnie na nią płatek śniegu. Józefina poczuła dziwne łechtanie w nosie, jak gdyby nos jej zamarzał. Wtem nagle stuk... stuk... po kamieniach na dole przejechał powóz i cisza zdawała się rozpadać w strzępy.

Podniosę roletę — rzekła odważnie Józefina.

Tak, to dobry pomysł — szepnęła Konstancja.

Ale zaledwie dotknęły rolety, już uniosła się w górę, a sznurek poleciał za nią i zwinął się dokoła prętu, przy czym mały chwaścik zatrzepotał, jak gdyby chciał wydostać się na swobodę. Tego było za wiele dla Konstancji.

Czy nie sądzisz... czy nie sądzisz, że mogłybyśmy odłożyć to jeszcze na jeden dzień? — szepnęła.

Dlaczego? — wybuchnęła Józefina, czując się, jak zwykle, o wiele lepiej, gdy wiedziała już na pewno, że Konstancja też się boi. — To trzeba zrobić. Ale wolałabym, abyś nie mówiła szeptem, Konstancjo.

Nie wiedziałam, że mówię szeptem — szepnęła Konstancja.

I po co wpatrujesz się ciągle w łóżko! — zawołała Józefina podnosząc głos nieomal wyzywająco. — Nie ma nic na łóżku.

Och, Józefino, nie mów takich rzeczy — rzekła biedna Konstancja. — W każdym razie nie tak głośno.

Józefina czuła sama, że posunęła się za daleko. Zrobiła szeroki zakręt w kierunku komody, wyciągnęła rękę, ale szybko cofnęła ją z powrotem.

Konstancjo — rzekła z wysiłkiem, zakręciła się na miejscu i oparła plecami o komodę.

Och, Józefino, co się stało?

Józefina mogła tylko patrzeć. Doznała najdziwniejszego w świecie uczucia, że w tej chwili uniknęła czegoś okropnego. Ale jakżeby mogła wytłumaczyć Konstancji, że ojciec znajduje się właśnie w tej komodzie! Był w najwyższej szufladzie wraz ze swymi chusteczkami i krawatami albo w następnej — z koszulami i pidżamami, albo w najniższej — z garniturami. Schował się tam i patrzy — tuż za rączką szuflady — gotów wyskoczyć każdej chwili.

Spojrzała na Konstancję ze śmiesznie żałosną miną. Zawsze patrzyła tak w dawnych latach, ilekroć miała ochotę się rozpłakać.

Nie mogę otworzyć — nieomal jęknęła.

Nie, nie otwieraj, Józefino — szepnęła błagalnie Konstancja. — Lepiej, abyśmy tego nie robiły. Nie otwierajmy niczego. W każdym razie nie teraz. Może po jakimś czasie.

Ale... ale przecież to dowód takiej słabości — rzekła Józefina załamując się zupełnie.

Ale dlaczego nie mamy być raz w życiu słabe, Józefino? — dowodziła Konstancja, szepcząc gwałtownie. — Jeżeli

to jest słabość! — Jej pobladły wzrok pomknął od zamkniętego biurka, wyglądającego tak bezpiecznie, ku ogromnej, błyszczącej komodzie i zaczęła oddychać dziwnie, sapiąco. — Czemuż nie miałybyśmy być raz w życiu słabe, Józefino? To zupełnie zrozumiałe. Bądźmy słabe... bądźmy słabe, Józefino. O wiele lepiej jest być słabą aniżeli silną.

A potem dokonała jednego z tych zdumiewająco odważnych czynów, jakimi poszczycić się mogła dotychczas zaledwie dwa razy w życiu: podeszła do komody, przekręciła klucz i wyjęła go z zamka. Wyjęła go z zamka i wręczyła Józefinie, dając jej do zrozumienia dziwnym uśmiechem, że zdaje sobie sprawę z tego, co zrobiła; że świadomie zaryzykowała, żeby ojciec pozostał tam, między swymi ubraniami.

Jeżeliby olbrzymia komoda pochyliła się naprzód i przygniotła Konstancję, Józefina nie zdziwiłaby się zupełnie. Przeciwnie, miałaby wrażenie, że to właśnie powinno było nastąpić. Ale nic się nie stało. Tylko pokój wydawał się jeszcze cichszy niż przedtem i jeszcze gwałtowniejsze podmuchy zimnego powietrza muskały ramiona i kolana Józefiny. Zaczęła się trząść.

Chodź, Józefino — rzekła Konstancja, ciągle jeszcze z tym okropnym, nieczułym uśmiechem, a Józefina poszła za nią tak samo jak wówczas, kiedy Konstancja wepchnęła Bonny'ego w okrągłą sadzawkę.

 

ROZDZIAŁ VII

 

Ale gdy wróciły do jadalnego pokoju, odbiło się na nich to, co przeżyły. Usiadły roztrzęsione i spojrzały na siebie.

Nie czuję się na siłach, aby cośkolwiek postanowić — rzekła Józefina — póki nie przełknę czegoś. Czy sądzisz, że możemy poprosić Kasię o dwie filiżanki gorącej wody?

Nie widzę powodu, abyśmy nie mogły — odpowiedziała ostrożnie Konstancja. Była już zupełnie spokojna. — Nie zadzwonię. Pójdę do drzwi i zawołam ją.

Och, dobrze — zgodziła się Józefina, rzucając się na krzesło.

Powiedz jej: tylko dwie filiżanki, Konstancjo... nic więcej. Na tacce.

Nie potrzebuje nawet stawiać dzbanka, prawda? — zapytała Konstancja, jak gdyby Kasia mogła mieć pretensję o to, że potrzebny jest dzbanek.

Och nie, oczywiście że nie. Dzbanek wcale nie jest potrzebny. Może nalać wody wprost z imbryka — zawołała Józefina czując, że to będzie rzeczywiście znacznym zaoszczędzeniem pracy.

Zimne wargi drżą przy zielonkawych krawędziach. Józefina otoczyła filiżankę swymi małymi, czerwonymi rączkami. Konstancja siedzi wyprostowana, dmuchając na wijącą się parę, która wskutek tego chwieje się to w jedną, to w drugą stronę.

Mówiąc o Benny'm... — zaczęła Józefina.

I mimo, że nie było wcale mowy o Benny'm, Konstancja od razu miała taką minę, jak gdyby właśnie o nim rozmawiały.

Na pewno spodziewa się, że poślemy mu coś z rzeczy ojca. Ale to tak trudno zdecydować, co posłać na Cejlon.

Myślisz, że rzeczy niszczą się w drodze? — mruknęła Konstancja.

Nie, mogą zginąć — rzekła ostro Józefina. — Wiesz, że tam nie ma poczty. Tylko gońcy.

Obie przerwały na chwilę, aby przyjrzeć się czarnemu człowiekowi w białych płóciennych spodenkach, pędzącemu przez zamglone pola, z ogromnym, owiniętym w brązowy papier pakunkiem w rękach. Człowiek, którego widziała Józefina, był maleńki; pędził przed siebie, błyszcząc jak mrówka. Ale w wysokiej, chudej postaci młodzieńca Konstancji było coś ślepego i niezmordowanego, coś, co — jak zadecydowała Konstancja — czyni z niego rzeczywiście bardzo nieprzyjemną istotę. Na werandzie ubrany cały na biało, w hełmie korkowym na głowie — stoi Benny. Jego prawa ręka wznosi się i opada — jak ręka ojca, gdy był zniecierpliwiony. A za nim, ani trochę tym nieprzejęta — siedzi Hilda, ich nieznana bratowa. Kołysze się na trzcinowym fotelu bujającym i przerzuca kartki „Tatlera".

Myślę, że jego. zegarek byłby najodpowiedniejszym prezentem — rzekła Józefina.

Konstancja podniosła głowę. Wydawała się zdumiona.

Jak to, czy powierzyłabyś tubylcowi złoty zegarek?

Ale przecież mogę go ukryć. Nikt nie domyśli się, że to zegarek. — Józefinie podobała się myśl zrobienia paczki o tak dziwacznym kształcie, aby nikt nie mógł się domyślić, co się w niej znajduje. Przyszło jej nawet na chwilę do głowy, żeby ukryć zegarek w wąskim tekturowym pudle od gorsetów, które przechowywała od dłuższego czasu, czekając, aż się na coś przyda. Taka piękna, mocna tektura. Ale nie... to nie byłoby odpowiednie na ten cel. Na przykrywce widniał napis: „Średnia miara: . Specjalnie mocne fiszbiny". Byłoby to zbyt wielką niespodzianką dla Benny'ego, gdyby po otworzeniu tego pudła znalazł zegarek ojca.

No, i naturalnie... nie chodziłby przecież. Nie byłoby słychać tykotania — zauważyła Konstancja, która wciąż jeszcze myślała o pociągu tubylców do biżuterii. — W każdym razie — dodała — byłoby to bardzo dziwne, gdyby po tak długim czasie jeszcze chodził.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin