Parandowski Jan - PODRÓŻE LITERACKIE.rtf

(930 KB) Pobierz

JAN PARANDOWSKI

PODRÓŻE LITERACKIE

 

PRZEDMOWA

U dojrzałego pisarza każda podróż jest lite­ racka. Godziłoby się może powiedzieć: niestety. Kto bowiem nawyknie do obsiewania literami kilku ryz papieru rocznie, musi się w końcu po­ żegnać z bezinteresownym używaniem świata. Wszystko się u niego zamienia na surowiec lite­ racki — i przyroda i ludzie. Rzadko mu się udaje wyrwać na wagary i przeżyć parę chwil pięk­ nych bez układania ich w możliwe lub przypu­ szczalne zdania. Ta jednak książka obejmuje po­ dróże, które przymiotnik „literackie“ określa w sposób jeszcze bardziej ścisły.

Jak się czytelnik przekona (daję tu czas przy­ szły w tradycyjnym złudzeniu, że przedmowa będzie czytana na wstępie, chociaż to się nigdy nie zdarza), opisane tu wędrówki szły najczęściej szlakiem międzynarodowych zjazdów literackich. Były to kongresy PEN-Clubów w różnych latach i w tak różnych miejscach, jak Dubrovnik, Edyn­ burg, Buenos Aires, Paryż, Stockholm, Wenecja, Amsterdam, każdy w innej atmosferze duchowej, w innej sytuacji, w innym klimacie. Same w so­ bie ciekawe i barwne, zasługują jednak na trwałe

wspomnienie głównie jako zdarzenia z historii współczesnego życia literackiego. Poza PEN-Clu- bem nie było drugiej organizacji, która by rok rocznie zwoływała zlot pisarzy z całego świata i otwierała debaty o takiej skali zagadnień.

Kilka obrazów tu przedstawionych to zaledwie fragment długiego fryzu, który układał się na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza. Jego kompo­ zycją nie rządził olimpijski ład, ni wzniosły spo­ kój. Powaga i rozwaga miesza się z zamętem kłótni, nie brak scen groteskowych; obok postaci czcigodnych i nieskazitelnych demaskują się lu­ dzie obłudni, złej woli lub zgoła nikczemni. Błędy jak kąkol rosną wśród dobrego siewu. Z odleg­ łości lat widać wyraźniej niż w ówczesnej chwili bieżącej, jak często złowrogie pokusy wkradały się do myśli i uczuć pisarzy.

Nie ma powodu tego zatajać i byłoby to wbrew tradycji PEN-Clubów, które żyją odważną jaw­ nością. Czerpie się stąd poza tym sposobność do słusznej dumy, albowiem błędy zostały w porę wyplenione, a po niegodnych ślad zaginął. Fede­ racja PEN żyje przekonaniem, że służy wielkiej sprawie pokoju, wolności i braterstwa narodów. Na jej właśnie kongresach spotykały się, prze­ nikały nawzajem, porozumiewały się ze sobą Wszystkie rasy i narody za pośrednictwem swo­ ich pisarzy.

Można by zgromadzić pokaźną bibliotekę z tego, co napisano w śuńecie, we wszystkich językach, z okazji, pod wrażeniem i dookoła na­ szych kongresów. Wśród autorów nie brakłoby

ani jednej znakomitości. Znalazłyby się książki, które w odległych stronach przyniosły pierwsze obrazy i charakterystyki takich krajów, jak Pol­ ska, Holandia, Szwecja, Belgia, Jugosławia, mnó­ stwo publikacji torujących drogą nieznanym pi­ sarzom i dziełom, a jeszcze więcej takich, co z materiału zdobytego w osobistych doświadcze­ niach i kontaktach prostoumły zadawnione fał­ sze. Archiwum PEN, gdyby się dało je zebrać w całości, zapełniłoby wielką salę, gdzie wycinki z dzienników i czasopism od Dublina do Tokio, od Rejkiaviku do Santiago di Chile, od Bombaju do Melbourne szumiałyby dyskusjami, nieraz trwającymi długie miesiące, a wywołanymi debatą nad postawionymi przez nas zagadnieniami.

Historia każdego kongresu, zwłaszcza o takim napięciu, jak np. dubrownicki, mogłaby stanowić całą książkę — i są takie książki — ja starałem się w kilku fragmentach podać tylko główne za­ rysy, okolone urokiem środouńska, które nas goś­ ciło. Pisałem je zazwyczaj pod wrażeniem chwili dopiero co przeżytej i zbierając ten tom nie za­ cierałem ich ówczesnej aktualności.

Federacja PEN zmieniła się z latami, wyszu- miała się, dojrzała. Minęły burzliwe czasy mło­ dości i dziś szuka ona oparcia w rozsądku, har­ monii, równowadze. I ludzie się zmienili, wielu odeszło. Układając rozdziały tej książki błądzi­ łem wśród cieni. Na którymś z kongresów Mrs. Dawson Scott nie zasiadła już w prezydium, a kilka lat wcześniej opustoszało obok niej miej­ sce, które z taką godnością zajmował John Gals­

worthy od pierwszych dni stworzonej przez nich instytucji. Odszedł nieodstępny Hermon Ould i niemal jednocześnie jego francuski kolega Henri Membre, których wzajemne dąsy i swary tak nas rozweselały.

Okrutny los porwał Tollera, który popełnił sa­ mobójstwo, Cremieux zginął w obozie niemieckim, tak samo jak dr Oxner, przyjaciel wodnego świata z Instytutu Oceanograficznego. W zamęcie wojen­ nym przepadł Marinetti, który nie zdążył nam wyznać, że stracił wiarę w Mussoliniego i w woj­ nę, jako „jedyną higienę świata“. Ostatnio po­ żegnał nas Szalom Asz i to w momencie, kiedy układaliśmy jego podróż do Polski, dokąd ciąg­ nęła go nieugaszona tęsknota. Inni porośli w lata i godności, jak Sir Compton Mackenzie, który już nie śpiewa wojowniczych pieśni szkockich i chyba przestał zabiegać o niepodległość swej ziemi gór i jezior. Dziś reprezentuje ją na na­ szych kongresach Douglas Young, wydawca Teo- gnisa, z piękną czarną brodą jak u biesiadników na czerwonofigurowych wazach, zawsze w malov)~ niczym stroju szkockim.

W tym tomie panuje czas teraźniejszy, ale niesie w sobie różne daty. Tak samo jak sprawo­ zdania z kongresów PEN, tak i notatki z innych podróży zachowałem w ich pierwotnym tekście, co czyni z nich jakby urywki z pamiętnika czy dziennika, gdzie obrazy miast i krajów, różne w różnym okresie, sąsiadują ze sobą niby foto­ grafie to albumie z całą zawieruchą zmieniają­ cych się rysów, mody, kolorytu.

Jr^ŁBBraiŁaE

BURZA NAD ADRIATYKIEM

Jedenasty kongres PEN przeszedł tak nie­ zwykłe doświadczenie, że aby je w pełni oce­ nić, należy sięgnąć do początków organizacji, która dziś przeżywa chwile przełomowe.

Idea PEN-Clubów, jak to przedstawił Wells w mowie na otwarciu kongresu, opracowana przez Mrs. Davson Scott zdobyła sobie od razu poparcie wspaniałej trójcy pisarzy: Conrada, Galswort'hy’e- go i samego Wellsa. Zrealizowano ją w roku 1921, w niespełna trzy lata po wojnie. Rdzeń idei wy­ pełniała troska, aby na przyszłość uniknąć po­ dobnej zgrozy, a przede wszystkim ustrzec spo­ łeczeństwo intelektualistów od rozkładu, jaki je dotknął. Podczas wojny pióra walczyły na równi z armatami, wielu pisarzy i uczonych oddało swój talent i wiedzę na służbę zupełnie wojskową, nagromadzono arsenały doktryn i zbrodniczych kłamstw odbierających nieprzyjacielowi cześć w świecie jego ducha, zwrotów wszczepiających do frazeologii literackiej i języka potocznego uczucia nienawiści. Ci z intelektualistów, którzy stali poza frontem bojowym i zachowali swe pióro czyste, z tym większą żarliwością pragnęli

worthy od pierwszych dni stworzonej przez nich instytucji. Odszedł nieodstępny Hermon Ould i niemal jednocześnie jego francuski kolega Henri Membre, których wzajemne dąsy i swary tak nas rozweselały.

Okrutny los porwał Tollera, który popełnił sa­ mobójstwo, Cremieux zginął w obozie niemieckim, tak samo jak dr Oxner, przyjaciel wodnego świata z Instytutu Oceanograficznego. W zamęcie wojen­ nym przepadł Marinetti, który nie zdążył nam wyznać, że stracił wiarę w Mussoliniego i w woj­ nę, jako „jedyną higienę świata“.- Ostatnio po­ żegnał nas Szalom Asz i to w momencie, kiedy układaliśmy jego podróż do Polski, dokąd ciąg­ nęła go nieugaszona tęsknota. Inni porośli w lata

i              godności, jak Sir Compton Mackenzie, który już nie śpiewa wojowniczych pieśni szkockich

i              chyba przestał zabiegać o niepodległość swej ziemi gór i jezior. Dziś reprezentuje ją na na­ szych kongresach Douglas Young, wydawca Teo- gnisa, z piękną czarną brodą jak u biesiadników na czerwonofigurowych wazach, zawsze w malov)~ niczym stroju szkockim.

W tym tomie panuje czas teraźniejszy, ale niesie w sobie różne daty. Tak samo jak sprawo­ zdania z kongresów PEN, tak i notatki z innych podróży zachowałem w ich pierwotnym tekście, co czyni z nich jakby urywki z pamiętnika czy dziennika, gdzie obrazy miast i krajów, różne w różnym okresie, sąsiadują ze sobą niby foto­ grafie w albumie z całą zawieruchą zmieniają­ cych się rysów, mody, kolorytu.

BURZA NAD ADRIATYKIEM

Jedenasty kongres PEN przeszedł tak nie­ zwykłe doświadczenie, że aby je w pełni oce­ nić, należy sięgnąć do początków organizacji, która dziś przeżywa chwile przełomowe.

Idea PEN-Clubów, jak to przedstawił Wells w mowie na otwarciu kongresu, opracowana przez Mrs. Davson Scott zdobyła sobie od razu poparcie wspaniałej trójcy pisarzy: Conrada, Galswort'hy’e- go i samego Wellsa. Zrealizowano ją w roku 1921, w niespełna trzy lata po wojnie. Rdzeń idei wy­ pełniała troska, aby na przyszłość uniknąć po­ dobnej zgrozy, a przede wszystkim ustrzec spo­ łeczeństwo intelektualistów od rozkładu, jaki je dotknął. Podczas wojny pióra walczyły na równi z armatami, wielu pisarzy i uczonych oddało swój talent i wiedzę na służbę zupełnie wojskową, nagromadzono arsenały doktryn i zbrodniczych kłamstw odbierających nieprzyjacielowi cześć w święcie jego ducha, zwrotów wszczepiających do frazeologii literackiej i języka potocznego uczucia nienawiści. Ci z intelektualistów, którzy stali poza frontem bojowym i zachowali swe pióro czyste, z tym większą żarliwością pragnęli

spotkać się z kolegami, którzy zajęli takie samo stanowisko w przeciwnym obozie.

Organizacja przyjęła tradycyjną angielską for­ mę klubu, zdawało się najwygodniejszą, bo jakby towarzyską i zdolną połączyć ludzi różnych prze­ konań, którzy właśnie w swobodnej atmosferze klubu potrafią wyrzec się swych uprzedzeń na rzecz pewnej tendencji ogólnej, ludzkiej i zro­ zumiałej. W tych pierwszych czasach PEN-Ćlub zjednoczył pisarzy, którzy skłaniali się ku libe­ ralizmowi i uczuciom międzynarodowym. W miarę jednak rozrastania się instytucji, która po całym świecie tworzyła oddziały i 1 niepozornej stała się najrozleglejsza, zaczęli się do niej garnąć lu­ dzie obcy jej ideologii a nawet bezspornie wro~ dzy. Pociągnął ich rozkwit PEN-Clubów, prze­ różne korzyści, jakie w nich widzieli, wreszcie trudno było pozostać obojętnym wobec czegoś, co mogło być placówką bieżącej polityki.

Jest rzeczą znamienną dla naszych czasów, że nie podobna ani jednego odcinka współpracy,„mię­ dzynarodowej uchronić od; nacisku prądów poli­ tycznych. Jeśli idzie o instytucję literacką, winę ponoszą sami pisarze, którzy z nieopanowaną skwapliwością poddają się tym prądom. Idąc ra­ czej za impulsem wyobraźni i swego wrażliwego życia emocjonalnego, nie widzą niebezpieczeństw« jakimi grozi im dzisiejszy stan umysłów, z któ­ rym się solidaryzują, albo który popierają. Pi­ sarz, który choćby z najszlachetniejszych pobu­ dek daje się porwać egzaltacji wielkości, siły,

autorytetu państwa, albo uznaje przynajmniej, że chwila obecna wymaga specjalnych środków rządzenia — sam sobie kuje kajdany. Nie wy­ obrażam sobie pisarza o szczerej myśli i nie sfał­ szowanym spojrzeniu, który by swą twórczość mógł na trwałe osadzić w przekonaniach zgod­ nych z każdorazową racją stanu.

Przenikanie elementów politycznych do fede­ racji PEN-Clubów ujawniało się najwyraźniej na kongresach, w sporach, sojuszach, układach, przy­ pominających podobne zabiegi w Lidze Naro­ dów. Kwestie czysto literackie, nie ulegające wątpliwości, stawały się drażliwe z chwilą, kiedy pisarze starali się myśleć jak politycy, którym powierzono obronę interesów lub tzw. prestige’VL państwa. Ten wabik polityczny przyczynił się do rozwoju federacji. Należenie d'o niej, posiadanie w niej przedstawicieli, możność zabierania głosu na zjazdach międzynarodowych,'a więcej jeszcze obawa przed nieobecnością, w razie gdyby przy­ szło do spraw obchodzących dany naród, skło­ niły wszystkie kraje europejskie do tworzenia PEN-Clubów. Dziś federacja liczy pięćdziesiąt centrów w czterdziestu krajach, z czterema ty­ siącami członków; w ostatnich czasach założono PEN-Club indyjski pod przewodnictwem Rabin- dranatha Tagore oraz, co już naprawdę niezwykłe: w Iraku, którego literatura jest znikoma.

Jeśli należenie do federacji przedstawia tyle korzyści, oddzielenie się od niej wydaje się czymś nie do zniesienia. To objaśnia ostatnie wypadki w PEN-Cluibde niemieckim. Byłoby rzeczą zro-

zumiałą, gdyby nowy rząd niemiecki rozwiązał po prostu PEN-Club jako organizację o tenden­ cjach międzynarodowych, pacyfistycznych, libe­ ralnych, o cechach tego rodzaju, że sam statut PEN-Clubu mógłby się znaleźć na jednym stosie z dziełami Remarque’a i Thomasa Manna, który należał dó czynnych działaczy PEN-Clubowych. Ale obawa utracenia placówki kazała im raczej zdobyć ją niż się jej wyrzec. Hitlerowcy zdobyli PEN-Club niemiecki osadziwszy na stanowisku prezesa Johsta, autora Sćhlagetera, oddawszy sek­ retariat autorowi broszury antyżydowskiej, wpro­ wadziwszy do zarządu posła do Reichstagu Hinkla,

i              rozpędziwszy wszystkich, których nazwiska czy­ niły z PEN-Clubu niemieckiego jedno z najpo­ ważniejszych zrzeszeń literackich.

Ten właśnie fakt zapowiadał, że kongres przej­ dzie przez sensacyjne zdarzenia. Był jednym z najliczniejszych. Brało w nim udział ponad trzysta osób, a jeśli nawet połowę odliczyć na Jugosłowian, stu pięćdziesięciu gości z różnych krajów stanowi liczbę bardzo znaczną. Wszystkich interesowało pytanie, czy przyjadą pisarze nie­ mieccy przebywający na wygnaniu, i okazało się, że tylko Toller zdobył się na poświęcenie swego czasu czy też na odwagę.

Nie należy sądzić, że zebrała się śmietanka literatury. Nazwisk, o których coś się wie, było mało, to jednak o niczym by jeszcze nie świad­ czyło, gdyż można być doskonałym pisarzem swego narodu nie posiadając rozgłosu europej­ skiego. Ale doskonałych pisarzy poznaje się albo

instynktem w osobistym zetknięciu, albo przez szacunek, z jakim się do nich odnoszą ich ro­ dacy. Oba rodzaje wskazówek ponad wszelką wąt­ pliwość klasyfikowały większość jako drobne płotki.

Kongres posiada jednak własną hierarchię, niezależną od wartości pisarskiej. Tworzą ją wygi kongresowe, weterani debat i bankietów. Taka np. Greta von Urbanitzky. Któż jej nie zna? Bywa na wszystkich zjazdach, zna wszystkie ta­ jemnice protokołów, statutów, uchwał, może na­ wet obnosi je że sobą w tej wypchanej tece, z któ­ rą się nie rozstaje. Prowadzi ważne rozmowy, bardzo stanowcza i pewna. Ktoś roztargniony mógłby ją wziąć za znakomitość, gdy tymczasem jest Ona autorką tandetnych powieści.

Podobnych typów szasta się sporo. Czasem będzie to poeta tygodnikowy, czasem felietonista, kiedy indziej krytyk, który pod tym obszernym mianem ukrywa garść artykułów. Nieskrępowani, wymowni, ruchliwi — kongresy są dla nich po­ lem popisu, polem jedynej sławy i zasługi, jaką mogą osiągnąć. Prawdziwi pisarze trzymają się raczej na uboczu, zazwyczaj niechętni długim po­ siedzeniom, zawiłym i pustym dyskusjom, które dla tych autorów o lekkim bagażu są radosnym żywiołem. Przez ich chęć wyżycia się wiele spraw prostych! i łatwych tonie w powodzi słów, póki nie wyjdą z niej zamulone i nie do użytku.

Kongres zaczął się dnia 25 majtfUiroczystym posiedzeniem w sali Teatru Miejskiego w Dubrov- njku. Na scenie ustawiono stół prezydialny, przy

którym zasiadł Wells, Stefanović, prezes belgradz­ kiego PEN-Clubu, jugosłowiański minister oświa­ ty, burmistrz miasta; u dołu, w orkiestrze, był stół stenografów. Obok Wellsa siedziała pani Dav- son-Scott, inicjatorka i założycielka naszej orga­ nizacji, która to miejsce zachowała przez czas wszystkich obrad, milcząca, dobroduszna i trochę senna, niby szczątek jakiegoś wygasłego matriar­ chatu. Wygląd stołu prezydialnego był podobny na wszystkich posiedzeniach, tylko zamiast przed­ stawicieli władzy znalazł się tam jeszcze sekre­ tarz generalny Ould i dwaj literaci jugosłowiań­ scy pełniący role tłumaczów.

Takie uroczystości mają program ustalony, można z góry przewidzieć tekst mów powital­ nych. Zainteresowanie budził tylko Wells, który jednak wszystkich rozczarował. Mówi zabawnym, sciszonym piskiem, który angielskim dźwiękom odbiera wszelką nośność. Trzeba wielkiego wysił­ ku, aby zrozumieć, a gdy się zrozumie, widać, że nie warto było się natężać. Krótki zarys powsta­ nia i idei PEN, wspomnienie o Galsworthym, kil­ kanaście zdań o charakterze okolicznościowym, bez głębszego tonu. Sala rozchodzi się w porze obiadowej, w oczekiwaniu donioślejszych zdarzeń na séances de travail.

Miały się one odbywać na statku, co było po­ myślane ładnie i niepraktycznie. „Prestolonasled- nik Petar“, który przywiózł nas z Suszaku, nie posiada dość obszernego salonu, przeznaczono więc na ten cel część górnego pokładu i bar otwarty na pokład. W barze mieli siedzieć wybit­

niejsi delegaci i prezydium, a dla reszty przezna­ czono leżaki na pokładzie. Od jednego rzutu oka widziało się, że w tych warunkach żadne posie­ dzenie nie jest możliwe. Wiatr, zgiełk od portu, tłok panujący wśród paruset osób na niewielkiej przestrzeni, inna akustyka na pokładzie, a inna w barze osłoniętym z trzech stron — od razu stworzyłyby zamęt. Posiedzenie odroczono do dnia następnego, czyniąc zjazd uboższym o kilka go­ dzin, których w istocie zabrakło, aby wśród in­ nych spraw otrząsnąć się z atmosfery sporów.

Ciążyła ona nad nami nie wyładowana pod­ czas owego bezrobotnego popołudnia. Pokład dość rychło opustoszał. Nikła, ale pewna po­ goda pociągnęła ludzi na wycieczki. Zostało parę grupek po kątach. Wyszedłszy na groblę portową spotkałem delegata belgijskiego Lyra, który prze­ czytał mi tekst rezolucji potępiającej palenie książek, zagrożenie wolności pisarzy, usuwanie profesorów, bez wyraźnego wymienienia kraju, w którym się to odbywa. Była to arkuszowa kar­ ta papieru zapisana świeżym atramentem, a na odwrotnej stronie przyczaiło się jeszcze parę wierszy zawierających drugi wniosek: „Kongres uchwala wybrać komisję, która by zbadała, w ja­ ki sposób odbyły się wybory nowego zarządu nie­ mieckiego PEN-Clubu“.

              Obydwa wnioski przedstawimy jutro przed porządkiem dziennym — mówił Lyr, bardzo pod­ niecony, i pobiegł na jakieś dalsze spotkania, aby pozyskać jak największą liczbę delegatów dla tej rezolucji O ile mi się zdaje, sam był jej auto­

rem albo opracował ją wspólnie z Romainsem

i              Cremieux. Zaniedbał jednak rzeczy bardzo pro­ stej, a najpożyteczniejszej: przepisania swego tekstu na maszynie i rozdania go nazajutrz wszystkim delegatom przed posiedzeniem.

Sala teatru wypełniła się chyba szczelniej niż na otwarciu kongresu. Zaczęło się od drobnostek, tak przynajmniej wyglądały sprawy w nastroju sali. Po krótkim sprawozdaniu sekretarza gene­ ralnego Oulda, delegat węgierski Rado wysunął wniosek w obronie swobodnego obiegu dzieł lite­ rackich, które powinny być wolne od ceł i cen­ zury. Wniosek przyjęto razem z poprawką p. Do­ ry Gabe, która domagała się, aby zniesiono cen­ zurę alfabetu: istnieją bowiem kraje, gdzie mniej­ szość narodowa nie może uczyć swych dzieci ojczystego abecadła. Szło tu o stosunki między Bułgarią a Rumunią.

Delegat amerykański Canby, w imieniu cen­ trum nowojorskiego, odczytał dwa wnioski. Pierwszy, ściśle literacki, zaledwie zwrócił uwagę zebrania, które przyjęło go jednogłośnie. Szło mianowicie o to, aby Komitet Współpracy Inte­ lektualnej przy Lidze Narodów^ za pośredni­ ctwem swego instytutu w Paryżu, ogłaszał co­ rocznie listę najlepszych książek według danych dostarczonych przez poszczególne PEN-Cluby. Ten projekt przeżył Ligę Narodów i został dopiero teraz zrealizowany w postaci „Bulletin of selected books”, wydawanego przez PEN i UNESCO. Nie było nad tym dyskusji, wszyscy zajęci byli czyta­ niem drugiego wniosku, którego odpis maszyno­

wy każdy miał przed sobą. Canby odczytał go z estrady:

Dziś, gdy w całym świecie budzi się poniża- jący ducha ludzkiego nacjonalizm, który człowie­ ka pcha do prześladowania swych bliźnich, od­ bierając mu zdolność do wzajemnego porozumie­ nia, wielkoduszność i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin