Juliusz słowacki _ Ojciec zadżumionych.pdf

(367 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska.
JULIUSZ SŁOWACKI
 
Ojciec zadżumionych
 -
Dla objaśnienia następnego poematu potrzeba mi nieodbicie powiedzieć kilka słów o kwa-
rantannie na pustyni między Egiptem a Palestyną, blisko miasteczka El-Arish. Wymy-
słem to jest dziwnym Mohameda Ali, że między dwoma swoimi państwami naznaczył
myślą na błędnym piasku granicę i pod karą miecza zmusił wolne Beduiny rozbijać w tym
miejscu namioty i żyć przez dni kilkanaście pod dozorem straży i doktora; inaczej zaś
z Egiptu do Syrii dostać się nie mogą. Podróżując na wielbłądzie musiałem podobnemu
ulec losowi. Po ośmiu dniach drogi przybyłem z Kairu na smutną dolinę piaszczystą, abym
na niej przez dni dwanaście zamieszkał. Zrazu pojąć nie mogłem, jak miejsce puste, bez
żadnego domu, błędnym piaskiem zawiane, mogło prawu ludzkiemu podlegać; ale miecz
baszy zdawał się wisieć w błękitnym niebie nad głową moich przewodników Arabów, bo
przybywszy na dolinę kwarantanny kazali zaraz uklęknąć wielbłądom, a w twarzach ich
czarnych widać było głębokie poddanie się ludzi wolnych pod prawo strasznego człowie-
ka. Przybył doktor z miasteczka El-Arish; pierwsze to było miasteczko, które od wyjazdu
z Kairu obaczyłem z daleka, a doktor pierwszym napotkanym człowiekiem. Pan Steble,
tak się nazywał ów lekarz, emigrant włoski, ożeniony świeżo z panną Malagamba, sławną
pięknością na Wschodzie, o której Lamartine z takim uniesieniem rozpowiada, starał się
natychmiast mój pobyt pod otwartym niebem jak najwygodniejszym uczynić; wydał ze
składu kilka namiotów dla naszej podróżnej gromadki; a jak się później dowiedziałem,
rączki jego żony grzęzły w białej i srebrnej mące, aby mi na chlebie europejskim nie za-
brakło. Rozłożywszy się pod namiotem przywykać zacząłem do smutnego widoku, który
mnie otaczał. Opodal nieco rzeczka, sucha prawie aż do dna, przerzynała piasku dolinę
i szła do morza, za nią szara wstęga palmowych lasów; od północy błękitna szarfa Morza
Śródziemnego roztrącała się o piasek i smutnym gwarem fal napełniała ciche nad pustynią
powietrze; nad morzem zaś, na piramidalnej piasku mogile, błyszczał białą kopułą mały
grobowiec Szecha, straszny, albowiem tam, w jego lochach, składano umarłych z dżumy;
a zaś architektura jego i żółtawa białość nadawały mu pozór kościotrupa. Z innych stron
wzgórza piaskowe i na nich straży namioty, i patrzący na kwarantannę strażnicy w ja-
skrawych orientalnych ubiorach; w środku zaś doliny niby stożec piaskowy, z którego
muezin obwoływał donośnym głosem wielkość Boga rano, wieczorem i w nocy. Wszyst-
kie te obrazy czytelnik drugi raz odbite znajdzie w następującej powieści; a pokażą się mu
we właściwszym świetle, albowiem je zobaczy przez łzy ludzkie. Co do mnie, przywykać
zacząłem do mego namiotu i podobałem sobie w ciszy piaskowego stepu i w szumie mo-
rza, do którego brzegów pozwalano mi chodzić wziąwszy z sobą jednego z kwarantanny
strażników. W wigilią Bożego Narodzenia ( r.), kiedy z tej spokojnej pustyni myśli
moje odbiegły aż do dalekiej ojczyzny mojej i ku owym dniom, które dawniej spędzałem
na ucztach w gronie rodzinnym, okropna burza, przewiewana wichrem z Morza Czerwo-
nego na Śródziemne, gruchnęła w nocy i polała się deszczem piorunów na mój namiot
oddalony od ludzi. W smutne i zamyślone o kraju serce zaczęło wchodzić powoli przera-
żenie… Szeleszczący od wichrów i deszczu namiot chwiał się nade mną i zaczerwieniony
od piorunów wydawał się ognistym i strzegącym łoża bezsennego cherubinem… Wicher
mi zagasił światło, a wilgotny knot na nowo zapalić się nie chciał. Próżne tu byłyby opisy;
albowiem wielkością biblijną nacechowana była ta burza w pustyni — Anhelli myślał, że
już przyszedł wicher, który go z ziemi zwieje i zaniesie w krainę cichą — przeszła jed-
nak ta bezsenna noc zgrozy, a gdy nad rankiem wyszedłem z namiotu, chmury żelazne
okrywały niebo i drobny deszczyk zasmucał powietrze. Ale nie tu był koniec przestra-
chów; krzyk Arabów uwiadomił mnie o nowym niebezpieczeństwie: owa rzeczka, gdzie
wczora zaledwo nitka wody sączyła się po piaskowym korycie, nabrzmiała nocną ulewą
i srebrnymi płetwami prosto biegła roztoczyć się po dolinie, na której stały nasze na-
mioty; zaledwo kilka chwil czasu zostawało do ratunku; unieśliśmy za pomocą Arabów
namioty nasze na najbliższe wzgórze piaskowe, a zaraz po nas przyszła woda napełnić owe
kręgi piaskowe, które jako ślady naszych zerwanych domów zostały w dolinie. Zziębły
i ponury patrzałem ze wzgórza na tryumf tej biednej rzeczki, a patrząc tak, dziwnego
doznawałem wrażenia. Bez dachu, bez ognia, bez pokarmu, doznawszy morskiego prawie
na ziemi rozbicia, nie mogłem jednak udać się do bliskiego miasteczka, gdzie byli ludzie,
ani prosić, aby mię pod dach jaki przyjęto i przy gościnnym posadzono ognisku. A mogły
nadejść okropniejsze burze, mogło nareszcie przyjść morze i zatopić wzgórze, na którym
stałem; a wszystko to trzeba było własnymi siłami wytrzymać, ocalić się lub zginąć, pod
okiem ludzi, którzy się mnie i rzeczy moich dotknąć nie mogli i nie śmieli. Wyjaśniło się
na koniec niebo, a ja, nauczony doświadczeniem, już nie w dolinie, lecz na wzgórzu naj-
wyższym rozbiłem namiot; i przyszły dnie pogodne, ciche, spokojnie płynące w pustyni.
Drogman¹ mój Soliman, sławny z tego i chełpliwy, że był niegdyś tłumaczem Cham-
poliona, Roseliniego, Fresnela i wielu innych, opowiadał mi o swoich dawnych panach
różne drobne szczegóły ich podróży i ze mnie zapewne zbierał zapas małych postrze-
żeń, którymi będzie bawił przyszłych wędrowników. Wieczorem zaś, usiadłszy na ziemi
u wejścia do namiotu, piękny ten Arab, z długą brodą, oświecony wzierającym między
płótna księżycem, śpiewał mi stro z poematów arabskich, których dźwięk niezrozumia-
ny i smutna nuta kołysały mnie do snu. A wtenczas — może mnie anioł snów okrywał
płaszczem rycerza Solimy i naznaczał krzyżem czerwonym na piersiach, a zaś Araba te-
go przemieniał w giermka śpiewającego smutne dumy z ziemi rodzinnej. Lecz dosyć już
o tym śnie tajemniczym życia mojego, o tym złotym stepie i o tym namiocie, gdzie mia-
łem chwile spokojne, gdzie budząc się, przez roztworzone płótno oczy moje napotykały
konstelacją Oriona, tak podobną do gwiaździstej lutni zawieszonej przez Boga nad bied-
nym namiotem błędnego Polaka. Dosyć o tym cichym tygodniu życia — przeminął. —
Wielbłądy moje znów uklękły przede mną i podniosły się z pielgrzymem zadumanym,
wyciągając długie, wężom podobne szyje ku grobowcowi Chrystusowemu; a kiedy już
byłem o godzinę drogi ku wschodowi, obróciłem się na siodle, aby raz jeszcze spojrzeć
na mój namiot zielony; obaczyłem go na wzgórzu i zdawało mi się, że sam wyszedł na
miejsce wysokie, aby mnie pożegnać; a czy to ludzie pakując rzeczy, czyli też sam namiot,
nie czując już w sobie mieszkańca, wyrwał kilka kołów z piasku i skrzydłem powiewał za
mną, pokazując mi swoje łono czarne i puste. — Odwróciłem się od tej rzeczy, co miała
serce rozdarte po mnie. A wkrótce zaczęły się pokazywać na piasku lilije² białe, zwiastu-
jąc, że się zbliżam do żyźniejszej krainy; i pomyślałem, że na te same kwiaty obróciwszy
oczy mówił Chrystus do uczniów swoich, aby się nie troszczyli o jutro i o rzeczy z tego
świata, patrząc na lilie, które Bóg odziewa.
Oto jest opis kwarantanny odbytej przeze mnie na pustyni; gorszą daleko wysiedział
ów starzec opowiadający nieszczęścia swoje w następnym poemacie. Historia jego boleści
nie jest całkowicie zmyśloną: opowiadał mi ją doktor Steble, któremu tak za nią, jako
za chleby i za uprzejmość dla mnie podziękowałbym tutaj, gdybym wiedział, że te kilka
wyrazów znajdzie go na pustyni. Ale czymże jest dla niego wspomnienie w niezrozumia-
nym języku i wymówione głosem, który zaledwo się tak rozchodzi, jak kręgi na wodzie
po rzuconym do niej kamieniu?
Trzy razy księżyc odmienił się złoty,
Jak na tym piasku rozbiłem namioty.
Maleńkie dziecko karmiła mi żona,
Prócz tego dziecka, trzech synów, trzy córki,
¹d
o man
(z arab.) — bliskowschodni tłumacz i przewodnik. [przypis edytorski]
²
i e
(daw.) — dziś: lilie. [przypis edytorski]
Rodzina
   
Ojciec zadżumionych
Cała rodzina, dzisiaj pogrzebiona,
Przybyła ze mną. Dziewięć dromaderów
Chodziło co dnia na piasku pagórki
Karmić się chwastem nadmorskich ajerów;
A wieczór — wszystkie tu się kładły wiankiem,
Tu, gdzie się ogień już dawno nie pali.
Córki po wodę chodziły ze dzbankiem,
Synowie moi ogień rozkładali,
Żona, z synaczkiem przy piersiach, warzyła.
Wszystko to dzisiaj tam — gdzie ta mogiła
Promienistemu słońcu się odśmiecha,
Wszystko tam leży pod kopułką Szecha.
A ja samotny wracam — o boleści!
Trzy razy wieków przeżywszy czterdzieści,
Odkąd do mego płóciennego dworu
W tej kwarantannie wszedł anioł pomoru.
O! niewiadoma ta boleść nikomu,
Jaka się w moim sercu dziś zamyka!
Wracam na Liban, do mojego domu —
W dziedzińcu moim pomarańcza dzika
Zapyta: „Starcze! gdzie są twoje dziatki?” —
W dziedzińcu moim córek moich kwiatki
Spytają: „Starcze! gdzie są twoje córki?”
Naprzód błękitne na Libanie chmurki
Pytać mię będą o synów, o żonę,
O dzieci moje, wszystkie pogrzebione
Tam, pod grobowcem tym okropnym Szecha —
I wszystkie będą mię pytały echa,
I wszyscy ludzie, czy wracam ze zdrowiem,
Pytać się będą. — Cóż ja im odpowiem⁈
Przybyłem. Namiot rozbiłem na piasku.
Wielbłądy moje cicho się pokładły;
Dziecko, jak mały aniołek w obrazku,
Karmiło wróble, a ptaszęta jadły,
Aż do rąk prawie przychodząc dziecinie. —
Widzisz tę małą rzeczułkę w dolinie?
Od niej wracała najmłodsza dziewczyna,
Z dzbankiem na głowie, prościutka jak trzcina.
Przyszła do ognia i wodą z potoku,
Śmiejąc się, lekko trysnęła na braci. —
Najstarszy — z ogniem zapalonym w oku
Wstał, dzbanek wody chwycił w drżące dłonie
I rzekł: „Sam Bóg ci za wodę zapłaci,
Bo chcę pić jak pies, bo ogień mam w łonie”.
To mówiąc, wodę wypiwszy ze dzbana,
Powalił się tu jak palma złamana.
Przybiegłem — nie czas już było ratować. —
Siostry go chciały martwego całować;
Krzyknąłem wściekły: „Niech się nikt nie waży!
Porwałem trupa i rzuciłem straży,
Aby go wzięła na żelazne zgrzebła
I tam, gdzie grzebią zarażonych, grzebła.
A od tej nocy tak pełnej boleści
Naznaczono mi nowych dni czterdzieści.
Cierpienie, Samotność
Dziecko
Choroba, Śmierć
Pogrzeb, Trup
   
Ojciec zadżumionych
Tej samej nocy Hafne i Amina
Umarły leżąc na łożu przy sobie.
A patrz! — tak cicho umierały obie!
Że choć po śmierci najstarszego syna
Oczy się moje do snu nie zawarły,
A nie słyszałem, jak obie umarły.
I nawet matka własna nie słyszała,
Choć wiem, że także tej nocy nie spała.
Rankiem obiedwie³ sine jak żelazo,
Dwie moje córki zabite zarazą,
Wywlec kazałem strażnikom z namiotu;
I porzuciły nas! — i bez powrotu!…
A jak dorosłym przystoi dziewicom,
Włosami ziemię zamiotły rodzicom.
Widzisz te słońce w niebie lazurowym?
Zawsze tam wschodzi za lasem palmowym,
Zawsze zachodzi za tą piasku górą;
Zawsze te⁴ niebo nie splamione chmurą:
A mnie się zdało wtenczas, nie wiem czemu,
Że słońce słońcu nie równe złotemu;
I już nie takie, jakie było wczora⁵,
Ale podobne do słońca upiora.
A niebo, które patrzało na zgubę
Mego rodzeństwa, moich trojga dzieci:
Tak mi się mgliste zdawało i grube
Ziemi wyziewem i słońca purpurą,
Że nie wiedziałem, czy pacierz doleci
Do Pana Boga, co się zakrył chmurą.
I tak dni dziesięć przeszło, choć nie skoro⁶.
Reszta mych dzieci żyła — wszystko czworo.
Małżonka moja serce miała lżejsze,
I nawet moje dzieciątko najmniejsze
Żyło i kwiatkiem nie chciało usychać —
Ja sam nareszcie zacząłem oddychać;
Bo nie wierzyłem, żeby wziąwszy troje
Bóg mi chciał zabrać wszystkie dzieci moje.
O! była to więc piekielna godzina!
Gdy patrząc na twarz najmłodszego syna
Śmierć zobaczyłem! — Ach, ja go tak strzegłem!
Pierwszy na twarzy znak wystąpił drobny;
Nikt by nie dostrzegł — ja, ojciec, spostrzegłem.
On do tamtego stawał się podobny;
Stawał się jak mój trup pierworodzony
Z jasnego blady, z bladego czerwony.
Patrzę! — Na twarzy plam żelaznych krocie —
Więc zawołałem głośno: „Śmierć w namiocie!”
I pochwyciwszy go z takimi trądy
Wyniosłem na step, pomiędzy wielbłądy,
Aby go tam śmierć zgryzła do ostatka;
I żeby na to nie patrzała — matka.
³o
ied ie
(daw.) — dziś popr.: obydwie. [przypis edytorski]
e
— dziś popr.: to. [przypis edytorski]
czo a
(daw.) — dziś popr.: wczoraj. [przypis edytorski]
o o
(daw.) — szybko. [przypis edytorski]
Śmierć
Trup
Słońce
Choroba, Śmierć
   
Ojciec zadżumionych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin