Maufrais Raymond - Zielone piekło.docx

(1170 KB) Pobierz

C:\Users\Szpara\AppData\Local\Temp\FineReader10\media\image2.png


Tytuł oryginału: A YENTURES AU MA TO GROSSO A YENTURES EN GUYANE

Projekt okładki Macieja Sadowskiego Fotografie z oryginału Redakcja graficzno-techniczna Sławomira Grzmiela Korekta Stanisławy Siaszkiel, Lidii Zielińskiej

© for this Polish edition by MUZA SA © for the Polish translation by Magdalena Skowronek, Ewa Stolarek, Halina Stolarek

ISBN 83-7079-497-8

MUZA SA Warszawa 1995

BUW-EO- I |

681871

C:\Users\Szpara\AppData\Local\Temp\FineReader10\media\image3.png

" -ń, /I0


Mojej Matce - jej lękom, jej cierpienioczęść I

W Mato Grosso

9


 

C:\Users\Szpara\AppData\Local\Temp\FineReader10\media\image6.png


PROLOG

Najpierw byl rumor ociekających wodą łańcuchów, gdy je ciągnął parowy kołowrót, był gwizd syreny wołającej o wolną drogę, były tysiące i tysiące chusteczek powiewających na rojnym nadbrzeżu.

Potem było morze. Kilka grzbietów odcinało się od niebieskiego tła: Carbo Verde, Pointe-a-Pitre, Fort-de-France...

Były krótkie postoje, które pozostawiały w ustach trwały i słodka wy smak białego rumu i trzciny cukrowej.

Były przelotne spotkania: tubylcza chałupa, agresywne tańce Murzynek ze spiczastymi piersiami, czarownik i jego gady, i jeszcze bezlik ulicznych sprzedawców, i żebracy, i ledwo dojrzałe dziewczęta, zachwalane z wszystkimi szczegółami przez własne matki, przez braci!

Kilka portów; bieda, brud, czasami nędza. Ociekające smarami nadbrzeża, węgiel usypany w niewiarygodne pagóry, jakby trądem zżarte ściany spelunek, a w nich tafia w brudnych szklankach.

Wsie; przyroda niefrasobliwie miażdży posępne uliczki i przygasłe twarze. Płachta słońca na rozprażonym kurzu, po którym wloką się bose nogi.

Zdechnąć z nudy i z upału; kupuje się wielki słomiany kapelusz i orzeka, że wszystko to razem to niewątpliwy koloryt lokalny.

Były potem wspaniałe godziny, kiedy statek płynął wzdłuż ciasnych lagun ze złotego piasku, kiedy ciął dziobem spokojne morze o barwie

miejscami mlecznej, miejscami szmaragdowej. Drobniutkie fale czesały grzebykami piany wystające nad powierzchnię grzbiety podwodnych skał, powoli się przesuwał niewyraźny brzeg. Nie słychać już było maszyn, a przecież statek bruździł dziobem oleisty obrus przezroczys­tego morza.

Malutkie plaże uścieliły sobie gniazda w wyrwach skał koloru ochry, pokrytych zbitym gąszczem roślinności, z którego strzelały w górę smukłe i wiotkie palmy kokosowe, rysujące się wyraźnie na tle lekko fiołkowego nieba.

W owe ranki wszyscy pasażerowie, ci z trzeciej i ci z pierwszej, wychodzili na pokłady, wynurzali się z trzewi statku. Odkrywało się więc nowe twarze, które do tej pory morska huśtawka skazywała na klasztorne odosobnienie w ciasnych i śmierdzących pobielanym metalem kajutach.

Z jednakową bezceremonialnością wychodzono w piżamach, slipach i peniuarach; zaspane piękności wyglądały na karykatury osób, którymi były wczoraj; mężczyźni zarośnięci; niedorostki zasmarkane.

Po wyspach - morze. Jeszcze przez piętnaście dni. Na przymocowa­nej pinezkami w rogu palarni mapie pokładowej małe chorągiewki, znaczące naszą drogę, pokrywały powoli przewidzianą marszrutę.

A potem, bez najmniejszego uprzedzenia, było pewnego dnia Rio de Janeiro.

TYSIĄC CRUZEIROS, ŻE POJADĘ!"

Przyjemnie było tego wieczoru.

Piętro po piętrze gasły światła w gmachach, sygnalizując, że oto pustoszeją nagle biura ze swoimi szklanymi płaszczyznami wielkich okien. Raptownie milkły patefony w sklepach na rua Ouvidor, gdzie przez cały okrągły dzień wygrywano najmodniejsze przeboje.

Zgiełk na ulicach był już zgiełkiem wieczornym. Szum tłumu spieszącego do domów, czy może gdzie indziej, wypełniał powietrze radosnym ożywieniem. Tramwaje obwieszone winogronami ludzi, którzy w niepojęty sposób utrzymywali równowagę na stopniach, toczyły się powoli w nieprzerwanej fali amerykańskich limuzyn z dziwacznymi, muzykującymi na cały głos klaksonami. Kiedy w ruchu ulicznym tworzyły się zatory, klaksony zaczynały szaleć: ich dzika kakofonia stawała się akompaniamentem dla tej rzeki wozów, całej w łunie od blasku gigantycznych reklam świetlnych.

Kina i teatry Cinelandii zapalały się jaskrawymi kolorami. Niekiedy dzwonił ambulans Pronto Socorrognając pełnym pędem przez ciżbę.

Siedziałem tego wieczoru w towarzystwie kilku przyjaciół na tarasie kawiarenki, która przycupnęła pod kolumnami z czarnego marmuru;

1 Pogotowie ratunkowe.

kolumny wspierały dwudziestopiętrowy gmach i tworzyły kryty pasaż na skrzyżowaniu avenida Rio Branco i rua Santa Luzia.

W milczeniu przypatrywaliśmy się wielkiemu odpływowi z miasta ku przedmieściom i tym bardziej rozkoszowaliśmy się narastającą w nas błogością. Szeroko otwieraliśmy oczy, wciąż głodne tego życia, tak odmiennego od życia naszych ostatnich lat. Jego rozbestwiony luksus budził w nas wstyd za nasze sfatygowane i kuse ubrania Europejczyków mających za sobą wojnę.

O tej porze budziły się ze swego odrętwienia morros, które otaczają i przecinają Rio de Janeiro; tysiące ognisk obrębiały nieregularną linię zieleni porastającej szczyty tych wzgórz. O tej porze Murzyni, wyzwoleni wreszcie z pracowitej niewoli swoich wielkomiejskich zajęć, zaczynali bić w opięte kocimi skórami tam-tamy i przygotowy­wać tajemnicze, pełne tanecznego wyuzdania macumbas.

Prześlizgiwaliśmy się czasem wąskimi ścieżkami, które prowadzą do samego serca tych niezwykłych dzielnic, gdzie murzyńskie klitki wspinają się po zboczach wzgórz i górują niekiedy nad drapaczami chmur lub butwieją w ich cieniu; w świetle kilku rozrzuconych tu i ówdzie ognisk wyraźniej widnieją tam ściany lepianek rojące się od karaluchów, najeżone olbrzymimi bambusami, które podpierają grożące upadkiem dachy.

Patrzyliśmy, jak na porosłych trawą placykach przesuwały się czarne i lśniące postacie - krok za krokiem, znużone, potykające się, by naraz ruszyć w skokach, szaleńczo wirować, uginać kolana aż do ziemi, podnosić się z głośnym krzykiem wyzwolenia, skręcać i drżeć, podczas gdy bębny nie przestawały wybijać miarowego rytmu; chóralnie, schrypłymi głosami jedni podchwytywali ten rytm, a inni, rozgorączkowani, przyłączali się parami do tancerzy, którzy tańcem wyrażali wibrujące i wyuzdane sceny miłosne.

Samba... sambahahaha

Och, samba!

Biali panowie, to samba.

Trochę radości,

Trochę smutku,

Samba,

To śpiew rasy

Melancholijnej,

Której skóra ma kolor nocy,

Ale dusza kolor dnia...

Przycupnąwszy w gąszczu, napastowani przez komary, godzinami przyglądaliśmy się tańcom w favelle, tej Mekce włóczęgów. Rytm natrętny i frenetyczny przenikał nas, pozwalał zobaczyć taką Brazylię, jaką sobie wyobrażaliśmy, i dawał nam wrażenie, że naprawdę jesteśmy ludźmi w ludzkiej epoce.

Jednak tego wieczoru nie wybieraliśmy się na wzgórza. Pod arkadami panowała rześkość niepowszednia dla tej pory roku. Głębokie i wygodne trzcinowe fotele oraz kufelki ciemnego piwa tworzyły atmosferę, która sprzyja namiętnym dyskusjom.

A o czym moglibyśmy mówić, jak nie o wyjeździe ku wciąż jeszcze dziewiczym ziemiom brazylijskiego wnętrza.

-            Tysiąc cruzeiros, że nie pojedziesz - nastawa} Tad Schulz, redaktor wychodzącego w Rio Brazil Herald.

-            Tysiąc cruzeiros, że pojadę - obstawałem przy swoim. Ten dryblas o zapadniętych policzkach działał mi na nerwy i za nic w świecie nie chciałbym mu przyznać racji.

-     Ali right.

Silny uścisk dłoni przypieczętował, na oczach świadków epilogu naszej rozmowy, to moje hucpiarskie zapewnienie, które miało się stać punktem wyjścia najpiękniejszej dla mnie przygody.

Tad uroczyście uniósł się nieco z fotela i podniósł kufelek:

-            Piję - powiedział - piję za drogie nam zdrowie tej szalonej pały. Życzymy mu wszyscy powodzenia.

Wypili. Uznałem to za śmieszne i dęte, ale mimo to również wypiłem toast za własne zdrowie.

- Bądźmy fair - podjął Tad. - Wypijmy i za Szawantów, tych wesołych rozbijaczy czaszek, zaprzysięgłych demokratów, i życzmy im także powodzenia,. bo zasłużyli sobie na wolność. Za twoich przeciwników, Ray...

Podniosłem kufelek bez przekonania, pigułka wydała mi się gorzka.

Szawanci, Szawanci; niemiło brzmiała ta nazwa dla moich uszu. Wprawdzie była mi bliska, ale ileż legend się z nią wiązało! Zresztą, czy legendami były te wieści przekazywane z ust do ust, a przynoszące z głębi puszczy orędzie nienawiści i śmierci cywilizowanemu światu, deklarację nieustannej wojny?

Tak czy inaczej - nieważne. Bo żeby zachować twarz, czyż nie będę musiał, zgodnie z warunkami zakładu, sprawdzić w jak najkrótszym terminie wiarygodności tych wieści i wyruszyć z brazylijską wyprawą, która cichaczem przygotowuje się do wypadu na tereny zakazane, aby podjąć tam próbę spacyfikowania nietykalnych?

„Nietykalni", „Zabójcy z Mato Grosso" - tę tak groźną i dobrze od trzech setek lat z górą zasłużoną opinię uprzejmie przypominały niedowiarkom wiadomości, w regularnych odstępach czasu drukowane olbrzymimi czcionkami na szpaltach brazylijskich periodyków, spo­wijając je w żałobę.

Ten przeklęty obszar był świadkiem zaginięcia angielskiego puł­kownika Fawcetta, jego syna i ich przyjaciela Rimmelsa. Nie znalazł się nikt, kto by wyświetlił tę tajemniczą sprawę. Tylko jeden człowiek, Horace Fusoni, specjalny wysłannik United Press, usiłował uchylić rąbka tajemnicy, która obrosła legendą. Towarzyszyło mu piętnastu ludzi. Przy akompaniamencie wielkiej wrzawy reklamowej Fusoni przekroczył pewnego dnia Rubikon - w tym przypadku Rio das Mortes - i ruszył na poszukiwanie białego boga, który według legend indiańskich panuje w Serra de Roncador.

Z kolei przepadł i Horace Fusoni; jego wyprawa została ostatecznie uznana za zaginioną.

Jeszcze inni, których nazwisk historia nie zanotowała, wyjechali zwabieni przez te groźne terytoria. Co z nimi?

Ponad wszelką wątpliwość spotkał ich ten sam los co i Pimentela Barbosę, brazylijskiego inżyniera, który w towarzystwie siedmiu ludzi wybrał się na ziemie zakazane. Ich kości, odnalezione częściowo przez naszą wyprawę, spoczywają dziś w Sao Domingo, skromnej pioniers­kiej osadzie na prawym brzegu Rio das Mortes.

Ich grób jest skromny. Sąsiaduje z grobami poszukiwaczy, których znęciły diamenty i złoto - bogactwo tych stron. I sąsiaduje z grobami fazendeiros, którzy ogniem i toporem karczowali tysiące hektarów puszczy, by założyć plantacje ananasów czy manioku. Ich dzieje były nieodmiennie takie same: palone domostwa, pustoszone pola, przepa­dająca służba, zabijane kobiety, aż wreszcie - na zakręcie jakiejś ścieżki - milcząca gromada Szawantów z wzniesionymi do ciosu bordunami, ulubioną bronią...

I to była ostatnia wizja tych, którzy tam leżą.

Ich zwłoki z pogruchotanymi kośćmi znajdowano przypadkiem. Ci wszyscy nieżywi, ta wszystka krew utworzyły mocną barierę między terytorium zakazanym a terytoriami podległymi.

Pionierzy i poszukiwacze unikają pobrzeży tego niegościnnego kraju. A Indianie, którzy żyli na sąsiednich ziemiach, musieli wyemigrować gdzie indziej, gdyż ich pobratymcy, nieprzejednanie wrodzy jakiemukolwiek zbliżeniu z obcymi, byli dla nich równie niełaskawi.

Mówi się, że kobietom niektórych szczepów nie starczy całego życia, by mogły opłakać, jak każe zwyczaj, swoich poległych.

Liczbę Szawantów, zamieszkujących ziemie Roncadoru, oblicza się na dwadzieścia tysięcy ludzi; ich wielkie terytorium leży w samym sercu Mato Grosso, od północy ogranicza je Serra de Roncador, a od wschodu Rio das Mortes. Szawanci chcą żyć w pokoju, wolni od jakiejkolwiek ingerencji, co jak dotąd udaje im się całkowicie, gdyż krwawa legenda, która ich otacza, budzi przed nimi respekt.

W każdym razie odpowiedzialność za ten stan rzeczy spada wyłącznie na białych. Gdy w swoim czasie kolonizowali Brazylię, dopuścili się zdrady, która doj 1 11 l do tego, że musimy dzisiaj

 

 

opłakiwać umarłych - ofiary myśliwskiej sprawności Szawantów. Są oni na ścieżce wojennej, i to bez przerwy, od 1765 roku, kiedy Tristao da Cunha, podówczas gubernator stanu Goias, otrzymał zlecenie od Jose Carvalho a Mello, markiza Pombal i ministra Jego Królewskiej Mości bardzo katolickiego Józefa I króla Portugalii, spacyfikować „dzikich", którzy się dawali we znaki brazylijskiej kolonii, oraz przyłączyć ich do portugalskiej korony.

Szawanci włóczyli się swobodnie w północnej części stanu Goias wespół z Indianami Cayaposami, których później najeźdźcy zgładzili co do jednego. Mimo swej wojowniczości Szawanci chętnie zastosowali się do życzeń gubernatora Tristao da Cunha, gdy ten zaprosił ich do siebie, żeby posmakowali uroków ówczesnej cywilizacji w murach jego siedziby - w starej stolicy Goias, zdetronizowanej dziś na rzecz Goianii.

Na zaproszenie przybyło tysiące Indian; nieszczęsny gubernator, który zapewne nie liczył zupełnie na taki ich napływ, tylko patrzył, jak ucztują i w ciągu kilku dni dają radę zapasom żywności jego miasta; apetyt mieli wilczy, co było niezbyt pomyślną wróżbą; uważali się za zaproszonych i - zgodnie ze swymi zwyczajami - poczynali sobie wobec tego z pewną bezceremonialnością.

Gubernator zaniepokoił się. Między miastami nie było podówczas komunikacji i często dawał się we znaki brak żywności. W Goias zabrakło jej bardzo prędko. Zaczynał się głód; kolonizatorzy zagrozili buntem, o ile ci wszyscy dzikusi w pióropuszach dalej będą zjadać ryż ich dzieci. Natomiast Szawanci, uznawszy, że przydzielane im porcje są nazbyt skąpe, wzięli się do łupienia sklepów i pałaszowali znalezioną w nich żywność; ich samych kosztowało to niewiele, natomiast właścicieli sklepów dużo. Tristao da Cunha pchnął wówczas posłańca do portugalskich oddziałów, aby czym prędzej przybyły wyprosić niebezpiecznych biesiadników. I tak pewnego pięknego poranka przybyły z trzepocącymi na wietrze proporcami oddziały królewskie, żeby zaprowadzić należyty porządek i uspokoić niezadowolonych. Ówczesne kroniki opowiadają jednak, że soldateska wzięła się do wypraszania gości w sposób zupełnie niedwuznaczny: ponad połowa

Szawantów została zmasakrowana na miejscu, a inni wyparci za mury na ostrzach pik.

Szawanci wycofali się w głąb tamtejszych obszarów (by już nigdy ich nie opuścić), a dzieje tej zdrady, upiększane i przekazywane z pokolenia na pokolenie, spowodowały, że zachowali nieprzejednaną nienawiść do białych. Tym samym też ustanowione przez nich granice mają w pełni zasłużoną opinię nieprzekraczalnych.

W każdym razie moi przyjaciele, z którymi dzieliłem wielce fantazyjny żywot cyganerii, spędzając czas na kontemplacji, nie mieli najmniejszych złudzeń, jaki będzie rezultat mojego zakładu.

-     Pojedzie... Nie pojedzie... - szydziły ich rozbawione twarze znad kufelków ciemnego piwa.

-     Pojedzie! - zapewniałem rozwścieczony.

Jeszcze nic mnie nie upoważniało do dawania tak angażujących zapewnień, ale duch przekory, czyli to, co najważniejsze w moim charakterze, robił swoje. Ponieważ więc ludzie rozsądni lub sceptyczni zgodnie osądzali to jako niemożliwe - zapewniałem, że właśnie lada moment wyruszam do Szawantów. Nie miałem jeszcze pojęcia, jak by można wziąć pod włos kierownika organizowanej właśnie ekspedycji; troskę o to, jak tę sprawę załatwić, pozostawiłem mojej dobrej gwieździe i najbliższym dniom.

To zresztą Tad zaczął mi pierwszy mówić o Indianach, opowiadał

1   nich z nabzdyczoną zarozumiałością awanturnika w bamboszach

2 tak budził drzemiące we mnie od lat ciągoty do przygód. Przyjechałem do Brazylii z cichą nadzieją, że któregoś dnia uda mi się wyruszyć na nie zbadane dotąd ziemie dorzecza Amazonki. Niestety, brak pieniędzy nie pozwalał mi na wprowadzenie tego pięknego projektu w czyn. Wypadało tylko czekać na jakąś pomyślną okoliczność; dnie mijały, a ja wciąż miałem nadzieję.

Według tego, co mówił Tad, wnętrze Brazylii jest naszpikowane Indianami i przestępcami, którzy raz po raz walą ze swoich pukawek; we wsiach poszukiwaczy diamentów czy złota nie ma zwyczaju oszczędzać prochu i ołowiu.

-     Spójrzcie na Rio de Janeiro! - wykrzykiwał z patosem. - Na tę aleję wysadzaną drapaczami chmur, huczącą tysiącami motorów i spróbujcie sobie wyobrazić, że o dwie godziny lotu stąd są puszcze, pustynne pampasy, kolumny ludzi, którzy idą po fortunę, wpadają w zasadzkę!

-     Czerwone, wyjące diabły rabują, zabijają, podpalają!

-     Winchestery plują ołowiem i milkną pod falą napierającej dziczy; rozbiegają się spłoszone konie, a ci, co zdołali ujść cało, błądzą w posępnej pustyni, konają pod bezlitosnym słońcem, napastowani przez krwiożercze zwierzęta...

-     O kilka godzin od Rio de Janeiro, w epoce bomby atomowej i supercywilizacji!

W modlitewnym skupieniu słuchaliśmy tych trafiających do wyob­raźni dytyrambów, śniliśmy o obszarach, które na brazylijskich mapach oznaczone są białymi plamami, śniliśmy o tamtejszych Indianach, o złocie i diamentach, które toczą tamtejsze rzeki...

Mieliśmy po dwadzieścia lat, a najstarsi z nas może trzydzieści. Myśl, że pewnego dnia będziemy mogli czmychnąć z wybrzeża i wypuścić się na spotkanie tej przygody, którą tak dobrze opisywał Tad, dodawała nam sił do wytrwania w Rio, gdzie beznadziejnie wegetowaliśmy.

Każdego wieczoru Tad się zapalał, potrząsał chudymi rękami i opowiadał te swoje historie głosem proroka, na którego spłynęła łaska boża.

Mizerak aż drżał cały z emocji, gdy wyciągał z kieszeni gazetowe wycinki, zawsze najświeższej daty, które brał nie wiadomo skąd, i głośno je odczytywał. Dobrze zresztą znaliśmy ten rodzaj artykułów. Z powodzeniem eksploatowały go liczne tygodniki europejskie, mało dbając o prawdziwość swoich informacji i, zależnie od własnej fantazji, napełniając rzeki złotodajnymi skałami... (Wystarczyło, że nazwa rzeki miała trochę romantyczne brzmienie południowoamery­kańskie). Rozpalały one młodzieńczą wyobraźnię krzykliwymi tytuła­mi, a my je troskliwie wycinaliśmy przed wyjazdem, żeby nalepić w notesach, w których wytyczaliśmy fantastyczne trasy i, z minami kawiarnianych strategów, znaczyliśmy mapy małymi chorągiewkami. To właśnie te artykuły spowodowały śmierć Jacąuesa, kiedy za wszelką cenę i jak najszybciej chciał zdobyć pieniądze potrzebne mu na leczenie płuc, w których chłody obozów koncentracyjnych pozo­stawiły mu dziury na pamiątkę; próbował najpierw przemytu perfum, a potem pojechał do Cuiaba w stanie Mato Grosso szukać tego „złota", które wypełniało szpalty gazet.

Wrócił zawiedziony, trawiła go gorączka, stan zdrowia pogarszał się i Jacąues poszedł konać do sanatorium w okolicy Rio de Janeiro. Przez te właśnie artykuły zginęło w puszczach sporo naszych przygod­nych przyjaciół, którzy, przychodząc do naszej kawiarenki, patrzyli na nas z głęboką pogardą.

-      Co? - zdawali się mówić. - Jeszcze jesteście tutaj, zamiast tam jechać?

Pokazywali jakiś nieokreślony punkt nad dachami miasta, to t a m, gdzie na pewno i natychmiast można się wzbogacić, ponieważ tak wyczytali w gazetach.

-     Zobaczycie, wrócimy bogaci... - po czym znikali.

Marzyli o nowoczesnych domach, kobietach w futrach, aero­dynamicznych autach. To te artykuły, równie zbrodnicze, jak nie­świadome, rodzone za biurkiem przez dziennikarzy uzbrojonych w nożyczki i klej, dawały impuls do wielkiej powojennej ucieczki z Europy, tej całej armii klęski... Muszę przyznać, że dawały go nam wszystkim, którzy przyjęliśmy fason bycia „zdemobilizowany z kocio- kwikiem".

Ile razy słyszeliśmy, jak ci, którym udało się stamtąd wydostać i którym otworzyły się wreszcie oczy na rzeczywistość, mówili:

-     Niech tylko wrócę do Paryża... Pójdę do tej ich redakcji i tak im skuję mordę... Banda gnojków!

Płakali z wściekłości, gdy daremnie szukali na mapach nazw wsi, w których złoto miało leżeć na ziemi i których położenie tak świetnie określali anonimowi „reporterzy".

Anonimowi, oczywiście. Tak samo zresztą jak anonimowe były wszystkie artykuły sensacyjne, nieprzyjemnie przypominające swoim tonem pisma wydawane dla uprawiania szantażu czy wywoływania skandali; ich autorzy doskonale wiedzieli, jak eksploatować niezmien­ną ludzką łatwowierność.

Nasza paczka była mieszaniną ludzi rozmaitych narodowości. Łączyła nas chorobliwa potrzeba zwierzenia się komuś miłosiernemu, chęć budowania zamków na lodzie i znalezienia dziesięciu czy piętnastu cruzeiros na przeżycie jednego dnia. Czasem talerz ryżu, najczęściej banany stanowiły pożywienie tych emigrantów trzeciej kategorii, którzy noce spędzali pod gołym niebem, a dnie na bieganinie do biur pośrednictwa pracy.

Gromadnie przychodzili tam poczciarze, fryzjerzy, szoferzy, lu­dzie o bardzo niesprecyzowanych zawodach, podczas gdy Brazylia wołała o ręce do pracy na ziemi, o techników do montowania fabryk.

-     Przyjeżdżacie za późno - mówili „starzy", którzy się zainstalowali na czele poważnych przedsiębiorstw - w 1914 roku... wtedy tak, było tu dobrze... teraz czasy ciężkie... - (I przy tym gest, zawsze taki sam, rozległy) - no i za dużo was.

Za dużo, istotnie. A jednak bardziej dokładnie chciałbym przed­stawić tych, których znałem, i opowiedzieć, jak skończyli swoją karierę obiecujących awanturników. Opowiedzieć, że prawie rzygali na to wszystko i byli gotowi wszystko zostawić, byleby tylko wrócić do „chaty" i przycupnąć przy jakiej bądź synekurce, nawet w urzędzie, a potem odpowiedzieć coś niecoś wielkiemu Bernanosowi...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin