2112 przekład 24.doc

(56 KB) Pobierz
Epizod 24

Epizod 24

LONDYN, WIELKA BRYTANIA


Dzień pierwszy
Zapewne Mike Stamford miał rację i ten jesienny dzień okazał się cudowny. Ciepły i słoneczny… Ale możliwe też, że zerwał się silny wiatr. Przygnał chmury. Wszystko zrobiło się zimne i ponure, a potem z nieba lunęło. Prawdopodobna jest i taka wersja: było pochmurno, lecz deszcz nie spadł… Londyńska pogoda jest zdradliwa. Jeśli rano świeci słońce, nie znaczy to jeszcze, że pod wieczór wszystko nie poleci w diabły. Londyńczycy wiedzą: nawet w pogodny dzień, czyli… zawsze trzeba brać ze sobą parasol. Generalnie, twierdzenie, jaka była pogoda tamtego dnia, byłoby objawem zbytniej pewności siebie z mojej strony. Tak jak powiedziałem, każdy wariant jest do przyjęcia. Nie będę się spierał. Zgodzę się z tym, co powiedzą. To jak w wojsku: nie posłuchasz, kupisz marihuanę na czarnym rynku – postawią cię przed trybunałem. Gdzieś w śmierdzącym więzieniu w Khaki Jabbar. O czym to mówiłem…? My, londyńczycy, lubimy rozmawiać o pogodzie. Ja jestem rzadkim wyjątkiem. Ale przecież tyle lat spędziłem za granicą! Służyłem tam… za kozła ofiarnego… Mogę nawet zadziwić rozmówcę śmiałym stwierdzeniem, że nie mam nic przeciwko deszczom. Przeciwnie, po Afganistanie niezbyt mi się podoba palące słońce. Czyni ono kolory zbyt jaskrawymi, tak bardzo, że zaczynasz ślepnąć. Tak jak i teraz… Ale zboczyłem z tematu… Jak by tam nie było, nie mógłbym ocenić londyńskiej pogody akurat tego dnia. Zwykle jestem uprzejmy. Więc gdyby ktoś mnie spytał, musiałbym grzecznie się usprawiedliwić.

„Niestety. Przykro mi, ale nie mogę kontynuować tej rozmowy”.

„Jak to…? Dlaczego? Czy nie pamięta pan tego dnia?”

„Można tak powiedzieć”.

„Był pan pijany? Cały dzień pan przespał? Stracił pamięć? Czy może chorował pan ciężko?”

„Niestety… Znów muszę pana rozczarować, drogi rozmówco. Mogę zakomunikować: wszystko wymienione – i nic konkretnego”.

„Jakie to dziwne… Z przykrością stwierdzam, że pan wydaje się obłąkany. Szanujący się londyńczyk, ten, kto uważa się za prawdziwego Anglika, nie może nie wiedzieć czy też zapomnieć bez poważnej przyczyny, jaka była pogoda konkretnego dnia. Pan jest chirurgiem i wojskowym. Powinien się pan wstydzić, sir. Mógłbym pana wyzwać na pojedynek, lecz jest pan zbyt nieszczęśliwy i samotny. Do tego kulawy. Czy pan kogoś pochował?”

„Zapewne siebie… Pojedynki były pozostałościami starego świata, którego obecnie się nie szanuje. Któż w naszych czasach słyszał o Bachu? Albo, na przykład, o cienkich batystowych chusteczkach z wyszytymi jedwabiem monogramami? Te rzeczy, jak i ja, nieustannie muszą przepraszać. Za to, że – jak i ja, jak stary świat – kiedyś istniały i wciąż jeszcze stanowią lekcję. Jednak nie będę o tym wszystkim rozprawiać – ma się rozumieć, jeśli pan nie jest członkiem klubu „Diogenes”. I… odradzam panu wyzywanie mnie na pojedynek. Nic z tego nie wyjdzie. Po pierwsze, zdradziłem ojczyznę. Dlatego kuleję. Po drugie, jak już pan zauważył, jestem szaleńcem. Dlaczego? Czy wie pan o wielkiej wojnie Brytanii przeciwko kozom? Otóż przegraliśmy ją. Skapitulowaliśmy i zabraliśmy się do domu. Ci, którzy przeżyli, naturalnie. Reszta została… Po trzecie, jestem homoseksualistą. Tak twierdzi pewna bardzo mądra kobieta i taka jest prawda… Sir, niech pan idzie swoją drogą”.
„To istne Bedlam. Bedlam na ulicach Londynu. Duch czasów, Zeitgeist... Niechby pan zdradził ojczyznę, ale Anglik, który nie jest w stanie prowadzić rozmowy o pogodzie to oznaka Apokalipsy. Chyba poszukam sobie kogoś innego do rozmowy. Nie mamy prawa do rozpaczy. Powodzenia, sir. Mam nadzieję, że pański ból w nodze się nasili”.

„Ja również. Powiadają, że ból pomaga nie myśleć. To stara mądrość. Było mi bardzo miło…”

Oto jak mogłaby wyglądać taka rozmowa. Szepczę ten dialog i uśmiecham się. Nie muszę chyba mówić, że tego dnia jakiś czas krzyczałem, a potem umilkłem, wyczerpany. I że cały dzień leżałem w łóżku, zwinięty w kłębek… W mieszkaniu jest ciemno. Części mnie dzisiaj w ogóle nie było. Oniemiała. Wyczerpana krzykiem. Druga część, jak dezerter, cieszyła się z tego, że niczego nie czułem. Patrzyłem w jeden punkt na ścianie. Wcześniej zaciągnąłem zasłony. Zwyczajnie nie mogłem wiedzieć, czy na zewnątrz jest słonecznie. Leżałem w pustce – wewnętrznej i zewnętrznej. Wystarczająco poważna przyczyna… Jestem niewinny. To znaczy winny – ale nie tego. Zbyt trudno byłoby to wyjaśnić. Raczej nikt by mnie nie zrozumiał… Jednak trzecia część mnie była czujna. Mówiła: „John, to już niebawem. Niedługo będziesz tak leżeć bezmyślnie. Coś się zbliża. Już słyszę podziemne wstrząsy. To zacznie się od ciągnącego bólu w nodze. Możesz wziąć pistolet, ale… jeśli założymy, że istnieje życie pozagrobowe… a wiemy, że tak nie jest… nie znajdziesz tam Sherlocka. W dodatku to by go rozczarowało. Byłby niezadowolony. A ty wiesz, jak to z nim jest, kiedy się gniewa. Co jeszcze można zrobić? Racja. Iść i wziąć proszek nasenny. Inaczej nie przeżyjesz tej nocy”.

To brzmi sensownie. Tak też zrobiłem, i przespałem pierwszą noc bez snów i koszmarów.

Dzień drugi
Obudziłem się rześki. Mój mózg odpoczął i dał odpowiedź, niemal genialną. Postanowione. Rozwiązanie jest bardzo proste. To dziwne, że nie wpadłem na to od razu. Lecz czasem bywam takim tępakiem… Szerłok o tym wie. Dlatego oświadczył mi to wprost wtedy, w Bletchley… Ale generalnie wymiatam. No pewnie! Chciałem zabić Mike’a Stamforda! Powinienem był modlić się za niego. Jeżeli mi się uda, przedostanę się do Barts. Jeżeli nie - wyśledzę i wezmę Mike’a jako zakładnika. Tylko muszę przyjąć silne środki przeciwbólowe, żeby nie przeszkadzała mi noga. Trzeba wyciągnąć stamtąd Sherlocka razem z REST-em. Zamknęli go tam. Nie szkodzi. Jestem twoim ochraniarzem. Przywlokę Mike’a tutaj i będę torturować. Nie przechodził testu na tortury. Niewątpliwie się załamie. Mam noże, szczypce, lampę lutowniczą… Nie, chwila. Lampy lutowniczej nie mam. Ale mogę kupić. Oczywiście, że mogę. Kupię ja po drodze do Barts. Od razu trzeba sprawdzić, czy zrobili przelew na moje konto? Jeśli tak, to zrobię Sherlockowi wspaniały prezent z okazji powrotu. Co mu podarować? Co…? Jest taki wybredny… Będę sobie łamać nad tym głowę po drodze do Barts. Starego, dobrego Barts… Jaka dziś pogoda? Tak jak przypuszczałem, deszcz. Mam szczęście. Mogę nie myśleć o Afganistanie. Czasem mi się wydaje, że czuję zapach kóz i smród ich palonego mięsa. Przy Sherlocku nie czułem tych zapachów. On zawsze pachniał słodyczą. Do tej pory mam w ustach słodki posmak… Starannie ukrywam to przed wszystkimi, ale Ella na pewno wie. A chuj z nią.

Chichoczę. Nie, Mike. Nie wczoraj – dzisiaj będzie cudowny dzień. Poszczęściło mi się z pogodą. Biorę prysznic, myję się energicznie, piję poranną herbatę. Herbata nie jest prawdziwa. Wyciskam herbaciany koncentrat z pakiecika do gorącej wody. Smakuje inaczej, niż u Sherlocka. Tak być nie powinno. Wiem, co kupie na początek: prawdziwe produkty. Kosztują kupę pieniędzy. Przywożą je z okolicznych wsi. Czarny rynek – niebezpiecznie. Mogą powiązać przy kupnie. Wrzucić do więzienia, o którym opowiadał Gregory Lestrade. Będę tam gnił razem z dziwkami i Arabami całe miesiące, nim ktoś dotrze do teczki z moją sprawą. Ale… czego się nie robi dla Sherlocka? Można sprzedać kod Tarczy. Czy go znam? Nie. Już nie pamiętam. Tępak. Tak, jak powiedział Sherlock.

Ubieram się starannie i biorę ze sobą pistolet. Może mógłbym włożyć mundur wyjściowy, ale nie chcę przyciągać uwagi. Mike Stamford pod lufą broni i ja w paradnym mundurze – raczej podejrzany widok na ulicy. Ktoś mógłby zapytać, jaka była wczoraj pogoda. Niestety, nie zdołam podtrzymać tej rozmowy. Biorę tabletki. Wychodzę. Na razie lekko kuleję, ale tabletki niebawem zaczną działać. W nich… ciiii! Zostały mi po tym, jak mnie raniono. Uszkodzony nerw, silne bóle… Powiem co w nich jest tylko Sherlockowi. Chociaż on raczej nie jest członkiem klubu „Diogenes”. On przecież złamał się. Stał się osobistym wrogiem sir Mycrofta. Lubił batystowe chusteczki. Czy można je dostać na czarnym rynku? Zrobię Sherlockowi prezent. I jeszcze nawilżane chusteczki. Gdzie mógłbym je zdobyć? Czy robią je specjalnie dla Sherlocka? Mam nadzieję, ze wybaczy mi Karaczi.
To już Baker Street. Kiedy jeszcze byłem studentem, zawsze chodziłem tą drogą do Barts. Podobało mi się tutaj. Jedna z niewielu ulic, które były oświetlone. Cicha Baker Street pośrodku ogromnego, kipiącego miasta.

Prawie biegnę. Dlaczego wczoraj poszedłem do Harriet, a nie tutaj? Tutaj jest mój dom.
227…
225, a, b…
223, a, b, c…
221…
а…
b…
Hudson's. Sardynki i frytki.

Wymiotuję na asfalt. Przechodnie patrzą na mnie krzywo. To nie te drzwi. Nie ma mieszkania. Urządzili tutaj cuchnący fastfood. Wszystko zmienili. „B-122”. To numer mojej grupy w Bletchley. To nie ta rzeczywistość.
Muszę iść do domu. Nie mogę na to patrzeć. Powinienem się położyć i patrzeć w jeden punkt.

Dzień trzeci
Obudziłem się, kiedy jeszcze było ciemno. Śnił mi się Sherlock. Byłem bardzo zmęczony. Całą noc mi rozkazywał.

Weź mnie…
Weź mnie, John…

Mocniej…!

Przywiąż mnie. Mocniej. Niech zostaną zadrapania…

Głębiej…!

Chcę to zrobić na czworaka. Weź mnie brutalnie…

Spróbuj wprowadzić cztery palce…

Przytrzymuj moje nogi na swoich ramionach…

Podnieś wyżej moje biodra… 

Wykręć mi rękę za plecy, potrafisz stosować ten chwyt. Tak, boli – i na tym to polega…

Przygryź mój sutek – mocniej! – i odciągnij go…
Ściśnij mosznę – mocniej! Powiedziałem: mocniej…!

Chwyć mnie za włosy i pociągnij na siebie…

Usiądź na mojej twarzy. I kiedy będziesz kończyć mi w gardło, postaraj się, żebym się nie zachłysnął twoją spermą…
Przyciśnij mnie całym ciężarem, unieruchom mi ręce i nie daj mi się ruszyć…

Nie bój się zadać mi ból…
Jednak ja się bałem. Do szaleństwa. Cały był poparzony, posiniaczony i pocięty. Włosy na głowie powyrywane razem z kawałkami skóry. Popękane wargi, potłuczona twarz. Połamane palce. Starałem się, ale nic mi z tego nie wyszło. Wybacz, Sherlock. Wyginałem się, wiłem, próbowałem zrobić tak, jak prosisz - lecz wszędzie miałeś rany. Cały byłem w twojej krwi. Otwarte rany na obnażonej skórze i pod podkoszulkiem... On był w jakimś brudnym, podartym, zniszczonym podkoszulku. Nie miał na sobie nic więcej. Nie jestem temu winien, Sherlock. Przepraszam.

Tak zmęczyłem się tym snem…
Kiedy się obudziłem, paliły mnie mięśnie. Zacząłem płakać w poduszkę. Gdyby ktoś obserwował mnie z boku, pewnie by się roześmiał. Sherlock by powiedział: melodramat i banał. Obejmować poduszkę – melodramat. Wsuwać ją między nogi – ordynarny banał. Jednak chcę dojść.

Nie wolno.

Trzeba doczekać Sherlocka. Ktoś mądry zauważył, że ból, muzyka i narkotyki zagłuszają myśli. To był Reichenbach. Świętoszek Richard. Neuropsycholog i geniusz. Znał się na podobnych rzeczach. Trzeba go odnaleźć. Ale wpierw trzeba zrobić cięcia, albo oparzeliny. Żeby w ciągu kilku dni moje ciało się nimi pokryło. Żeby Sherlock wiedział, że nie zdradziłem go ot tak. Zrobić tak, jak było w Pakistanie. Na pewno w ciągu kilku dni całe moje ciało będzie pokryte ranami… Może wtedy coś nam się uda.
Richard. On mi pomoże.  
Wstaję i utykając docieram do Intelu. Wprowadzam dane Richarda w wyszukiwarkę.
Richard. A więc taki jest.  
Przystojniejszy i starszy od Sherlocka. Jego rysy nie mają w sobie ostrości. Napawam się jego widokiem. Teraz mi wolno – wszak oficjalnie ustalono, że jestem gejem. Tęczowy. Sodomita. Pedzio. Mówili: „Cholerny pedryl, my takich w wojsku…” – i wtedy nie wytrzymałem. Trzeba będzie nad tym pomyśleć.
Richard. Wręczają mu jakieś nagrody. Pije szampana z kanclerzem. Ustanawia Fundację Goethego. Gra na skrzypcach. Tu jest w laboratorium. Tutaj jego artykuły naukowe – wiele po niemiecku. Ksiązka „O śmierci kultury”. Wygląda zarazem poważnie i lekkomyślnie. Lubi luksus. Kusicielsko uśmiecha się do mężczyzn i kobiet. Jego czarne, wijące się włosy są zaczesane do tyłu. Nie tak, jak u Sherlocka. Richard. W czarnym smokingu lub białym fartuchu laboratoryjnym. Czerń i biel… Przemowa Richarda po Brokdorfie. „Tragedia Germanii. Tragedia Starego Świata”… Jest pełen gracji, szczupły, żywy i energiczny… Jak meteor… Wywołuje napięcie tysiąca wolt…
…Siedzę tak już ponad godzinę. Zapewne jestem zdrajcą – nie przestaję wodzić palcami po przejrzystym monitorze. Głaszczę go. To nie dlatego, że cię nie kocham, Sherlock. I nie dlatego, że tak polubiłem te przedmioty – monitor i poduszkę. Po prostu on jest taki podobny do ciebie. Chociaż… w sumie niezupełnie. Cieńsze wargi. Duże oczy. Ale to jest to spojrzenie – i ten uśmiech. Rasowość i duma. On przejął je od ciebie. Zapisuję artykuły i zdjęcia i kontynuuję poszukiwania.

Richard leży na asfalcie. Czerń, biel i czerwień… Jestem lekarzem i żołnierzem. Dam radę… Powiększam fotografię. Oglądam ranę.
Reichenbach nie mógł przeżyć. Kropka.

Powinienem stąd wyjść. Powinienem uciec…
Idę do Barts okrężną drogą, żeby ominąć Baker Street. Czekam na Mike’a, ale nie przy tym skrzydle, gdzie rozbił się mój przyjaciel. Wiem, że mógłby stać się moim przyjacielem. Protestował przeciwko temu, co ze mną zrobiono. Nie chciał na to pozwolić. Stał się osobistym wrogiem nowego Cromwella. Wiele zawdzięczam Richardowi.
Baker Street. Barts. Ulice, po których chodziliśmy i jeździliśmy… Mój Londyn zmienia się w miasto widm.

Kropi deszcz. Przemokłem. Nie mam parasola. Już w ogóle nie jestem Anglikiem. Ale na tej pieprzonej wojnie z kozami parasole nie były potrzebne. Trzeba poszukać parasola w składziku u Harriet… trzeba w końcu załatwić sprawę jej piwnicy. Tam pewnie są góry rupieci. Składowisko pleśni. Pleśń jest niebezpieczna. Może dlatego tak źle się czuję i trudno mi oddychać… W mieszkaniu Harriet wszędzie leży kurz. Zastałem to mieszkanie w takim stanie, kiedy wróciłem z Afganistanu. Harriet już nie było… Kurz leżał wszędzie na Baker Street, ale potem wszystko powycierałem. I kupiłem wyposażenie do kuchni… Trzeba zająć się sprzątaniem. Czymś naprawdę ważnym...
- John! John Watson!  
Mike Stamford. Nie zauważyłem, jak wyszedł z bramy Barts. Zwyczajny człowiek wraca do domu po zwyczajnym dniu pracy. Na pewno ma skromne mieszkanko. Nikt niczego podejrzewa. Może sobie pozwolić na luksusy tylko we własnym gabinecie. Decydować o losach ludzi. Pić prawdziwą whisky. Oto, co czyni go szczęśliwym. Ciekawe, czy jest samotny…? Krągłolicy grubas w pomiętym płaszczu, z wytartą teczką i dziurawym parasolem, którego nie można otworzyć na wietrze. Gdyby Mike jeździł autem, z ochroną – dawno by go wysadzili w powietrze. Albo porwali. Mogę to zrobić. Ale myślę, że jemu jest wszystko jedno.
Coś mówię. Słyszę samego siebie. Urywek, końcówkę jakiegoś dłuższego zdania, które przyszło mi z trudem:

- …proszę, Mike.
Dochodzi do mnie głos Stamforda:

- Chcesz, żeby podatnicy dawali swoje pieniądze na to, żebyś ty mógł pieprzyc się w REST?
Obok przemyka zapłakana Molly Hooper. Zaszczutym wzrokiem ogląda się na Stamforda. Nie zdążyłem się z nią przywitać.
Mike mówi coś jeszcze. Jego ręka leży na moim ramieniu. Zgadzam się z nim. Tak. Nie jestem już tym Johnem Watsonem. Tak. To nie jest kwestia przyjaźni.  
Drżę. Ile tu stałem w oczekiwaniu Stamforda?

- Zapomnij o tym wszystkim, John. Zostaw mnie w spokoju. W przeciwnym razie… Nie przezięb się.
…Włóczę się po Londynie do północy. Wybieram nieznajome zaułki. Jestem przemoczony, boli mnie noga. Trzeba kupić laskę. Zachodzę do jakiegoś taniego baru i piję sztuczną whisky. Nie cierpię jej…
Udowadniam komuś, że rzeczywistość nie istnieje.

Dzień czwarty
Budzę się. Niedługo będzie zmierzchać. Wieczór. Potworny kac. Gorycz w ustach. Głowa mi pęka. Jak dotarłem do domu? Na podłodze kałuża wymiocin i… o Boże…! Ubranie mam w błocie. Brak portfela. Okradli mnie. Telefon jest. Łatwo go wyśledzić… Jutro trzeba wziąć kartę i sprawdzić konto bankowe. Mike obiecał… jestem do niego dziwnie przywiązany… Jak zakładnik… Trzeba kupić produkty. Zwykłe syntetyki, żeby jakoś przeżyć. Nie mam prawa zdechnąć tutaj z głodu. Musze wpierw coś załatwić.

Na komórce od cholery nieodebranych rozmów. I sms: „John, z tobą w porządku? Zadzwoń”. Wszystko od Grega Lestrade’a. Nie chcę go teraz słyszeć. To zdrajca: zgodził się na terapię Elli. Terapię dla tych, którzy się przywiązali. Ja nie chcę się odwiązywać.
Resztę wieczoru dochodzę do siebie i doprowadzam mieszkanie do porządku. Większość przedmiotów wala się na podłodze. Tego nie zrobili złodzieje. To ja rozwalałem tu wszystko. Łamałem, rozbijałem, darłem. Chciałem zniszczyć wszystko. Pijacka wściekłość to też ordynarny banał. Tak powiedziałby Sherlock.
Żeby do czegoś dojść, powinienem iść inną drogą: zapisać swoje wspomnienia. Nie wolno niczego zapomnieć. Powinienem zapisać naszą historię. Trzeba myśleć. Robić to, co zrobiłby Sherlock. Rozdzielam stronicę w zeszycie na trzy kolumny: „ja”, „Sherlock”, „Richard”. Stamford powiedział: nosce te ipsum. Powinienem pojąć, co z tego wszystkiego pochodziło od Richarda, a co - od ciebie i mnie. Będę pracować całą noc zamiast pragnąć ciebie. Ciało boli, kiedy pragnie i nie znajduje ciebie… Będę metodyczny. Możliwe, że w tym wszystkim odkryję wiadomość.

W środku nocy dzwoni do mnie Molly Hooper.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin