1125. Dunlop Barbara - Jedna na milion.pdf

(780 KB) Pobierz
Barbara Dunlop
Jedna na milion
Tłu​ma​cze​nie:
Ju​li​ta Mir​ska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Law​ren​ce „Tuck” Tuc​ker wcze​śnie za​koń​czył so​bot​ni wie​czór: rand​ka nie na​le​ża​-
ła do uda​nych. Fe​li​ci​ty mia​ła pro​mien​ny uśmiech, zło​ci​ste wło​sy, fan​ta​stycz​ną fi​gu​rę
i in​te​li​gen​cję bas​se​ta. Poza tym mó​wi​ła dużo, w do​dat​ku pi​skli​wym gło​sem, była
prze​ciw​na sub​wen​cjo​no​wa​nym przez pań​stwo przed​szko​lom, spor​tom ze​spo​ło​wym
dla dzie​ci oraz nie zno​si​ła Bul​l
sów. Jaki sza​nu​ją​cy się miesz​ka​niec Chi​ca​go nie lubi
Chi​ca​go Bulls?
Po de​se​rze Tuck uznał, że ży​cie jest za krót​kie, aby słu​chać wy​wo​dów na wy​so​-
kim C, więc od​wiózł dziew​czy​nę do domu, cmok​nął na po​że​gna​nie i wró​cił do re​zy​-
den​cji Tuc​ke​rów. Gdy wszedł do holu, z bi​blio​te​ki do​biegł go głos ojca:
– To sza​leń​stwo!
– Nie mó​wię, że bę​dzie ła​two – od​rzekł star​szy brat Tuc​ka, Di​xon.
Oj​ciec i syn kie​ro​wa​li ro​dzin​nym kon​cer​nem TT – Tuc​ker Trans​por​ta​tion; rzad​ko
się kłó​ci​li.
– Kto cię za​stą​pi? Ja je​stem za​ję​ty, a nie wy​śle​my do An​twer​pii byle kogo.
– Może dy​rek​tor ope​ra​cyj​ny…?
– Nie! Fir​mę musi re​pre​zen​to​wać wi​ce​pre​zes.
– Wy​ślij Tuc​ka.
– Chy​ba żar​tu​jesz!
Tuc​ka za​bo​la​ła drwi​na w gło​sie ojca.
– Jest wi​ce​pre​ze​sem.
– Wy​łącz​nie na pa​pie​rze. Do​brze wiesz, że so​bie nie po​ra​dzi. Na​praw​dę mu​sisz
te​raz brać urlop?
– Mu​szę. Po dzie​się​ciu la​tach mał​żeń​stwa zdra​dzi​ła mnie żona. Wiesz, jak się czu​-
ję?
Tuc​ko​wi żal było bra​ta. Mi​nę​ło kil​ka mie​się​cy, od​kąd Di​xon przy​ła​pał Kas​san​drę
w łóż​ku z ko​chan​kiem. W tym ty​go​dniu wresz​cie na​de​szły pa​pie​ry roz​wo​do​we.
– Je​steś zły. I słusz​nie. Ale po​ko​na​łeś ją. Dzię​ki in​ter​cy​zie zo​sta​ła pra​wie z ni​-
czym.
Na​sta​ła ci​sza. Lada mo​ment męż​czyź​ni mogą wyjść z bi​blio​te​ki. Tuck za​czął co​-
fać się ku drzwiom.
– Tuc​ko​wi na​le​ży się szan​sa.
– Miał ją!
Mia​łem? Kie​dy? – chciał spy​tać, bo za​wsze w fir​mie czuł się jak nie​pro​szo​ny gość.
Zresz​tą nie​waż​ne. Sta​rał się nie przej​mo​wać, bo gdy​by się przej​mo​wał, by​ło​by mu
po​dwój​nie cięż​ko. Się​gnąw​szy za sie​bie, otwo​rzył drzwi i za​trza​snął je gło​śno.
– Halo, halo! – za​wo​łał, kie​ru​jąc się do bi​blio​te​ki.
– Cześć, Tuck – po​wi​tał go brat.
– Nie wi​dzia​łem two​je​go sa​mo​cho​du.
– Za​par​ko​wa​łem w ga​ra​żu. Sprze​da​łem dziś miesz​ka​nie. – Di​xon miał luk​su​so​wy
apar​ta​ment w cen​trum.
– Czy​li na ra​zie tu za​miesz​kasz? – Tuck ścią​gnął kra​wat. – Su​per. Co pi​je​cie?
– Whi​sky – od​parł Ja​mi​son.
– Też so​bie na​le​ję. – Tuck rzu​cił ma​ry​nar​kę na obi​ty czer​wo​ną skó​rą fo​tel.
Bi​blio​te​ka, na któ​rej wy​strój skła​da​ły się re​ga​ły po su​fit, ka​mien​ny ko​mi​nek, skó​-
rza​ne fo​te​le i rzeź​bio​ne sto​ły z drze​wa orze​cho​we​go, wy​glą​da​ła tak samo jak sie​-
dem​dzie​siąt lat temu.
– Jak rand​ka? – spy​tał oj​ciec.
– W po​rząd​ku. – Ja​mi​son po​pa​trzył zna​czą​co na ze​ga​rek. – Okej, dziew​czy​na nie
była ge​niu​szem.
– A któ​raś była? – mruk​nął oj​ciec.
– To wa​sza pierw​sza rand​ka? – W gło​sie Di​xo​na po​brzmie​wa​ła życz​li​wość.
Tuck pod​szedł do bar​ku.
– I ostat​nia. Ju​tro gram z Sha​ne’em w ko​sza. Masz ocho​tę?
– Nie mogę.
– Pra​cu​jesz?
– Nie, mu​szę za​ła​twić kil​ka spraw.
Tuck od​niósł wra​że​nie, że brat coś ukry​wa, ale nie chciał go wy​py​ty​wać. Ju​tro się
wszyst​kie​go do​wie. Cie​ka​we, czy Di​xon na​praw​dę chce wziąć urlop? Z dru​giej stro​-
ny oj​ciec ma ra​cję: fir​ma po​trze​bu​je Di​xo​na. On, Tuck, kiep​sko by so​bie ra​dził
w roli jego za​mien​ni​ka.
– Nie – skła​ma​ła Am​ber Bo​wen, pa​trząc w oczy pre​ze​sa Tuc​ker Trans​por​ta​tion. –
Di​xon nic mi nie mó​wił.
Była lo​jal​na wo​bec swo​je​go sze​fa, Di​xo​na Tuc​ke​ra, któ​ry pięć lat temu dał szan​sę
dziew​czy​nie tuż po szko​le śred​niej, bez stu​diów i do​świad​cze​nia w pra​cy biu​ro​wej.
Za​ufał jej, a ona nie za​mie​rza​ła go za​wieść.
– Kie​dy ostat​ni raz z nim roz​ma​wia​łaś?
Ja​mi​son Tuc​ker wy​glą​dał groź​nie, kie​dy sie​dział przy biur​ku w na​roż​nym ga​bi​ne​-
cie na trzy​dzie​stym dru​gim pię​trze. Nie był tak wy​so​ki jak jego dwaj sy​no​wie, za to
był po​tęż​nie zbu​do​wa​ny.
– Wczo​raj rano – od​par​ła Am​ber.
– A nie wie​czo​rem? – Ja​mi​son zmru​żył oczy.
– Nie – od​par​ła za​sko​czo​na po​dejrz​li​wym to​nem.
– Na pew​no?
– Dla​cze​go uwa​ża pan, że…
– Ha! Czy​li wi​dzie​li​ście się! – za​wo​łał Ja​mi​son.
Nie wi​dzie​li się, wie​dzia​ła jed​nak, że wie​czo​rem Di​xon od​le​ciał do Ari​zo​ny. Przed
wy​jaz​dem po​wie​dział jej, że zo​sta​wił list do ro​dzi​ny, by nikt się o nie​go nie mar​twił.
A jej ka​zał przy​siąc, że ni​ko​mu nic nie zdra​dzi.
De​ner​wo​wa​ło ją, że bli​scy Di​xo​na go wy​ko​rzy​stu​ją. Bie​dak był zmę​czo​ny i prze​-
pra​co​wa​ny. Od kil​ku lat przej​mo​wał na sie​bie co​raz wię​cej obo​wiąz​ków, a te​raz
jesz​cze roz​wód… Po​trze​bo​wał wy​po​czyn​ku. Pró​bo​wał wy​ja​śnić to ro​dzi​nie, lecz ani
oj​ciec, ani brat go nie słu​cha​li. W tej sy​tu​acji nie miał wyj​ścia – mu​siał znik​nąć.
– Su​ge​ru​je pan, że coś mnie łą​czy z Di​xo​nem?
Ja​mi​son po​chy​lił się nad biur​kiem.
– Ni​cze​go nie su​ge​ru​ję.
– A jed​nak… – Wie​dzia​ła, że stą​pa po kru​chym lo​dzie, ale była zła. Di​xon był po​-
rząd​nym fa​ce​tem.
– Jak śmiesz?
– Pań​skie​mu sy​no​wi na​le​ży się sza​cu​nek.
– Ty… ty… – Wy​trzesz​czył oczy i po​czer​wie​niał.
Am​ber przy​go​to​wa​ła się na naj​gor​sze: za​raz stra​ci pra​cę. Oby Di​xon przy​jął ją
z po​wro​tem. Na​gle Ja​mi​son chwy​cił się za ser​ce i wcią​gnął gwał​tow​nie po​wie​trze.
– Pa​nie Tuc​ker?
Wi​dząc prze​ra​że​nie w oczach pre​ze​sa, Am​ber zła​pa​ła za te​le​fon i dzwo​niąc po
po​go​to​wie, za​wo​ła​ła asy​stent​kę Ja​mi​so​na. Mar​ga​ret Smi​thers przy​bie​gła do ga​bi​-
ne​tu i przy​tom​nie we​zwa​ła fir​mo​wą pie​lę​gniar​kę. Ta roz​po​czę​ła re​ani​ma​cję. Am​ber
wy​stra​szy​ła się. Co to było? Za​wał? Czy szef umrze? Trze​ba po​in​for​mo​wać jego
żonę. Z dru​giej stro​ny pani Tuc​ker nie po​win​na być sama, otrzy​mu​jąc taką wia​do​-
mość, a w ogó​le le​piej, żeby ktoś z ro​dzi​ny ją za​wia​do​mił.
– Za​dzwo​nię do Tuc​ka, ale nie mam jego nu​me​ru…
– U mnie na biur​ku – od​par​ła Mar​ga​ret. – W ka​len​da​rzu.
Prze​pu​ściw​szy w drzwiach ra​tow​ni​ków me​dycz​nych, Am​ber prze​szła do są​sied​-
nie​go po​ko​ju.
– Halo?
– Mówi Am​ber Bo​wen. – Ką​tem oka wi​dzia​ła de​fi​bry​la​tor. – Asy​stent​ka Di​xo​na –
do​da​ła, sły​sząc ci​szę na dru​gim koń​cu li​nii. – Musi pan przyjść do fir​my… – Urwa​ła.
Wła​ści​wie to Tuck po​wi​nien je​chać do szpi​ta​la.
– Dla​cze​go?
– Pana oj​ciec… We​zwa​li​śmy po​go​to​wie.
– Co się sta​ło?
– Nie wiem. Ra​tow​ni​cy po​ło​ży​li go na no​szach. Nie chcia​łam sama dzwo​nić do
pani Tuc​ker…
– Słusz​nie.
– Naj​le​piej niech pan je​dzie pro​sto do Cen​tral Ho​spi​tal.
– Jest przy​tom​ny?
– Chy​ba nie.
– Do​bra, już jadę.
Ra​tow​ni​cy wy​nie​śli Ja​mi​so​na, któ​ry le​żał pod​łą​czo​ny do kro​plów​ki, z ma​ską tle​no​-
wą na twa​rzy. Am​ber osu​nę​ła się na fo​tel Mar​ga​ret. Pie​lę​gniar​ka z asy​stent​ką pre​-
ze​sa wy​szły z ga​bi​ne​tu; pierw​sza ru​szy​ła za ra​tow​ni​ka​mi, po po​licz​kach dru​giej pły​-
nę​ły łzy.
– Bę​dzie do​brze – po​wie​dzia​ła Am​ber, wsta​jąc. – Ma świet​nych le​ka​rzy.
– Jak to się sta​ło? – szep​nę​ła Mar​ga​ret.
– Nie wiesz, czy miał pro​ble​my z ser​cem?
– Nie miał. Wczo​raj wie​czo​rem… był w świet​nym na​stro​ju. Pi​li​śmy wino…
– Tu​taj? W biu​rze?
Mar​ga​ret wy​raź​nie się spe​szy​ła. Na jej twa​rzy od​ma​lo​wa​ły się wy​rzu​ty su​mie​nia.
Za​czę​ła prze​su​wać pa​pie​ry na biur​ku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin