Natasza Socha - Macocha.pdf

(1276 KB) Pobierz
Macocha
Spis treści
Karta tytułowa
***
Reklamy
Karta redakcyjna
30 stycznia, środa
Mam dziecko.
Być może dla wielu kobiet nie jest to wiadomość wstrząsająca,
ale ja mam dziecko od wczoraj.
Co gorsza, nie urodziłam go, nie planowałam, nie głaskałam się
z namaszczeniem po brzuchu i nie mdlałam z rozkoszy, gdy kopało
moje nerki. Nawet go nie adoptowałam i nigdy bym nie
przypuszczała, że pomimo to i tak wyląduje w moim domu.
Dziecko ma lat czternaście, pokrytą pryszczami twarz, skundlone
włosy, badylowate ręce oraz pospolite imię – Kasia...
Jest córką Brunona, mojego męża, z jego pierwszego małżeństwa
i właśnie na śmierć i życie pokłóciła się z matką. Efekt? Kasia
spakowała walizkę, torbę i trzy reklamówki, wsadziła swoje chude
ciało w pociąg i wylądowała u nas z informacją, że zostaje na jakiś
czas. Mamy jej znaleźć szkołę i się nie wtrącać.
Plan na następnych kilka tygodni:
1. Pozbyć się Kasi z domu.
2. Zmusić ją do powrotu.
3. Przekonać, że życie z nami jest beznadziejne.
4. Otruć.
5. Wysłać w kosmos?
31 stycznia, czwartek
Na razie wiem tyle, że Kasię trzeba zapisać do szkoły. Tamtej nie
lubiła, bo nauczycielki były „głupimi cipami”, podobnie zresztą jak
koleżanki z klasy. Tyle dowiedziałam się w środę wieczorem,
a następnego dnia nastolatka i mój mąż wyruszyli na poszukiwanie
gimnazjum, które spełniłoby wymagania czternastolatki. Osobiście
sugerowałam szkołę z internatem, oddaloną od naszego miasta
o kilkaset kilometrów, ale zlekceważono to, co mówiłam. Szkoda.
Kasia nabrałaby ogłady (jeśli to w ogóle możliwe), sumiennie i pod
czujnym okiem przełożonych odrabiałaby lekcje, no i odwiedzałaby
nas, powiedzmy... co trzeci weekend?
Niestety nie pozwolono mi rozwinąć tej cudownej wizji, więc
ostentacyjnie poszłam spać.
Jezu, co ja zrobię?
1 lutego, piątek
O siódmej rano już to wiedziałam.
Uduszę ją.
W nocy, poduszką, i zwalę to na zespół nagłej śmierci
łóżeczkowej. Kto powiedział, że występuje on tylko u noworodków?
– Co to jest? – Kasia wydała z siebie obrzydliwy dźwięk.
Ona ma chyba zeza...
– Dżem – odpowiedziałam najuprzejmiej jak potrafiłam
i zaczęłam ostrzyć nóż, żeby pokroić pomidory.
– Śmierdzi. – Kasia wetknęła pryszczaty nos w słoik i się
zaciągnęła.
Na pewno ma zeza. I odstające uszy.
– To taki zapach, imbir – wyjaśniłam, bo w końcu jestem o całe
szesnaście lat starsza i mądrzejsza oczywiście.
– Gówno jakieś.
Uduszę ją jeszcze dzisiaj. I nawet się do tego przyznam.
2 lutego, sobota
Zgłoś jeśli naruszono regulamin