Ball John - W UPALNĄ KOC - KLUB SREBRNEGO KLUCZYKA.rtf

(1137 KB) Pobierz

Ball John

W UPALNĄ KOC

KLUB SREBRNEGO KLUCZYKA

 

 

Rozdział I

• projektował W KO WALCZY!

f Za dziesięć trzecia nad ranem miasteczko Wells pogrą- (£ żone było w bezruchu, upale i bezwładzie. Prawie wszyscy ■/ ■ jego mieszkańcy, w liczbie jedenastu tysięcy, niespokojnie przewracali się z boku na bok; ci, którzy w ogóle nie mogli zasnąć, przeklinali duchotę i absolutny brak orzeźwiają- ^ cego wiaterku. W powietrzu zawisł sierpniowy, gęsty i ciężki upał .Karoliny.

Księżyc zaszedł. W dzielnicy handlowej kilka latarni rzucało fcień na zamknięte sklepy, na jedyne w mieście ki- , no, na milczące stacje benzynowe. Na rogu, gdzie ulicę pod kątem prostym przecinała autostrada, włączona była auto- i ma tyczna aparatura klimatyzacyjna w aptece Simoha, a jej f’regul«rtie tętno pulsowało w milczeniu nocy. Po drugiej ; stronie ulicy, przy krawężniku, zaparkowany był jedyny Radiowóz policji w Wells, który pełnił całonocną służbę jflbfitrolową.

11| Kierowca. Sam Wood, wypełniał formularz raportu, Biocno ściskając długopis w grubych palcach. Przydziałową Mlportówkę oparł o kierownicę i przy słabym świetle prze- ■jczającym się do wozu stawiał kształtne drukowane litery. HŁmiennie donosił, że zgodnie z otrzymanym rozkazem za- Mjńczył objazd dzielnicy mieszkaniowej i że wszędzie pa- fwje spokój i porządek. Tę opinię formułował z dumą. Raz ■bzcze jak zawsze w ciągu ostatnich trzech lat, uświadomił

Jpbie, że o tej porze nocy jest najważniejszym ze wszyst- jjch czuwających i pełniących służbę w całym mieście.

Copyright

Skończy! pisać, położył raportówkę na siedzeniu obok siebie i znów rzucił okiem na zegarek. Dochodziła trzecia, pora na przerwę i filiżankę kawy w barze dla zmotoryzo- ] wanych. Ale wskutek upału zaniechał-myśli o kawie; lepiej będzie napić się czegoś zimnego. Czy^zrobić przerwę teraz, czy najpierw przejechać przez dzielnicę slumsów? To była jedyna czynność, której zdecydowanie nie cierpiał, ale na- leżała do jego obowiązków. Przypomniawszy sobie raz jeszcze, jak ważne zajmuje stanowisko, postanowił przerwę nieco odłożyć. Wrzucił bieg i ruszył z zawodową płynnoś­cią wykwalifikowanego kierowcy.

Przeciął pustą autostradę i po kocich łbach skierował się I w stronę dzielnicy murzyńskiej. Prowadził wóz ■ bardzo wolno, wspominając noc, kiedy — wiele miesięcy temu — j przejechał psa. Bydlę spało na środku ulicy, a Sam nié zauważył go dość wcześnie i nie zdążył wyminąć. Przy-I pomniał sobie, jak klęczał na jezdni, trzymał łeb psa i pa-"; trzył w jego przerażone, zbolałe, ufne i proszące oczy. Po I chwili nadeszła śmierć, a choć Sam często jeździł nà 'polo-l vania i choć powszechnie uchodził za człowieka twardego, ] nie mógł oprzeć się uczuciu litości dla psa i żalu, że to on.§ właśnie go zabił. Teraz nie odwracał więc oczu od drogik unikając najgorszych wybojów i wypatrując psów.

Po zal. ończeniu krótkiego objazdu dzielnicy murzyńskimi;. Sam przyhamował na wyboistym przejeździe przez toi® kolejowe i powoli ruszył ulicą między dwoma rzędami stiE rych, brzydkich, przeważnie nie pomalowanych drewniej»' nych domów. To była dzielnica białej biedoty, schronień» tych, którzy nie mieli pieniędzy ani widoków na pieniądS“' ani większych ambicji. Sam całą uwagę skupił na wymij^K ni u dziur w jezdni. Potem spojrzał w górę i zobaczył przèlfr sobą, o kilka domów dalej, żółty, zniekształcony prostokąt»

światła, będący oknem domu, który chyba należał do ro­dziny Purdy.

Światło o tej porze mogło oznaczać ból brzucha albo wie­le innych rzeczy. Sam gardził ludźmi, którzy nocą gapią się w cudze okna, ale funkcjonariusz policji na służbie — to zupełnie inna historia. Cicho podjechał do krawężnika, aby nikogo niepotrzebnie nie budzić, i zwolnił na tyle, by móc dokładnie sprawdzić, dlaczego o trzeciej piętnaście nad ranem w kuchni u Purdych pali się światło, chociaż zdawało mu się to jasne.

W kuchni paliła się jedna stuświecowa żarówka, zawie­szona na sznurze pośrodku sufitu. Zasłony z cienkiej, wiot­kiej koronki, zaciągnięte w martwym bezruchu za otwar­tym oknem, bynajmniej nie przesłaniały jaskrawo oświet­lonego wnętrza. Doskonale widoczna stała tam odwrócona plecami Delores Purdy. Była bez koszuli, jak dwakroć już zdarzyło się w ciągu minionych paru tygodni.

Dokładnie w chwili gdy radiowóz znalazł się na wprost okna, Delores zdjęła z kuchenki mały rondelek, odwróciła się i przelała jego zawartość do filiżanki. Sam widział wy­raźnie jej piersi szesnastolatki i przyjemne zaokrąglenie młodocianych ud. Ale coś u Delores odpychało go, nawet widok jej nagiego ciała nie potrafił wzbudzić zaintereso­wania. Odgadywał przyczynę — to dlatego, że była zawsze niedomyta albo takie sprawiała wrażenie. Podniosła fili­żankę do ust i to go upewniło, że nikt w domu nie zacho­rował, odwrócił więc oczy. Przez chwilę rozważał, czy nie ostrzec jej, że jest na publicznym widoku, ale się rozmyślił, bo o tej porze pukanie mogło obudzić cały dom pełen dzie­ciaków. A zresztą nie mogła przecież otworzyć drzwi, sko­ro nic na sobie nie miała. Na następnym rogu Sam skręcił i pojechał z powrotem w kierunku autostrady.

Choć nie widać było żadnego ruchu, zatrzymał się przed skrzyżowaniem, a potem skierował się na północ; Dodał gazu i gorące powietrze zaczęło wpadać w okna samocho­du, stwarzając złudzenie przewiewu. Przez następne trzy minuty utrzymywał tempo, aż dotarł do granic miasta. Zdjął nogę z pedału gazu, przejechał linię graniczną i lek­ko wprowadził wóz na parking przy otwartym całą noc ba- rze. Wygramolił się zręcznie, jak na mężczyznę takiej tu­szy, i wszedł do restauracji.

Wewnątrz było jes^pze goręcej niżina dworze, .środek pomieszczenia zajmował kontuar w kształcie litery U, po­kryty podniszczonym plastykiem. Wzcjłuż jednej ściany stał rząd lóż z twardej sklejki, nie zapewniających wygody i wielkiej intymności. Zainstalowany w jednym z okien absolutnie za słaby klimatyzator tłoczył cieniutki strumień chłodnego powietrza, lecz znikał on bez śladu zaledwie

o              kilka centymetrów' od otworu, w którym się narodził. Drewniane ściany pomalowano kiedyś na jakiś odcień bieli, ale z wiekiem farba zżółkła. Nad rusztem czarna pla­ma gorącej, tłustej pary upamiętniała na wieki tysiące ba­rowych zamówień, upieczonych, zjedzonych i zapomnia­nych.

Nocą obowiązki bufetowego pełnił chudy dziewiętnasto­letni wyrostek o długich rękach wystających z mankietów przybrudzonej koszuli, jak gdyby rozciągnęła je jakaś pie­kielna maszyna. Na kościstej twarzy widniały-ślady trądzi­ku, dolna warga zaś zwisała odrobinę, nadając mu wyraz wyzywający lub niezdecydowany. Gdy Sam wszedł, do środka, chłopak leżał zgięty w pół na kontuarze, cały ciężar. j ciała opierając na łokciach. Sprawiał wrażenie kompletnie : pochłoniętego lekturą krwawego komiksu.

Na widok przedstawiciela władzy szybko schował książ- 1

kę pod kontuar,-wyprostował się i już gotow był spędzić «¿¿inadchodzące minuty w towarzystwie strażnika miasta po- grą&one we śnie; Gdy Sam opadł na jeden z trzech oca­lałych stołków barowych, które miały jeszcze nie zniszczo- -ne miękkie siedzenia, buletowy sięgnął po gruby kubek do

              kawy.

~ Nie, Ralph, nie chcę kawy, jest za gorąco — powie- I dział Sam. — Daj mi dużą butelkę coca-coli.

Zdjął czapkę i prawym ramieniem otarł czoło.

' bufetowy wybrał szklankę wypełnioną do połowy ka- kami lodu, otworzył butelkę i dopełnił szklankę pły- i i pianą.

iiedy piana opadła, Sam opróżnił szklankę, possał ka- ek lodu, dopóki się nie rozpuścił, a potem zapytał: j--ICto dziś wygrał?

-              Ricci — odpowiedział bez wahania Ralph. — Wer- ;t niejednomyślny, ale może teraz ubiegać się o mi- :óstwo.

Sam ponownie napełnił szklankę, wysączył ją do dna H ! i dopiero wówczas wypowiedział swoje zdanie:

~ Dobrze, że wygrał Ricci. Ja tam nie przepadam za Włochami, ale przynajmniej biały będzie mógł sięgnąć po mistrzostwo.

Bufetowy szybko pokiwał głową na znak zgody.

              Mamy teraz sześciu czarnych mistrzów, we wszyst­kich górnych wagach. Nie rozumiem, jak to jest, że się tak dobrze biją.

Oparł dłonie o kontuar i rozcapierzył kościste palce, da­remnie próbując nadać im pozory siły i mocy. Spojrzał na potężne dłonie policjanta i pomyślał, czy i on będzie miał kiedyś takie ręce.

Sam poczęstował się ostatnim kawałkiem ciasta, leżącym

na kontuarze pod przybrudzoną pokrywą z plastyku.

              Kiedy oberwą cios, nie odczuwają tego tak jak ty czy ja — wyjaśnił. — Mają inny system nerwowy. Sąfjak zwierzęta: żeby ich rzucić na łopatki, musisz rąbnąć, rzeż- nickim toporem. W tym sęk. Dlatego wygrywają, dlatego nie boją się stawać na ringu.

Ralph pokiwał głową; jego oczy mówiły, że Sam wypo­wiedział ostatnie słowo na ten temat. Wygładził plastyko­wy obrus.

              Mantoli był dziś w mieście. Przywiózł ze sobą córkę. Mówią, że dobra sztuka.

              Myślałem, że przyj edzie dopiero po pierwszym.

Bufetowy pochylił się do przodu i wytarł kontuar szarą

cd brudu mokrą ścierką.

              Wykończenie amfiteatru będzie kosztowało więcej, niż zaplanowano. Teraz wykombinowali, że jeśli mają spła­cić kredyt w terminie, będą musieli drożej liczyć za bilety. Podobno Mantoli przyjechał do miasta, żeby pomóc im w skalkulowaniu, ile ludzie zgodzą się bulić.

Sam wlał resztę coca-coli do szklanki.

              Nie wiem — zauważył. — Ta historia może się udać albo może być fiaskiem stulecia. Nie znam się na muzyce klasycznej, ale nie wyobrażam sobie tłumów tłoczących się do nas po to tylko, żeby usłyszeć, jak Mantoli dyryguje zespołem. Wiem, że to orkiestra symfoniczna i tak dalej, ale ci, którzy lubią takie rzeczy, mogą słuchać tej samej orkiestry przez całą zimę i nie muszą przyjeżdżać po to do nas, żeby na dodatek siedzieć na twardych ławkach. A je­żeli będzie padało?

Wychylił szklankę do dna i spojrzał na zegarek.

              Właśnie, co wtedy? Ja też nie przepadam za muzyką, przynajmniej za taką mądrą — zgodził się Ralph — ale

myślę, że jeżeli zdołają, tak jak to obigcują, zainteresować nami turystów i ściągnąć tu ludzi z forsą, to może rzeczy­wiście ta dziura się ożywi, a my wszyscy na tym skorzy­stamy.

Sam podniósł się.

              Ile płacę? — zapytał.

              Piętnaście centów, ciasto na rachunek firmy, bo to był ostatni kawałek. Przyjemnej nocy, panie Wood.

Sam położył na kontuarze ćwierć dolara i odwrócił się. Raz jeden bufetowy odważył się powiedzieć mu po imie­niu, lecz zmrożony potępiającym spojrzeniem nigdy już więcej tego nie próbował. Odtąd mówił już zawsze „panie Wood”, tak jak Sam sobie życzył. Sam wsiadł do samocho­du i nim ruszył autostradą w kierunku miasta, złożył krót­ki meldunek przez radiotelefon. Oparł się wygodnie, przy­gotowany na monotonię, która wypełnia ostatnie godziny nocy.

Ńadal było duszno, mimo że wóz zaczął nabierać szyb­kości. Po raz pierwszy od chwili objęcia służby Sam prze­klął ten parny upał, zapowiadający jeszcze jeden dzień skwaru. A to znów zwiastowało kolejną upalną noc, może nawet kilka. Zbliżywszy się do śródmieścia, Sam zwolnił. Nocą miasto było wyludnione, ale siłą nawyku przejechał przez ten niewielki obszar powoli. Jeszcze raz pomyślał

o              Dęlores Purdy. Bardzo .młodo wyjdzie za mąż — doszedł do wniosku — i ktoś będzie miał z nią furę rozkoszy w łóż­ku. — Iw tym momencie zobaczył coś leżącego na drodze przy następnej przecznicy.

Docisnął pedał gazu i samochód wyrwał do przodu. W świetle czterech reflektorów przedmiot rósł, aż Sam zahamował i zatrzymał wóz na środku jezdni, o jakieś dwa metry od człowieka rozciągniętego na asfalcie.

s

Zapalił czerwone światła ostrzegawcze i szybko wysko­czył z wozu. Zanim pochylił się nad leżącym, rozejrzał się dokoła; rękę trzymał w gotowości na spoczywającym w kaburze pistolecie kalibru 0,38. Nie dojrzał niczego prócz cichych domów i tWardej nawierzchni jezdni. Chwilowo uspokojony, Sam przyklęknął na jedno kolano obok Je­żącego.

Człowiek ten spoczywał na brzuchu, z ramionami nad głową, z nogami szeroko rozrzuconymi, z twarzą zwróconą w lewo. tak ¿e prawy policzek przylegał do mocno sfatygo- j wanego betonu. Nienormalnie długie włosy zakrywały mu I kark i opadały w puklach na kołnierz marynarki. Niespex- ; I na dwa metry dalej Leżała laska spacerowa ze srebrną ■ gałką. Pośrodku ulicy sprawiała wrażenie dziwnie bez-J bronne.

Sam lewą ręką spróbował wyczuć bicie serca mężczyzny, j Mimo skwaru miał on na sobie ciasno zapiętą kamizelkę, j toteż Sam nie mógł stwierdzić żadnych oznak życią. Po- j tem przypomniał sobie wszystko, co czytał o pozornej j śmierci. Sam nigdy nie przeszedł specjalnego przeszkolę-1 nia policyjnego; po prostu go zaangażowano, w ciągu jed- ] nogo dnia powiedziano mu, na czym polegają jego obo-| wiązki, a potem posłano do roboty. Ale zgodnie z instruk- I cją przestudiował rozporządzenia i prawa miejskie, okręgo- i we i stanowe, przeczytał też dwa czy trzy podręczniki, j jakie znalazł w małym budynku komendy. Miał dobrą pa- j mięć, więc skorzystał teraz z przyswojonych niegdyś wia- i domości.

„Nigdy nic zakładaj, ze człowiek, nie żyje, dopóki lekarz | nic orzeknie zgonu. Mógł tylko zemdleć, zostać ogłuszony ! Ivb stracić przytomność z wielu innych przyczyn. Osoby 1 cierpiące na wstrząs insulinowy często błędnie uważano za i zmarłe, a niekiedy odzyskiwały przytomność już po prze­

wiezieniu do kostnicy. Z loyjątkiem wypadków, gdy obra­żenia cielesne muszą być śmiertelnej ja k na przykład obcię­cie głowy, należy zawsze zakładać, że człowiek dopóty żyje, dopóki rozkład nie osiągnął stopnia uniemożliwiającego za­chowanie życia”.

Sam spiesznie powrócił do wozu i chwycił słuchawkę ra­diotelefonu. O tej porze nocy nie uważał za konieczne uży­wać oficjalnego języka, więc gdy tylko otrzymał połącze­nie, zaczął mówić szybko i wyraźnie:

—- Mniej więcej na rogu ulicy Piney i autostrady czło­wiek na jezdni, wydaje się martwy. W pobliżu nie widzę śladów niczyjej obecności, od kilku minut nie ma żadnego ruchu. Wyślij natychmiast lekarza i karetkę.

Sam urwał i zastanowił się, czy forma meldunku była właściwa. W tej nowej dla niego sytuacji pragnął postępo­wać, jak należy. Ale głos nocnego dyżurnego wyrwał go z tych rozmyślań.

              Zostań na miejscu. Czy ustaliłeś tożsamość ofiary?

              Nie, jeszcze nie — odpowiedział Sam po chwili. — Nigdy chyba tego człowieka nie widziałem. Ale zdaje się, że wiem, kto to jest. Ma długie włosy, nosi kamizelkę, cho­dzi z laską. Niewysoki, około metra sześćdziesiąt pięć.

igl To Mantoli — zawołał dyżurny. — Ten dyrygent. Kierownik festiwalu. Jeżeli to on i jeżeli nie żyje, będzie z tego straszna draka. Powtarzam, zostań na miejscu.

Sam powiesił słuchawkę i szybko powrócił do leżącego mężczyzny. Do szpitala było niedaleko i karetka powinna przybyć w ciągu pięciu minut. Kiedy Sam ponownie na­chylił się nad ciałem, przypomniał mu się przejechany pies. Ale to było bez porównania gorsze.

Wyciągnął rękę i bardzo delikatnie położył ją na tyle głowy nieznajomego, jak gdyby dotknięciem mógł go po­cieszyć i zapewnić, że zaraz nadejdzie pomoc, że tylko jesz-

Rozdział ii

Cztery minuty po czwartej nad ranem telefon zadzwonił przy łóżku Billa Gillespiegó, ■¡komendanta policji miasta Wells. Nim podniós^ słuchawkę, Gillespie odczekał kilka sekund, aby choć częściowo otrząsnąć się ze snu. Sięgając do telefonu wiedział już, że będą kłopoty, i to zapewne , duże kłopoty, w przeciwnym wypadku bowiem dyżurny I sam dałby sobie radę. Rzeczywiście, w aparacie odezwał się nocny dyżurny. ' ••

              Szefie, przykro-mir że. pana budzę, ale jeżeli Sam Wood się nie myli, mamy do czynienia z morderstwem z premedytacją.

Gillespie usiadł niechętnie i spuścił nogi z łóżka. •

              Turysta?

              Nie, niezupełnie. O ile Sam zdołał ustalić, zabity zo­stał Enrico Mantoli — wie pan, ten facet, który miał u nas

I zorganizować festiwal muzyczny. Niech mnie pan dobrze I zrozumie, szefie, jak dotąd nie jesteśmy nawet pewni, że I ten człowiek nie żyje, ale jeśli tak jest, a Sam prawidłowo I ustalił tożsamość, ktoś sprzątnął naszą miejscową sławę i festiwal muzyczny pewnie diabli wzięli.

illespie był już teraz zupełnie rozbudzony. Ma-

powinien objąć komendę. Pobrane niegdyś w Tek-

eszkolenie zawodowe umożliwiło mu znalezienie ■ch słów.

Dra, słuchajcie. Zaraz przyjadę. Wyślijcie tam na-

t lekarza i karetkę, a także fotografa, i wytrzaśnij-

szukając stopami rannych pantofli, uświadomił

cie skąd jeszcze paru ludzi. Powiedzcie Woodowi, żeby do mojego przyjazdu nie ruszał się z miejsca. Znacie proce­durę?

Nocny dyżurny, który nigdy dotąd nie miał do czynienia z morderstwem, odpowiedział, że zna. Gillespie odłożył słuchawkę, wstał i zaczął się śpiesznie ubierać, w myśli układając już sobie, co zrobi p.o przybyciu na miejsce zbrodni. Komendantem policji i mieszkańcem miasta Wells był od dziewięciu zaledwie tygodni, a: teraz będzie musiał się wykazać. Schyliwszy się, by zasznurować buty, pomy­ślał. że z całą pewnością zrobi wszystko, co trzeba, ale mi­mo to pragnął mieć już za sobą piętrzące się przed nim trudności.              V-:

Choć miał dopiero trzydzieści - dwa lata, Bill Gillespie wierzył święcie, że potrafi wybrnąć z każdej trudnej sy­tuacji. Dzięki temu, iż mierzył metr dziewięćdziesiąt, mógł na większość ludzi spoglądać dosłownie z góry. Gwałtow­ność charakteru przypłacił niegdyś zerwaniem z dziewczy­ną, którą zamierzał pojąć za żonę, ale jednocześnie ta ce­cha bez śladu zmiatała z drogi wiele codziennych przeszkód. Jeśli spadło mu na kark morderstwo, znajdzie sprawcę, a w trakcie dochodzenia nikt nie ośmieli się podważać --j jego autorytetu.

Nagle przypomniał sobie, że dyżurny nie powiedział mu, 1 w którym miejscu popełniono zbrodnię. Ze złością podniósł » słuchawkę, ale w pośpiechu źle wykręcił numer. Zanim jeszcze rozległ się sygnał, cisnął słuchawkę na widełki, bo . z góry wiedział, że będzie pomyłka. Później, zmuszając się do zachowania spokoju, spróbował po raz wtóry.

Dyżurny policjant, który spodziewał się tego telefonu, ; odezwał się natychmiast.

              Gdzie to jest? -r zapytał Gillespie.

              Na autostradzie, szefie, tuż przy ulicy Piney. Karetka już tam jest, a lekarz orzekł zgon. Na razie nie udało się definitywnie ustalić tożsamości.

              Dobra — odparł komendant i rzucił słuchawkę na wi­dełki. Zły był na siebie, że musiał dzwonić po raz drugi i zadać to pytanie. Dyżurny powinien był za pierwszym razem powiedzieć mu, w którym miejscu znaleziono ciało

Prywatny samochód Billa Giilespiego wyposażony był w syrenę, czerwone światła w tylnym oknie i policyjny radiotelefon. Komendant wskoczył do środka, kopnął roz­rusznik, poderwał wóz od krawężnika i dodał gazu, choć silnik jeszcze się nie rozgrzał. Nie minęło pięć minut, gdy ujrzał przed sobą radiowóz policyjny, karetkę i małą grup­kę ludzi stojących pośrodku autostrady. Gillespie szybko do nich podjechał, ostro zahamował i wyskoczył, zanim wóz zdążył się zupełnie zatrzymać.

Nie odzywając się do nikogo, spiesznie podszedł do ciała, wciąż jeszcze rozciągniętego na jezdni, potem przyklęknął i przesunął po nim rękoma.

              Gdzie jest jego portfel? — zapytał.

Sam Wood wysunął się do przodu, by odpowiedzieć:

              Nie ma. Ja przynajmniej nie znalazłem go przy zwłokach.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin