Morselli Guido - WYDARZENIE.pdf

(346 KB) Pobierz
MORSELLI GUIDO
WYDARZENIE
Relikty dźwiękowo-wizualne, które dotrzymują mi towarzystwa, są bodaj
najbardziej bezpośrednią pozostałością po „nich”. Dwa czysto dźwiękowe,
zapamiętane, przypuszczam, z dziennika radiowego — wiadomość o
nieudanym porwaniu samolotu Olympic Airways i całkowicie udanym
zgwałceniu dziewczyny w tymże samolocie oraz przytoczone chyba przez
nieuchwytny Voice of Europe, po angielsku: A favorite Pêlish joke goes, we
feign to work, the State feigns to pay us. Wizualne relikty są także dwa: butelka
z królewską koroną w tle i z czerwonym napisem: Seagram’s Canadian Whisky
oraz biały kwadracik placu tenisowego na tyłach hotelu Bellevuè, widziany
przez szkła mojej lornetki. Natrętna pamięć nie chce przyjąć nic więcej, unoszą
się na jej falach tylko te bezsensowne i. niepotrzebne wspomnienia.
Relikty bezwartościowe, a przecież teraz to już relikwie. Od tamtej nocy
upłynęło pół miesiąca, mógłbym równie dobrze powiedzieć pół wieku. Na
początku — długotrwała panika. Potem — moment niedowierzania, a w końcu
znowu strach. Teraz — przystosowanie. Rezygnacja? Powiedziałbym raczej:
akceptacja. Przerywana nawrotami aroganckiej wesołości i okrutnej ulgi.
Wychodzę z lokalu redakcji. Tu pracowałem za młodu i tu wróciłem,
obszedłem wszystko, szukając po
twierdzenia. X zjti.ajazłem je: mam jeszcze w oczach absurdalne gesty
linotypów, których szkieletowate ramiona wciąż jeszcze, nie wiadomo jakim
sposobem, unoszą się i opadają. Kiedy „oni” zniknęli, o godzinie drugiej nad
ranem, praca była właśnie na tym etapie, w drukarni linotypiści składali tekst,
maszyny rotacyjne nie były jeszcze puszczone w ruch, na górze, w redakcji,
przeglądano ostatni serwis wiado*. mości. Doniesienia agencyjne pozostały, nie
przekaf- zane, na dalekopisach (nie chciało mi się ich przeczy* tać, widziałem
przecież, że zostały przerwane w trakcie: widocznie przestano je nadawać na
drugim końcu telexu; tutaj wszystko było w porządku). W swoim
uprzywilejowanym boksie maszyna IBM miała czerwone światło kontrolne
zapalone. Zresztą cały lokal był oświetlony; w pokoju sekretarki redakcji, którą
niezmiennie była panna Man&ss, mały wentylator szemrał na stole. Była wtedy
zajęta pisaniem — pióro leżało ukośnie na arkuszu papieru, tak jakby wypadło
jej z ręki. Ale fotel nie był odwrócony ani odsunięty od biurka. Jakże to zrobiła
panna Manass, żeby się tak ulotnić?
Lokal mojej gazety, odpowiednio laickiej, mieści się (mieścił) naprzeciwko
siedziby biskupstwa luterań- skiego. Za moich czasów biskupem był doktor
Burg, nieduży jegomość, który, choć znałem go tylko z widzenia, przy
spotkaniu nigdy nie omieszkał pierwszy mnie pozdrowić. Gmach biskupstwa, w
stylu austriackiego baroku, dziś jest pusty. W niszy na narożniku budynku
widzę uchwyt dzwonka, a przy nim napis wytwornymi gotyckimi literami: „W
pilnych sprawach dzwonić o każdej porze”. Pociągam za uchwyt, niewidzialny
dzwonek rozdziera duszną ciszę niedzielnym głosem. Dzwonię znowu. Biskup
odbywa pewnie objazd pasterski, a może jest na urlopie; albo też uciekł razem
ze swymi akolitami i całą rzeszą
swoich wiernych, jak inni, jak wszyscy. Jak ci, którzy sprawują pieczę nad
ustalonym ładem. Trochę dalej rozpoznaję posterunek policji przy ulicy Tea-
tralnej. Wchodzę: krążę po wszystkich pomieszczeniach na obu piętrach, od
kordegardy aż po centralkę telefoniczną. Nie spotykam nikogo. Na rogu przy
Urzędzie Podatkowym leży na ziemi otwarta, wywrócona na lewą stronę
damska parasolka i torebka. Przy chodniku, przed wejściem do małej willi, stoi
taksówka. Podnoszę torebkę, jest tam książeczka czekowa i zegarek,
autentyczny repetier z epoki, wskazujący godzinę drugą, z wygrawerowaną
dedykacją: To Meggy Weiss Lo Surdo, Happy hours. Jakaś pełna wdzięku
Meggy wraca późno, po wieczorze spędzonym z przyjaciółmi (albo z
przyjacielem), już ma wejść w furtkę, kiedy staje się coś, co ją zmusza do
natychmiastowego odejścia i porzucenia wszystkich dóbr doczesnych, jakie ma
przy sobie, w torebce.
To samo wezwanie gwałtowne, zmuszające do posłuszeństwa, władcze, lecz
dla wszystkich jednakie, usłyszał skromny kierowca taksówki. On także jest mu
posłuszny, pozostawiając to, co ma najcenniejszego: swój samochód.
Nie lubię Chryzopolis, właściwie nie znoszę tego miasta. Jest moim
przeciwieństwem, jest tryumfalną afirmacją tego wszystkiego, co ja odrzucam,
wybrałem je sobie jako kwintesencję mojej nienawiści do świata; dla mnie to
caput mundi na opak. Moja fuga saeculi była już wtedy ucieczką od tej właśnie
dokładnej lokalizacji „stulecia”. Jednak to, co mam teraz przed oczyma, wydaje
mi się bezlitosne i ponure.
Chryzopolis jest puste. Porządne, spokojne miasto,
o czystych ulicach i placach, zarówno na bulwarach
nad jeziorem jak w centrum, takie samo, jakie byłoś pewnie tamtej nocy, o
godzinie drugiej; ále pustej Iluż ich było? — czterysta tysięcy, czterysta dwa-
dzieścia? Ale: było.
Wyruszam na poszukiwanie bodaj kilku tysięcyy spośród nich. Chcę
odnaleźć mieszkańców mojej doliny; ale i tu znajduję tylko jakiś niesłychany
exodus, masową ucieczkę. To wydarzenie (którego niepodobna sobie
wyobrazić) tutaj tak samo zaskoczyło ludzi we śnie: nocna przerwa, nocne
zawieszenie zbiorowego życia po prostu przedłużyło się, przedłużyło w nie-
skończoność. Bo, choć nadal wyobrażam sobie ich ucieczkę, w rzeczywistości
oni nie uciekli jak ludność Pompei. Ani też nie zostali obróceni w popiół jak ci
w Hiroszimie. Odeszli w jakiś inny sposób. Porwani Zmuszeni do opuszczenia
swoich domów i wszelkich innych miejsc. A może i swoich ciał?
Nie. Wygląda na to, że ciał nie. W Chryzopolis, pod drobnym deszczem
czerwcowym nie widać żadnego ich śladu. Pozostaje to, co, choć bardzo
związane z ciałem, nie jest jednak organiczne: trochę drobnych śmieci na
ulicach, zużyte bilety do kina, puste opakowania po papierosach. Pozostają
neonowe reklamy (wciąż świecące), strumyki wody bijące z fontann,
samochody, których nie kończące się rzędy stoją wzdłuż budynków i w alejach
parkowych. Miasto Złota jest nietknięte. Uciekinierzy (lub moce, które zmusiły
ich do ucieczki) nie zabrali z sobą nic. Nie poniosły żadnego uszczerbku stoliki
rozstawione przed kawiarnią Odéon ani jej fasada w stylu „młodzieżowym”.
Ani szyby, za którymi tysiąc lat temu przesiadywali Trocki ze swoją żoną i
Lenin.
Pozostaje również to, co jest organiczne i żywe, ale nie ludzkie.
Geometryczne rabaty tulipanów przed hotelem Esplanade, akacje gnące się pod
ciężarem kwietnych kiści. Słynne pnące jaśminy przelewa
jące się przez ogrodzenie miejskiej rezydencji barona Aaron. Kruki na
gzymsach frontonu Teatru Narodowego, całe stada kotów wylegują się na
monumentalnych schodach Crédit Financier^ i Banku Dyskontowego.
Koty tłumnie oblegają pomniki największej potęgi finansowej
środkowoeuropejskiej, a właściwie kontynentalnej. Uprawiają tam masowo
miłość miaucząc perwersyjnie. I nie tylko koty. Przed bramami gigantycznej
Unii Bankowej, o których za moich czasów mówiono, że są całe z
drogocennych metali, zauważyłem plamy ptasich odchodów i myślałem, że
zostawiły je gołębie. A tymczasem była to kura! Grzebała sobie dziobem w
stosie mokrych liści i przysięgam, że na jej widok doznałem szoku. Kura. Nie
zdumiałyby mnie bardziej konie Apokalipsy brykające po asfalcie ulicy.
A teraz droga powrotna. Dociskałem gaz z furią, jaką rodzi strach, nie jestem
wytrawnym kierowcą. Na przestrzeni czterdziestu kilometrów drogi przez
równinę spotkałem nie więcej niż dziesięć wykolejonych samochodów.
Zatrzymuję się w miejscu, gdzie jadąc w tamtą stronę widziałem autobus
starego typu, rozbity o betonowe obmurowanie rowu. Wóz jest powgniatany,
szyby i siedzenia roztrzaskane, ale brak śladu jakichkolwiek obrażeń
odniesionych przez pasażerów. I tu nachodzi mnie absurdalna myśl: że w chwili
zderzenia nie było w autobusie nie tylko żadnego pasażera, ale nawet kierowcy.
„Przedtem” wypadki samochodowe pozbawiały ludzi życia: teraz zniknięcie
życia (jego rozwianie się, czy jak by to nazwać) stało się przyczyną wypadku.
Ofiarą jest maszyna, tylko ona. Dalej na łące widzę furgon pocztowy
wywrócony kołami do góry, z otwartych drzwiczek wysypały się worki:
„przesyłki wartościowe”. Obok fotela kierowcy, karabin; furgon musiał być
eskortowany przez żandarma. On także znikł, ale „przesył
kom wartościowym” rozrzuconym w trawie nikt niel zagraża. Na tej samej łące
stoi nieruchomo elektryczna lokomotywa, która wyskoczyła z szyn biegnących
równolegle do szosy. Reszta pociągu została na szynach. Przypomniało mi się,
że — kiedy byłem jeszcze małym chłopcem — wieśniacy w tamtych stronach
nazywali wagony kolejowe „szarymi krowami”. Teraz szare krowy pasą się
spokojnie na łące, a kilowaty, podobnie jak HP, konie mechaniczne, wracają do
natury. Do stanu dzikości.
Dalej równina się kończy, góry zacieśniają się dokoła. Zakręt po zakręcie
pnę się coraz wyżej, do królestwa dębów, buków i kasztanów o szerokich kopu-
łach, a jeszcze wyżej wita mnie ród strzelistych drzew iglastych, których
wierzchołki gubią się we mgle. Ilekroć tu wracałem, witałem je jak moją jedyną
prawdziwą rodzinę: i teraz na króciutką chwilę doznałem tego samego, co za
każdym powrotem, miłego uczucia, właściwie organicznego, jakby to było
doznanie moich płuc i krwi. Ojczyzna: domy z poczerniałego drzewa, czerwone
okiennice obrzeżone bielą, wieczorne powietrze ożywcze i pachnące. Ale moja
dolina, którą podążam ku górze, jest pusta, opuszczona, w domach nie palą się
światła. Mogę równie dobrze zgasić światła samochodu, nie spotkam nikogo,
nikt nie będzie musiał usuwać się z drogi. Nie zobaczę niczyjej twarzy, nie
usłyszę niczyjego głosu.
I wydaje mi się to niesprawiedliwe, krzywdzące. W mieście byłem widzem,
tutaj muszę żyć.
Dokąd odeszli? Dlaczego odeszli?
W przeszłości nieraz wychwalałem tych górali: nie znali emigracji, jak tamci
z pobliskich dolin, okazywali uparte przywiązanie do swoich stron rodzinnych,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin