Margueritte Duras - O wpół do jedenastej wieczór, latem.rtf

(586 KB) Pobierz

MARGUERITE DURAS

 

 

 

o wpół do jedenastej wieczór, latem

 

 

 

 

 

 

tłumaczyli:

Anna i Jerzy Lisowscy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Obwolutę i kartę tytułową projektowała HANNA STACHURSKA

 

Czytelnik",  'Warszawa  1962.  Wydanie  I.

Nakład  10 250.  Ark.  wyd.  4,75;  ark.  druk.  7,75.

Papier  druk.  m/gł  78X90,  kl.  IV,  65  g  z  Kluczy.

Oddano do  składania  3. III.  1962 r.  Podpisano  do

druku 8. VI. 1962 r. Druk ukończono w czerwcu 1962 r.

Drukarnia  Narodowa  w Krakowie

Zam. nr 172/62. N-024. Cena zł 10.—

Printed in Poland

 

 


I

 

Paestra to nazwisko. Rodrigo Paestra.

              Rodrigo Paestra.

Tak. A ten, którego zabił, nazywał się Perez. Toni Perez.

              Toni Perez.

Przez plac, moknąc na deszczu, przechodzą dwaj policjanci.

              O której godzinie go zabił?

Mężczyzna nie wie dokładnie; gdzieś z początkiem popołudnia, które ma się teraz ku końcowi. Rodrigo Paestra zabił Pereza i swoją żonę. Obydwie ofiary znaleziono przed dwiema godzinami w głębi garażu należącego do Pereza.

W barze mrok już zgęstniał. Na mokrej ladzie postawiono zapalone świece, których żółte światło miesza się z niebieskim odblaskiem umierającego dnia. Ulewa mija tak gwałtownie, jak była przyszła.

              A ta żona Paestry w  jakim wieku? —pyta Maria.

    Bardzo młoda. Dziewiętnaście lat. Maria krzywi się ze współczuciem.

    Napiłabym się jeszcze manzanilli — mówi. Mężczyzna zamawia nowy kieliszek.  Sam też pije manzanillę.

    Jak to się dzieje, że go jeszcze nie złapali? — mówi dalej Maria. — To miasteczko jest przecież nieduże.

              Ale Rodrigo zna je lepiej od policjantów. To szczwany lis.

Bar jest zatłoczony. Ludzie rozmawiają o zbrodni Rodriga Paestry. Co do Pereza wszyscy są zgodni, ale co do żony Paestry to nie. Przecież to było jeszcze dziecko. Maria wychyla swój kieliszek manzanilli. Mężczyzna patrzy na nią zdziwiony.

    Zawsze pije pani w ten sposób?

    To zależy — mówi Maria — ale w gruncie rzeczy  tak, chyba tak, prawie zawsze w ten sposób.

    Sama? Do lustra?

    W tej chwili, tak.

Bar nie wychodzi bezpośrednio na ulicę, ale na rodzaj kwadratowej galeryjki, którą przecina główna ulica miasteczka. Galeryjka otoczona jest kamienną balustradą, z gzymsem wystarczająco szerokim i mocnym, by utrzymać ciężar rozbawionych dzieci, przeskakujących przezeń albo rozkładających się na nim leniwie, żeby obserwować nadciągające chmury lub krzątających się nerwowo policjantów. W tej gromadce dzieci znajduje się Judyta, córka Marii. Oparta łokciami o balustradę, ledwie o głowę od niej wyższa, patrzy na plac.

Jest już dobrze po szóstej, dochodzi chyba siódma.

Zbliża się nowa ulewa i plac pustoszeje. Kilka karłowatych palm na środku placu gnie się pod naporem wichury. Wśród nich zgniecione kwiaty. Judyta wbiega do baru i tuli się do matki. Ale już się nie boi. Błyskawice następują po sobie z taką szybkością, że wręcz zazębiają się jedne o drugie, a z nieba dochodzi nieustanny łoskot. Rozpryskuje się on czasami na drobne metaliczne dźwięki, znów powstaje i rośnie, coraz głuchszy w miarę, jak wygasa ulewa. Galeryjkę zalega cisza. Judyta opuszcza matkę i idzie do okna zobaczyć deszcz z bliska. I plac tańczący w strugach deszczu.

              Zaniosło się na całą noc — mówi mężczyzna.

Ulewa gwałtownie ustaje. Mężczyzna odchodzi od baru i wskazuje na ciemnogranatowe niebo, którego olbrzymie połacie obramowane są szarym ołowiem i które jest tak niskie, że dotyka prawie dachów.

Maria ma jeszcze pragnienie. Mężczyzna zamawia dwa kieliszki manzanilli nie robiąc już tym razem żadnych uwag. Napije się z nią.

    To mój mąż się uparł, żeby wakacje spędzić w Hiszpanii. Ja bym wolała gdzie indziej.

    Gdzie?

    Nie wiem, nie myślałam o tym. Wszędzie. W Hiszpanii też. Niech pan nie zwraca uwagi na to, co mówię. W gruncie rzeczy bardzo się cieszę, że spędzę tu lato.

Mężczyzna podaje Marii kieliszek, drugi sam podnosi do ust. Płaci kelnerowi.

              Przyjechała pani koło piątej, prawda? — pyta.  —  Czy  może  tym  czarnym  Austinem, co tu zatrzymał się na placu?

Tak — mówi Maria.

    Było jeszcze zupełnie jasno. Nie padało. Siedzieliście we czwórkę w tym Austinie. Pani mąż prowadził. Pani siedziała obok niego? Tak? A z tyłu siedziała mała dziewczynka — wskazuje na Judytę — i jeszcze jakaś kobieta.

    Tak. Od trzeciej ścigała nas burza, w szczerym polu, moja córeczka bardzo się bała. Dlatego postanowiliśmy zatrzymać się na noc tutaj, chociaż chcieliśmy być jeszcze wieczorem w Madrycie.

Mężczyzna prowadząc rozmowę nie przestaje obserwować placu i przechodzących policjantów, widocznych znowu dzięki chwilowemu przejaśnieniu, i wsłuchuje się z napięciem, poprzez głuchy rumor z niebios, w ostre gwizdki dochodzące z wszystkich rogów ulic.

              Moja przyjaciółka też bała się burzy — dorzuca Maria.

Słońce zachodzi na osi głównej ulicy miasteczka. W tamtej stronie znajduje się hotel. Nie jest wcale tak późno, jak można by sądzić. Burza zmąciła czas i godziny, przyspieszyła je nagle, ale oto pojawiają się znowu w głębi nieba, różowiejące.

    Gdzie oni są? — pyta mężczyzna.

    W hotelu Principal. Muszę już do nich iść.

    Przypominam sobie. Ten mężczyzna, pani mąż, wychylił się z małego Austina, prawie wysiadł i zaczął rozpytywać paru stojących obok młodych ludzi o hotele. I pamiętam, że pojechaliście w kierunku hotelu Principal.

    Oczywiście nie było wolnych pokoi. Już nie było wolnych pokoi.

Chmury znów przysłoniły zachodzące słońce. Burza, wchodzi w nową fazę. Granatowe oceaniczne zwały znów napierają na miasteczko. Płyną ze wschodu. Jest jeszcze wystarczająco jasno, by widoczny był groźny ich odcień. Pewnie ciągle jeszcze stoją na balkonie. Tu, na końcu tej ulicy. Teraz masz takie niebieskie oczy, mówi Piotr, to odbija się w nich burzliwe niebo.

              Nie mogę jeszcze wracać. Niech pan patrzy, na co się zanosi.

Tym razem Judyta nie wraca do baru. Przygląda się dzieciom bawiącym się" w ściekach. Bosymi stopami rozchlapują gliniastą maź. Ta woda między palcami ich nóg jest ciemnoczerwonego koloru, tego samego koloru co tutejsza ziemia i kamień, z którego zbudowane jest miasto. Cała młodzież miasteczka wyległa na ulice, na ten właśnie plac, pod błyskawice i huczące piorunami niebo. Łagodnie pogwizdywane melodie wybijają się ponad grzmoty.

I znów deszcz. Ocean wody wylewa się na miasto. Plac ginie z oczu. Zapełniają się galeryjki pod arkadami. W barze trzeba dobrze wysilić głos, żeby przekrzyczeć burzę. Niektórzy wprost krzyczą. Wciąż padają nazwiska Rodriga Paestry i Pereza.

              Rodrigo Paestra ma teraz chwilę wytchnienia — mówi mężczyzna.

Wskazuje na policjantów, którzy schronili się pod arkadami i czekają na koniec ulewy.

              Pół roku temu się ożenił — ciągnie. — Przyłapał ją z Perezem. Każdy by tak zrobił. Będzie uniewinniony, na pewno.

Maria pije. Krzywi się. Nadeszła chwila, gdy alkohol przyprawia ją o mdłości.

              Gdzie on może być? — pyta.

Mężczyzna pochyla się nad nią. Czuje cytrynowy, mdły zapach jego włosów. Usta ma gładkie, ładne.

              Na jakimś dachu.

Uśmiechają się do siebie. On się odsuwa. Maria jeszcze czuje jego ciepły głos w zgięciu ramienia.

    To go tam chyba zalało?

    Nie wiem — śmieje się mężczyzna — powtarzam, co słyszałem. Nic nie wiem na pewno.

Hałaśliwa rozmowa w głębi baru na temat zbrodni ucisza wszystkie pozostałe. Żona Rodriga Paestry dosłownie wlazła mu do łóżka, czy można go o to winić? Jakże można odepchnąć kobietę, która w ten sposób na człowieka nastaje?

    Sądzi pan, że nie można? — pyta Maria.

    To bardzo trudne. Ale Rodrigo o tym nie pomyślał.

Perez zostawił w miasteczku przyjaciół, którzy go dziś opłakują. Jego matka jest tam, sama czuwa przy zwłokach, w budynku merostwa. A żona Rodriga Paestry? Jej zwłoki też leżą w merostwie. Ale ona nie była tutejsza. Nikt przy niej dzisiaj nie czuwa. Pochodziła z Madrytu, przyjechała tu dopiero zeszłej jesieni na ślub.

Burza cichnie i wraz z nią natrętny szum deszczu.

    Gdy tylko wyszła za mąż, od razu zaczęła się uganiać za wszystkimi mężczyznami w miasteczku. Co z nią było zrobić? Zabić?

    Co za pytanie — mówi Maria i wskazuje, po drugiej stronie placu, budynek z szerokimi, zamkniętymi drzwiami.

Tak, to tam, to tam jest merostwo, mówi mężczyzna. Jakiś jego znajomy wchodzi do baru, mówią znów o zbrodni.

Wraz z ustaniem ulewy plac zapełnił się dzieciarnią. Wylot głównej ulicy, gdzie kończy się miasto, stał się prawie niewidoczny, tak samo jak biały masyw hotelu Principal. Maria spostrzega, że Judyta bawi się już z dziećmi na placu. Uważnie rozgląda się wkoło i wreszcie decyduje się zamoczyć nogi w czerwonej błotnistej wodzie. Znajomy mężczyzny proponuje Marii kieliszek manzanilli. Maria przyjmuje zaproszenie. Jak dawno już jest w Hiszpanii? Mówi, że dziewięć dni. Podoba jej się Hiszpania? No pewnie. Zresztą już ją znała.

    Muszę wracać — mówi. — W taką burzę człowiek nie wie, gdzie iść.

    Do mnie — mówi mężczyzna.

Śmieje się. Ona też się śmieje, ale nie tak szczerze jak on, z przymusem.

              Jeszcze kieliszek manzanilli?

Nie, nie będzie już piła. Woła Judytę, która przybiega w bucikach oblepionych czerwonym błotem.

              Wróci tu pani jeszcze? Dzisiaj wieczorem? Nie wie, możliwe.

Idą chodnikiem w stronę hotelu. Zapach stajni i siana wieje przez miasteczko. Noc będzie dobra, morska. Judyta depcze po ściekach czerwonej wody. Maria jej pozwala. Mijają policjantów strzegących wylotów wszystkich ulic. Zapadła już prawie noc. Elektryczności wciąż nie ma i pewnie prędko nie będzie. Na wysokich dachach błyskają jeszcze, dla tych, co mogą je widzieć, ostatnie promienie zachodzącego słońca. Maria bierze Judytę za rękę i coś do niej mówi. Judyta z przyzwyczajenia nie słucha.

Są, siedzą naprzeciw siebie przy stole w jadalni. Uśmiechają się do Marii i Judyty.

              Czekaliśmy na ciebie — mówi Piotr. Patrzy na Judytę. Bardzo się bała burzy po drodze.  Płakała.  Czerwone  obwódki  otaczają jeszcze jej oczy.

    Burza wcale nie słabnie — mówi Piotr. — Szkoda. Moglibyśmy jeszcze tego wieczoru do jechać do Madrytu.

    To  było do przewidzenia — mówi Maria. — Żaden pokój się nie zwolnił, nikt nie odważył się wyjechać w taką pogodę?

    Żaden. Nawet dla dzieci.

    Jutro za to będzie chłodniej — mówi Klara — trzeba się pocieszać jak można.

Piotr obiecuje Judycie, że już dzisiaj nie pojadą dalej.

              Zjemy teraz kolację — mówi Klara. — A potem rozłożymy koce na korytarzu, żeby takie małe dziewczynki jak ty mogły spać.

W jadalni nie ma ani jednego wolnego stołu.

              Sami Francuzi — mówi Klara.

W blasku świec jej uroda lśni jeszcze wspanialej. Czy już powiedział jej, że ją kocha? Siedzi tu uśmiechnięta, rozpromieniona, przygotowana na noc, która się nie odbędzie. Ani jej wargi, ani oczy, ani włosy dzisiejszego wieczoru trochę rozburzone, ani ręce rozwarte, opuszczone, rozluźnione oczekiwaniem bliskiego szczęścia nie dowodzą jeszcze, że skończyli tego wieczoru z milczącym obserwowaniem zapowiadającego się szczęścia.

Znowu deszcz. Krople bijące o szklany dach jadalni czynią taki hałas, że klienci podając zamówienie zmuszeni są krzyczeć. Dzieci płaczą. Judyta waha się, czy płakać, i w końcu nie płacze.

              Ależ leje — mówi Klara i przeciąga się z niecierpliwością — coś niebywałego, jak leje, potop, istny potop, posłuchaj, Mario, jak leje.

              Boże, jak ty się bałaś w tym samochodzie!               Prawda — przypomina sobie Klara.

W hotelu panował całkowity bałagan. Jeszcze nie padało, ale burza już stała nad miastem, groźna. Maria odnalazła ich w recepcji hotelu. Rozmawiali, jedno blisko drugiego, w tej portierni. Stanęła w miejscu, pełna nadziei. Nie widzieli jej. Wtedy to Maria odkryła, że trzymali się powściągliwie za ręce, opuszczone wzdłuż zbliżonych ciał. Było jeszcze wcześnie. Wydawało się, że zapadł wieczór, ale to burza zaćmiła niebo. W oczach Klary nie było śladu niedawnego strachu. Maria osądziła, że ma jeszcze czas — czas? — wyjść do miasteczka, do tego baru, który zauważyła przejeżdżając przez plac.

Aby nie patrzeć na Piotra, obydwie wodzą wzrokiem za kelnerami niosącymi tace załadowane manzanillą i xeresem. Klara przywołuje jednego z nich i prosi o manzanillę. Musi krzyczeć, bo deszcz bije o szklany dach jadalni z zagłuszającym wszystko szumem. Krzyczeć trzeba coraz głośniej. Co chwila otwierają się drzwi do recepcji. Wchodzą coraz to nowi goście. Burza jest potężna, rozbudowana szeroko nad całą okolicą.

Gdzie byłaś, Mario? — pyta Piotr.

W barze, z jednym znajomym tego człowieka, Rodriga Paestry.

Piotr pochyla się nad Marią.

              Jeśli bardzo ci na tym zależy, możemy jeszcze dziś wieczorem spróbować dostać się do Madrytu.

Klara słyszała.

    Co ty na to? — pyta Maria.

    Nie wiem.

Prawie jęknęła. Ręce Piotra wyciągnęły się ku jej rękom, by zaraz się cofnąć. Już w samochodzie, gdy drżała ze strachu przed burzą, zrobił ten gest ku niej, podczas gdy niebo nisko zwieszone nad zbożami kłębiło się dymiące, Judyta płakała, a światło dnia powoli zmierzchało. Wtedy Klara pobladła, i to tak, że bladość jej zdumiewała jeszcze bardziej niż strach, który przeżywała.

    Ty, Klaro,  nie  znasz  tego  ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin