Aneta Jadowska - Śmiercioczułość.pdf

(158 KB) Pobierz
Aneta Jadowska
Śmiercioczułość
Wydanie polskie: Toruń, 28 XII 2008, Latarnia Morska 2 (14) 2010 / 1 (15) 2011
Gdybyś stanął teraz obok mnie, powiedziałbyś, lekko wzruszając ramionami: to proste!
Długi korytarz, zielone ściany, ludzie w przepoconych piżamach. Świetnie –
odpowiedziałabym z nieco kpiącym uśmiechem, bo bawić tylko może przekonanie z
tamtego świata, że cokolwiek jest proste – im bardziej zbliżasz się od prawdy, tym dalszy
jej jesteś.
Korytarz nie jest tylko korytarzem. To nasz dukt komunikacyjny, pole marsowe,
spacerniak, ale i gwarant kontaktu ze światem; dla wielu zaś Golgota i ostatnia droga,
długi tunel z migoczącym u kresu światełkiem jaśniejszym od jarzeniówek krztuszących
się białym, chemicznym światłem, które - zalewając nas wszystkich - wyciąga na widok
publiczny ziemistość cery, podkrążone oczy i zgrubienia żył rozepchanych wenflonami.
Nawet zieleń ścian traci swą jednoznaczność, gdy patrzysz na nie odpowiednio długo, co
jest nieuniknione, gdy nie ma nic innego, na czym chciałbyś skupić wzrok dłużej –
przecież nie na tłumie śmierdzących ciał (o tak, w tym niewiele się pomyliłeś). Z czasem
zaczynasz systematyzować barwy – zieleń cukrowego groszku, złamana beżem zieleń
młodego żyta, miętowa zieleń ściany przy pokoju pielęgniarek, spod której przezierają
dawniejsze kolory – brzoskwiniowy, żółty, niebieski, biały – w niedomalowanych
smugach zostawionych przez pędzel, w odpryskach na rogu (regularnie obijanym
wózkiem do rozwożenia posiłków), między żebrami kaloryfera, gdzie malarzom nie
chciało się sięgać.
W pierwszym tygodniu doliczyłam się ośmiu barw, jakimi malowano ten korytarz w
ciągu trzydziestu lat (tyle ma budynek). Ciekawe, kto decydował jaki kolor położyć? Kto
wybrał zieleń z jej nachalną symboliką? Czy otoczeni sztuczną zielenią, szklącą się trupio
w świetle lamp, mamy trwać w nadziei na szybszy powrót do zdrowia? Na pewno
o wyborze koloru nie decydował plebiscyt wśród pacjentów. Biorąc pod uwagę średnią
wieku, osobowości i samopoczucia, zwyciężyłyby starcze brązy, infantylne pudrowe róże,
z ekstrawaganckimi smugami grobowej czerni – te ostatnie to mój wkład w dekorowanie
mojego otoczenia.
Przy pierwszym, pobieżnym, spojrzeniu wiele umyka. Zauważyłeś, że w oknach (jest ich
kilka na korytarzu i w pokojach po prawej stronie) nie ma klamek, tak więc nie można ich
otworzyć? Uniwersalną klamkę trzymają pod kluczem pielęgniarki w służbówce. Z
rzadka otwierają okna, zwykle nad ranem, gdy większość pacjentów jeszcze śpi. Tak
bardzo się boją, że któreś z nas wybrałoby mors rapidia zamiast powolnego duszenia się,
topienia się we flegmie, wykasływania płuc. Jedyne co nam zostaje, to z nosem przy
szybie patrzeć na świat, który nas już nie dotyczy. Jak w dzieciństwie, kiedy przyklejona
do witryny sklepowej śliniłam się na widok szklanych słojów z pudrowymi pastylkami,
lentilkami, orzeszkami w kolorowych polewach, galaretkami obsypanymi cukrem –
widziałam je, ale nie czułam zapachu i smaku, więc wydawały się tylko cudowną
fatamorganą na szarym bruku.
Powiedziałam: świecie, który nas już nie dotyczy. Już widzę doktor Kleczewską, jak trąca
mnie swoją pulchną, różową dłonią i pyta:
- Dziecko, dlaczego siejesz defetyzm? (Jest w wieku mojej matki, więc jej pozwalam na
poufałość.) Jak to nie dotyczy? Przecież za chwilę tam wrócisz, tylko wyzdrowiejesz…
Staram się nie śmiać, bo przybiera wtedy głęboko strapioną minę i pyta z wystudiowaną
troskliwością: – Czy na pewno nie chcesz wrócić do leków poprawiających
samopoczucie? – to jej eufemizm na psychotropy i antydepresanty, które miałyby mnie
farmakologicznie wydobyć z czeluści mroku i zwątpienia. Musiałabym jej odpowiedzieć,
że nie, nie chcę, a jej zatroskany ryjek wyciągnąłby się jeszcze bardziej, grając na moim
poczuciu winy; lepiej się nie śmiać, nie płakać, zachować spokój (to słowo, to tutejszy
fetysz).
Pewnie nie zauważyłeś również tego, że ten okrągły zegar, wiszący nad okienkiem
pielęgniarek nie działa. Wysiadł jeszcze zanim tu trafiłam. Początkowo zastygłe
wskazówki przytłaczały mnie, drażniły, czekałam, aż ktoś wymieni w tym cholernym
zegarze baterie, poruszy zaklęty czas, ale nie. Co więcej, nikt prócz mnie – nowej, nie
zauważał ani zegara, ani jego niedyspozycji. Tu co innego wyznaczało rytm dnia, rytm
życia.
Pora śniadania, pora lekarstw, czas mierzenia temperatury i wpisywania wyników do kart,
obchód, obiad, odwiedziny, kolacja, znowu leki, ale tym razem z tą najbardziej
wyczekiwaną, białą pastylką na sen. Paciorki różańca, tajemnica bolesna, bez widoków na
zmianę. Między szklanymi zdrowaśkami szara pustka odliczania, wędrówek po
spacerniaku lub leżenia w łóżku, z wzrokiem utkwionym w siateczce pęknięć zielonej
lamperii, wyławianie z niej prywatnego bestiarium.
*
Byłam na oddziale, w sali 300, już od trzech tygodni, gdy pojawiła się ona – drobna,
wiotka i żywotna. Na pierwszy rzut oka – zupełnie zdrowa. Ale, jak już wiesz, ten typ
osądu tutaj się nie sprawdza. Zresztą, nikt zdrowy tu nie trafia. Maria dostała łóżko po
Krystynie, którą rano zabrano na operację – płuca miała na tyle podleczone, że mogli
zaryzykować narkozę. Krystyna już nie wróci, więc Maria może metalową pryczę
traktować jak własną.
Sala 300 jest pokojem dwuosobowym i luksusowym. Wprawdzie, jak wszędzie, na
podłodze leży spękane linoleum, a z malowanych na biało łóżek farba odpryskuje w
zawrotnym tempie, ale mamy okno – obiekt zazdrości tych z przeciwnej strony korytarza;
ich pokoje są ślepe, a rekompensatą za brak widoku były szyby nad drzwiami, przez które
sączyła się jarzeniowa poświata.
Maria mogła mieć siedemdziesiątkę. Była na tym etapie życia, gdy kolejne lata nie
postarzają, ale konserwują w osiągniętej z wiekiem formie. Na jej twarzy nie zmieściłoby
się więcej zmarszczek, jej wiotkie ciało nie mogłoby schudnąć bardziej – już teraz na
granicy istnienia. Czesała się z przedziałkiem, spinając włosy z obu stron wsuwkami; siwa
fala niżej miękko okalała jej ptasią szyję.
Wchodząc do pokoju postawiła torbę na łóżku i podeszła do parapetu. Stanęła na palcach
i z uśmiechem pomachała przez zamknięte okno. Ktoś tam czekał na jej znak. Chwilę
stała z uniesiona ręką, podświetlona majowym słońcem, z aureolą białych włosów, a
potem zaczęła się krzątać, anektować przestrzeń. Z torby wyciągnęła jaśka w haftowanej
powłoczce, nocną koszulę, niewielką narzutę ze skrawków kolorowej flaneli i
zakopiańskie bambosze z brązowym futerkiem przy kostce.
Mówiła niemal bez przerwy, zagadywała, wypytywała, opowiadała – wszystko
szczebiotliwie, wysokim tonem. Miała też skłonność do zdrobnień i zwracania się per
„złotko” lub „aniołku”. O dziwo, nie drażniło mnie to, a przynajmniej nie tak bardzo, jak
mogłabym się spodziewać.
Maria przebrała się w łazience. Zabawne, nikomu tutaj nie przyszłoby to do głowy – nikt
nie miał już poczucia intymności czy złudzeń co do różnicy między jego ciałem a
dziesiątkami innych – bladych, nieświeżych, z odleżynami i siniakami po zastrzykach,
zamieniającymi półkule pośladków w kolorową mapę. Ale nie ona. Stanęła przy łóżku w
różowej koszuli do kostek, zapinanej od pasa do wysokiej, obszytej lamówką stójki na
perłowe guziczki. Gdy ruszyła, materiał łopotał wokół jej nóg, co cieszyło ją jak dziecko;
posłała mi jasny uśmiech. Na ile go jej wystarczy? – pomyślałam wtedy, starając się
utrzymać między nami dystans. Nie warto się przywiązywać, przejmować, pozwolić sobie
na litość względem kogokolwiek – z sobą włącznie.
Większość z nas miała niewielkie szanse na ozdrowienie. Śmierć, dla każdego
nieunikniona, ale zbyt odległa, by ją uwzględniać w codziennych rachubach, tu jest czymś
oczywistym, stale obecnym, najbardziej prawdopodobnym. To jak losowanie zielonej
karty, totolotek – kolejni pacjenci wypadają z bębna maszyny losującej. Jak zawsze, gdy
nie mamy na coś wpływu, rozwija się strefa zabobonu, odwracanie uroku, próby
przechytrzenia losu. Nikt z własnej woli nie znajdzie się w jednym pomieszczeniu
z umierającym, by nie napatoczyć się tej z kosą, nie być następnym. Ci, co przy życiu
zostali, kolejne zgony kwitują stwierdzeniem, że było to do przewidzenia, wszak
naznaczyła ich śmierć sąsiada z pokoju; ktoś nieopatrznie był w zabiegowym, gdy się
Stasiek udusił, dostał łóżko po Nowaku, które jeszcze nie ostygło – takie wyjaśnienia
pozwalały wierzyć, że gdyby nie to, gdyby nie był w niewłaściwym miejscu, o
niewłaściwej porze, żyłby dziś. Takie gry, udawanki, strategie przetrwania pozwalają nie
myśleć, co wytłumaczone – nie jest groźne.
Ale wobec Marii trudno było utrzymać dystans. Jej spontaniczny ekstrawertyzm przebijał
moje zapory, a przy tym była taka czysta, nie skażona chorobą, wciąż bardziej z tamtego
świata niż z tego, pachnąca bzami z przyszpitalnego parku.
Złapałam się nawet na żalu, że moja babka, której nie potrafiłam kochać, a z którą nie
potrafiłam zostać do końca, nie była bardziej do Marii podobna. Może wtedy potrafiłabym
z nią rozmawiać, całować w policzek bez wstrętu; być wnuczką, jakiej oczekiwała. Były
takie różne. Babka starzała się brzydko, z całym turpizmem, na jaki stać przemijanie.
Zaropiała, pokryta strupami – była przerażająca. Jej pokój pachniał apteką, a palce
zaciskały się na moim ramieniu niczym szpony - jakby przeczuwała, że marzę o tym, by
uciec, odetchnąć innym powietrzem. Mózg Marii wciąż funkcjonował sprawnie, bez
Alzheimera, bez udarów, bez paraliżu, który zaciążyłby na lewej połowie ciała,
opuszczając kącik ust, zwiotczając mięśnie, też bez opornie wyrywanych z chaosu
w głowie słów, które nie układały się w logiczną całość. Przyglądałam się Marii, lgnęłam
do niej, świadoma, że przypomina to niemożność powstrzymania się od eksplorowania
językiem skrwawionego dziąsła, z którego niedawno wyrwano ząb – tylko bardziej i
bardziej przybliżała mnie do babki, od której usiłowałam uciec.
Nie ja jedna poddałam się urokowi Marii: uwielbiały ją też pielęgniarki, zwłaszcza te
młodsze – Kasia i Anita – świeżo po szkole, struchlałe z przerażenia, gdy rzeczywistość
coraz bardziej odbiegała od ich wyobrażeń. Przychodziły kilkakrotnie za dnia spytać
o samopoczucie, poprawić poduszki, a częściej odprowadzały ją z licznych spacerków
i odwiedzin „innych delikwentów”, jak nazywała pozostałych pacjentów. Dziewczęta
troszczyły się o nią bardziej, niż o całą resztę. Przysiadały na jej łóżku, rozmawiały lub
tylko słuchały opowieści, błądziły palcami po miękkości flanelowej narzuty. Nawet nocą
zaglądały, by rzucić okiem czy śpi i wsłuchać się w jej równy oddech.
Często w nocy nie mogę zasnąć, otwieram oczy i patrzę w ciemność – światła nie można
zapalić, wystarcza poświata ulicznych latarni i księżyca, wyłaniająca z mroku zarys mebli,
fluorescencyjną biel pościeli, od której mocno odbijały się nasze ciała. W takich chwilach
patrzyłam na Marię, tak jak wcześniej skupiałam wzrok na pęknięciach w tynku czy
cieniach drzew tańczących na suficie.
Miała twarz drobną, skurczoną jak rodzynek. Śpiąc z ustami ściągniętymi w rybi
pyszczek wyglądała niczym egipska mumia. Z wiekiem proporcje ciała zmieniają się. Nos
– garbaty i lekko skrzywiony w lewo, na skutek nieleczonych polipów – zdominował
twarz; oczy osiadły głębiej, kości policzkowe nabrały ostrości, rysują się wyraźnie pod
ogorzałą od słońca i cieniutką jak pergamin skórą, naznaczoną pajęczyną zmarszczek i
popękanych naczynek krwionośnych. Może na tym polega ironia starości? Ciała coraz
mniej, a kości niedyskretnie uwypuklają się; powolny proces, który doprowadzi do
obnażenia białego jak śnieg szkieletu. Na razie mumię przypomina tylko podczas snu.
Za dnia mówiła nieustannie, gestykulowała do omdlenia nadgarstków, śmiała się głośno,
piskliwie, zasłaniając usta dłonią o wyraźnych guzełkach stawów. Trudno było uwierzyć,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin