Andrzej W. Sawicki
ŚWIATŁOW CIEMNOŚCI
Ryk silników zagłuszył krzyki przerażonych kobiet i dzieci. Po trapach okrętu wjeżdżały opancerzone transportery i samobieżne, gąsienicowe boty. Żołnierz, siedzący na wieżyczce pędzącego czołgu, gwałtownymi ruchami rąk dawał znaki uciekającym cywilom. Wojskowa kolumna miała bezwzględne pierwszeństwo i wycofywała się pierwsza. Niezwykle kosztowny bitewny sprzęt nie mógł wpaść w ręce wroga. Życie kolonistów nie było wiele warte. Cywilom miejsce w okręcie ewakuacyjnym przysługiwało w drugiej kolejności.
Tłum struchlałych rolników i robotników rozstąpił się i rozproszył na poboczu drogi. Ciężkie maszyny pędziły, szarpiąc ziemię stalowymi gąsienicami i dudniąc na metalowym trapie. Hałas robiony przez pojazdy i ludzi zagłuszyła basowa kanonada dobiegająca od strony miasta. Wśród położonych w oddali budynków wykwitły błyski wybuchów, w niebo wystrzeliły tumany dymu i kurzu. Artyleria stawiała zaporę ogniową, niszcząc miasto, do którego właśnie wkroczyli Konstruktorzy.
Część kolonistów wpadła w panikę, rzuciła się do szalonego pędu wzdłuż kolumny wojska, byle dostać się na pokład okrętu. Inni zastygli, z otępieniem patrząc, jak dorobek ich życia obraca się w ruinę. Wzniesione własnymi rękami miasto, ziemia wydarta nieprzyjaznej planecie i z trudem zamieniona w życiodajne pola i plantacje – wszystko było właśnie pożerane przez ogień i niszczone ostrzałem artylerii.
– Co oni wyprawiają?! Dlaczego nas nie bronią?! – Ricky Hester, wysoki, szczupły mężczyzna, aż trząsł się z gniewu.
Stojąca obok dziewczyna kurczowo trzymała go za rękę. Ricky był operatorem rolniczej żniwiarki, prostym chłopakiem, który nie rozumiał polityki i wojskowej taktyki. Helen, jego żona, pracowała jako przełożona pielęgniarek w lokalnym szpitalu; zanim zapuściła korzenie na planecie, służyła jako sanitariuszka w wojskowych lazaretach i niejedno już widziała. Doskonale rozumiała, jaką wartość dla dowództwa sił zbrojnych ma niewielkie, rolnicze miasto. Dla wojska było tylko miejscem, w którym można zatrzymać niespodziewaną nawałę wroga, choćby na tyle, by ewakuować cenny sprzęt. W czasie długiej, wyniszczającej wojny życie garstki rolników nie przedstawiało żadnej wartości.
Wysoki dźwięk przeszył powietrze, wzbił się ponad hałas panujący w dolinie. Ni to gwizd, ni to syk dobiegał od strony wzgórza leżącego na północ od miasta. Z karłowatego lasu porastającego stoki wzniesienia przy akompaniamencie gwizdów...
renfri73