Anthony Piers - Xanth 10 Dolina Kopaczy.doc

(1316 KB) Pobierz
Anthony Piers

Anthony Piers

 

Dolina Kopaczy

 

   Tłumaczyła: Nela Szurek

   Poznań 1994

  

  

   Powieść tę dedykuję

   Siostrzeńcom i bratankom,

   Których wcześniej zaniedbałem:

   Erinowi i Karolinie

   Jenifer i Paulowi

   Leigh i Dawidowi

  

  

   Rozdział pierwszy

   Metria

   Nie zawsze łatwo jest być synem ogra i nimfy. Czasami ogr rozwala rzeczy - ot tak, dla zabawy - albo jedną ręką wyciska sok z kamienia i w ogóle robi zamieszanie. Czasami nimfa bywa pustogłowa albo ciska złym humorem. Dlatego właśnie Esk wynalazł sobie tę przytulną kryjówkę, o której nikt inny nie wiedział. Jeśli tylko w domu robiło się nie do wytrzymania, przychodził tutaj, żeby się zrelaksować i odprężyć. Kochał rodziców, ale tutaj odkrywał zalety samotności.

   Zatrzymał się, żeby rzucić okiem wokoło, i uważnie nadsłuchiwał. Nie chciał, żeby jakiekolwiek stworzenie Xanth, oswojone czy dzikie, zobaczyło, jak tu wchodzi, wtedy bowiem to miejsce nie będzie już żadnym sekretem. A wcześniej czy później rodzina dowie się o tym i straci zaciszne schronienie.

   Kryjówka znajdowała się w pustym pniu martwego drzewa beczkowca piwnego. Miał szczęście: przebywał w pobliżu w miesiącu Aw-Ghost*, kiedy drzewa beczkowe oddają ducha, jeżeli chcą. Widział odejście tego ducha.

   - Aw, Ghost!** - wykrzyknął z klasyczną ogrową manierą, co zaklęło drzewo do tego stopnia, że mógł przejąć pusty pień bez zbędnego zamieszania. W grubym pniu wyciął drzwi przylegające tak szczelnie, że nie było ich widać z zewnątrz. Porobił też otworki, żeby unoszące się jeszcze opary piwa mogły wywietrzeć. Jego matka, Tandy, nigdy by nie zrozumiała, dlaczego wraca do domu, cuchnąc piwem! Potem wymościł dno pnia sianem i zniósł poduchy z pobliskiego krzewu poduszkowego, a na ścianach wyrzeźbił dekoracyjne ornamenty. Zrobił to perfekcyjnie. Był dumny z siebie. Żałował jedynie, że nie może pochwalić się swoim osiągnięciem z powodu konieczności zachowania sekretu.

   Całość prezentowała się doskonale. Wbił paznokcie w szczelinę i pociągnął drzwi, aż się otworzyły. Były to małe drzwi o nieregularnym kształcie, więc ich obrys nie był wyraźny. Pochylił się, żeby wejść, i ostrożnie zamknął je za sobą. Wszedł na podłogę i opadł na gniazdo wymoszczone z poduszek.

   - Auć!

   Esk podskoczył.

   - Kto to powiedział? - zapytał.

   - Zabierz ze mnie swojego tłustego muła - dobiegł go głos spod spodu.

   Spojrzał w tym kierunku, ale zobaczył jedynie poduszki.

   - Moje tłuste co?

   - Twojego tłustego osła*! - warknął głos. - Kucyka, konia, bałwana, cokolwiek. Spadaj!

   Esk złapał w końcu przebłysk słowa, którego poszukiwał. Szybko rozrzucił poduszki.

   - Gdzie jesteś?

   Na środku poduszki uformował się zarys ust.

   - Tutaj, ty idioto. A o czym myślałeś, gdy na mojej twarzy umieściłeś taką wielką część swojego ciała?

   - Cóż, ja...

   - Nie szkodzi. Po prostu nie rób tego więcej, bałwanie.

   - Ale od poduszek oczekuje się, że...

   - Ach tak? Czy kiedykolwiek pytałeś poduszki o zdanie na ten temat?

   - Więc, właściwie, nie, ale...

   - Tu cię mam, imbecylu! A teraz wynoś się i pozwól mi spać!

   Esk wyniósł się. Kiedy skierował się ku domowi, zastanowił się nad tym, jak to się stało, że mógł rozmawiać z poduszką. Znał tylko jedną osobę, która potrafiła rozmawiać z przedmiotami. Był to król Xanth, Dor. Ponieważ powszechnie było wiadomo, że talenty się nie powtarzają, z wyjątkiem przypadku demoniaków, oznaczało to, że Esk nie mógł go posiadać. Poza tym on miał już talent: protestowanie. Jego matka mawiała niekiedy, że protestuje za często, ale nie zaprzeczała, że jest to magia.

   Nie był najmądrzejszą osobą, będąc ćwierćogrem, ale nigdy nie zostawiał nie rozwiązanego problemu, będąc półczłowiekiem. I zazwyczaj był w stanie jakoś umiejscowić ten problem, jakkolwiek nie do końca. Nie była to jego magia, lecz magia poduchy. Musiał, nie zdając sobie z tego sprawy, zerwać jakąś szczególną poduszkę, taką, która była ożywiona. Teraz powinien zanieść ją z powrotem do poduszkowego krzaku i wymienić na inną, a jego problem się rozwiąże.

   Uspokojony, maszerował dalej w kierunku domu, zapominając o problemie, który sprowadził go do kryjówki. Zbliżając się do domu, poczuł pyszny zapach czerwonego bulionu. Oznaczało to, że jego ojciec, Smash, odrzucił pozory, iż jest w pełni ogrem, i poświęcił się przygotowaniu pożywienia. Smash właściwie był tylko półogrem, ponieważ od tej strony dziadkami Eska byli ogr Crunch i aktorka z demoniaków. Kiedy jednak Smash stawał się ogrowaty, nikt nie potrafił odróżnić go od pełnego ogra. Rozrastał się wtedy horrendalnie, aż spodnie na nim pękały w szwach. Tandy jednak, będąc z gatunku nimf, wolała Smasha jako mężczyznę, jakim zazwyczaj się wydawał.

   Esk z własnej woli nie bywał ogrem, ale kiedy za bardzo się wściekał albo był wystarczająco zdesperowany - mógł znaleźć w sobie jego siły. Nigdy nie trwało to długo, ale przecież nie musiało. Jedno uderzenie pięści z siłą ogra potrafiło rozbić w pył twarde klonowo-cukrowe drzewo. Jednocześnie w normalnych warunkach był niezdarny w działaniu, lecz kiedy naprawdę musiał, potrafił być przez chwilę bardzo sprawny. Odziedziczył to po swojej babce demoniaczce. Przez większość czasu przeważało jego ludzkie dziedzictwo, ponieważ po obojgu rodzicach zachował część ludzkiej natury. Był całkiem zwyczajną osobą o szarych oczach i niemożliwie brązowych włosach, ale naprawdę nie miał wyboru. Wydawało się oczywiste, że nie jest mu przeznaczona jakakolwiek sława. Zamartwianie się tym było jednak bez sensu: czekał na niego czerwony bulion!

  

   * * *

   Dwa dni później znudzony Esk powrócił do swojej kryjówki. Wszedł i posprawdzał poduchy. Wszystkie wyglądały normalnie.

   - Która z was jest tą żywą? - dopytywał się, ale nie otrzymał odpowiedzi.

   Wzruszył ramionami. Wziął całą stertę poduszek, zaniósł je do poduszkowego krzewu i bezceremonialnie cisnął obok. Potem zerwał kilka nowych. Musiał jednak zrobić to dokładnie, żeby się nie pobrudziły i nie zestarzały. Zaniósł je do swojego drzewa i wrzucił do środka.

   Zawahał się, potem rozłożył się na nich. Wręcz przeciwnie do tego, co powiedziała żywa poduszka, jego pośladki nie były tłuste. Wspominając to, żałował, iż nie sprostował wypowiedzi poduszki w tej kwestii. Zawsze jednak wymyślał mądre odpowiedzi o wiele za późno. To też było częścią jego dziedzictwa: ani ogry, ani nimfy nie są znane z bystrego umysłu.

   Zgłodniał, wyciągnął więc szarlotkę, którą zerwał jakiś czas temu. Była to szarlotka czuła, a one zawsze najlepiej smakują, kiedy są odpowiednio przyprawione. Ta przybrana była rozmoczonymi rodzynkami i miała skorupkę przypominającą lukier, podczas gdy całość wydawała się bardzo sypka. Zdecydowanie nadawała się do skonsumowania.

   Podniósł ją do ust, a kiedy jego zęby zagłębiły się w niej, szarlotka wybuchnęła mu w twarz. Rodzynki wyskoczyły i trafiły go w oczy, a lukier wbił się w wargi.

   - Zabieraj stąd swoje paskudne kocisko! - krzyknęła szarlotka.

   - Moje paskudne co? - zapytał wstrząśnięty Esk.

   - Twojego paskudnego kocura, kota, starą kocicę, kocurzycę.

   - Och, masz na myśli mojego brzydkiego kota? - dopytywał się, pojmując, o co chodzi.

   - Twoje brzydkie cokolwiek - zgodziła się szarlotka, formując szerokie usta. - Czy ty wiesz, co usiłowałaś zrobić, ogrowa gębo?

   - Ogrowa gębo? - powtórzył Esk, doceniając komplement. Wtedy zrozumiał, że szarlotka prawdopodobnie nie to miała na myśli. - Usiłowałem...

   - Och tak, usiłowałeś! Więc nie rób tego więcej!

   - Ale...

   - Nigdy nie pytałeś szarlotki, czy chce być przeżuta, prawda?

   - Ależ to jest czuła szarlotka! To oznacza, że jest do zjedzenia!

   - Wydumana historyjka. A teraz zabieraj stąd swoją tępą mordę, żebym mogła odpocząć.

   - Posłuchaj, szarlotkowa gębo, to jest moja kryjówka! - powiedział Esk, czując, że zaczyna się w nim gotować. - Wyrzuciłem właśnie pewną nieznośną poduchę i zrobię to samo z tobą! Z pewnością nie jesteś bardzo czuła!

   - Spróbuj tylko wyrzucić to ciasto, a pożałujesz, ty fasolo!

   To wystarczyło. Esk zaniósł szarlotkę do drzwi, otworzył je i cisnął placek z całej siły do lasu. Potem ułożył się do drzemki na poduszkach.

   Dzień był umiarkowanie chłodny. Prawdziwe ogry kochały zimną pogodę, Esk nie. Buszował po kryjówce, aż znalazł podarty, stary koc i nakrył się nim. Koc skręcił się i owinął wokół jego stóp. Potem zacisnął się na nogach Eska i wspinał wyżej, dusząc go coraz bardziej.

   - Hej! - wykrzyknął Esk.

   - Hej, mów do siebie, ty krowi móżdżku! - powiedział koc, formując usta na swojej powierzchni, ale nie zaprzestał ściskania.

   Eskowi zaczęło być niewygodnie. Skoncentrował się i gwałtownym pchnięciem rozwarł nogi. Wróciła mu siła ogra. Koc rozerwał się, a następnie zamglił, uniósł się w górę i zawisł przed Eskiem.

   - Słuchaj, gnojowy łbie - powiedziały usta - teraz naprawdę zrobię coś, czego pożałujesz!

   Złość ogra uderzyła Eskowi do głowy. Złapał koc obydwoma rękami.

   - Jeszcze zobaczymy, utkana gębo!

   Mówiąc to, rozdarł go na dwie części. Kawałki znowu się zamgliły. Cały koc rozpływał się. Tym razem uformował się na kształt demonicy.

   - Jesteś silniejszy, niż wyglądasz, robaczkowy mózgu. Jak długo potrafisz mi się przeciwstawiać?

   - Jaki mózgu? - zapytał Esk, znowu zmieszany.

   - Pchli móżdżku, mrówczy móżdżku, pluskwi móżdżku.

   - Aa, chodzi o bałwana!

   - Coś w tym rodzaju. Dlaczego nie odpowiadasz na pytanie?

   Esk w końcu zrozumiał.

   - Poducha i szarlotka - one wszystkie były tobą! Przyjęłaś ich postać!

   - Oczywiście, że tak, geniuszu - potwierdziła. - Próbowałam łagodnie pozbyć się ciebie. Ale koniec z panną Nice Gal*. Zamierzam skręcić z ciebie precel i nakarmić nim smoka.

   W swojej naturalnej postaci miała ramiona i ręce, które teraz wyciągały się ku niemu.

   - Smoki nie jedzą precli - powiedział, pojmując, że wpadł w tarapaty. Demony (albo demonice) były znane z nieludzkiej siły i z tego, że nie miały sumienia. Potrafiły przenikać przez twarde ściany. Gdyby wcześniej zdał sobie sprawę z tego, w co się pakuje, zostawiłby ją w spokoju. Teraz było już za późno.

   - Przerobię cię na konfitury - zapowiedziała groźnie. - Może przebaczą mi za stulecie lub dwa.

   Zbliżyła się i zacisnęła ręce na szyi Eska. To jednak pobudziło jego siłę. Wbrew powszechnej opinii, ogry naprawdę nie lubiły być skręcane w precle, choć robiły to innym. Esk złapał ją za nadgarstki i oderwał od swojej szyi.

   - Kim jesteś? - zapytał.

   - Jestem demonica Metria - odparła, ponownie zamieniając się w mgłę. Ręce znowu zmaterializowały się wokół jego szyi, a jego własne dłonie pozostały puste. - Zdrobniale DeMetria. A kim ty jesteś?

   Esk znowu złapał ją za kostki i znowu oderwał od szyi.

   - Jestem ogr Esk i nie zamierzam pozwolić, żebyś mnie udusiła.

   - To ty tak myślisz, śmiertelniku - powiedziała.

   Ponownie rozwiała się we mgle i zaraz potem wróciła do cielesnej postaci. Tym razem w rękach trzymała cienką linkę. Zarzuciła mu ją przez głowę i zacisnęła wokół szyi.

   - Nie uda ci się z tego wydostać.

   - Nie?! - sapnął ze złością Esk. Teraz ona wyglądała na przestraszoną.

   - Nie! - Poluzowała zaciśniętą linkę.

   Esk zacisnął pięść i walnął ją w twarz. Cios był mocny, ale jej głowa po prostu odgięła się do tyłu razem z szyją, jakby była na zawiasach, i wróciła na swoje miejsce, kiedy cofnął rękę. Demonica wyglądała na lekko zdenerwowaną.

   - Nie - powtórzył. - Oprotestuję to.

   - Cóż, może i nie. Przypuszczam, że zabicie ciebie byłoby nonsensem. Twoje ciało zasmrodziłoby tylko tę okolicę, a nie chce mi się odciągnąć go na tyle daleko, żeby smród nie przeszkadzał. - Linka rozpuściła się w mgiełkę i połączyła z jej ramionami. W oczywisty sposób była częścią jej substancji.

   - To ja zamierzam cię stąd wyrzucić! - powiedział Esk. Aspekt jego ogrowej natury wciąż był aktywny.

   - Chciałabym zobaczyć, jak będziesz próbował, mundańska gębo.

   Mundańska gębo! Jej zniewagi wywierały coraz większy skutek. Podtrzymywały aspekt natury ogra.

   - Spróbuję!

   Spróbował. Złapał ją i zwalił z nóg. Ciało miała człekopodobne, nagie i zmysłowe, teraz mocno przyciśnięte do jego ciała. Było to nowe doświadczenie.

   - Więc? - powiedziała, śmiejąc się. - Nie zdawałam sobie sprawy, że chcesz być przyjazny. Pozwól, że ściągnę z ciebie ubranie.

   Puścił ją.

   - Właśnie, że się wyniesiesz! - krzyknął niezadowolony.

   - Zapomnij o tym, juniorze. Znalazłam to miejsce i ono jest moje.

   - Ja je zrobiłem i jest moje! - sprzeciwił się. Uniosła jedną brew.

   - Ty zrobiłeś beczkowca piwnego?

   - Nie, nie to, ale ja przerobiłem go, kiedy oddawał swojego ducha. To niemal to samo.

   - Cóż, ono mi się podoba, ale ty mi się nie podobasz, więc zamierzam pozbyć się ciebie.

   - Nie.

   Milczała, przypatrując mu się.

   - Ach, to jest twoja magia, prawda? Kiedy mówisz "nie", powstrzymujesz istotę od zrobienia tego, co zamierzała. Oto dlaczego zmieniłam swój zamiar, wbrew najgłębszemu przekonaniu.

   - Tak.

   Jego talent nie dorównywał talentowi maga, ale okazywał się pożyteczny, kiedy go potrzebował.

   - Będzie więc lepiej, jak nie wypowiem więcej gróźb, bo ty po prostu powiesz im "nie" - ciągnęła dalej. - Ale założę się, że twój talent nie obejmuje wszystkiego. Nie możesz powiedzieć "nie" na całą kategorię rzeczy, które mogłabym spróbować zrobić, żeby cię wyrzucić, ale potrafisz mówić to wobec pojedynczej czynności, której próbuję.

   Tak. Pojmowała to z przerażającą szybkością. Widać było, że nie miała ani kropli ogrowej krwi wśród swoich przodków.

   - Muszę więc poszukać sposobu, żebyś zechciał odejść - dokończyła. - Nie mogę zaszkodzić ci bezpośrednio, ale ty też nie możesz mi zaszkodzić, więc teraz jesteśmy na równi.

   - Dlaczego tu jesteś? - zapytał z żalem w głosie.

   - Ponieważ tam, skąd przybywam, robi się zbyt denerwująco - powiedziała. - Tam są ogłuszające buczki, rozumiesz?

   - Co takiego?

   - To nie ma znaczenia. Większość śmiertelników nie może ich słyszeć. One jednak doprowadzają demony do szaleństwa. Ostatnio jest naprawdę coraz gorzej, mimo że zrobiliśmy tam, w Dolinie Kopaczy, wszystko, by wytępić ogłuszające buczki. Mam tego dosyć, więc przeniosłam się tutaj, gdzie będzie mi wygodnie, gdy urządzę się po swojemu.

   - Ależ ty próbujesz zagarnąć miejsce, w którym mi jest wygodnie, bo urządziłem je po swojemu! - zaprotestował.

   - Więc wnieś skargę.

   - Co?

   - To jest mundańskie określenie. Znaczy: "Co zamierzasz z tym zrobić", cuchnący nosie?

   - Nie rozumiem. Czy Skarga to dziewczyna?

   Zaśmiała się, aż całe jej ciało zatrzęsło się od chichotu.

   - Myślę, że utknęliśmy tutaj razem, juniorze. Możemy to wykorzystać jak najlepiej. Może nawet zdołamy się polubić. Chyba trzeba pójść na ustępstwa. Chodź, a wprowadzę cię w tajniki demonicznego seksu.

   Przysunęła się do niego.

   - Nie! - krzyknął. Zatrzymała się.

   - Znowu ta twoja magia! Zrozum, tym razem naprawdę nie zamierzałam wyrządzić ci krzywdy. Potrafię być bardzo czuła, jeśli chcę. Pozwól, że ci zademonstruję.

   - Nie.

   Teraz się jej bał jak nigdy wcześniej i wstydził się tego strachu. Nie dlatego, że mogła użyć pretekstu, by się do niego zbliżyć i znowu spróbować go udusić. A ponieważ się bał, ona rzeczywiście mogła sprawić, że to mu się spodoba. Nie ufał demonstracji.

   Oszacowała go spojrzeniem.

   - Ile masz lat, Esk?

   - Szesnaście.

   - A ja sto szesnaście, ale kto by je liczył? Zgodnie z normami śmiertelnymi masz dosyć lat, a ja według norm nieśmiertelnych jestem wystarczająco młoda. Dlaczego nie pozwolisz mi wykupić tej kryjówki od ciebie i zapłacić doświadczeniem? Mogę ci szczegółowo pokazać, o co chodzi, żebyś nigdy nie musiał czuć się niezręcznie wobec śmiertelnej dziewczyny.

   Esk mocno ją odepchnął, rzucił się do drzwi i pognał w kierunku domu. Dopiero kiedy znalazł się dość daleko od swojej kryjówki, zadał sobie pytanie - dlaczego? Czy bał się, że ona wprawi go w jeszcze gorsze zakłopotanie, niż mógł przypuszczać? Czy uważał, że to, co mu oferowała, jest takie złe? Ale czy jest złe? Nie był pewien.

   Pomyślał, że zapyta o to rodziców. Wtedy jednak będzie musiał im powiedzieć o swojej kryjówce, a tego nie chciał. Podejrzewał również, że oni po prostu nie zrozumieliby. Matka nigdy nie mówiła wiele na ten temat, ale wiedział, że kiedyś demon czynił jej awanse i była tym przerażona. Mógł odgadnąć, jak zareaguje na wiadomość, że demonica zaleca się do jej syna. Mogła nawet rzucić w niego złym humorem, a to boli. Ojciec kochał te złe humory. Przypominały mu klapsy ogra. Jeden klaps ogra mógł przekrzywić rosnące drzewko albo pokryć siecią pęknięć skałę.

   Zachował więc milczenie. Może Metria znudzi się jego kryjówką i odejdzie. Demony mimo wszystko znane są ze swojej niestałości.

  

   * * *

   Kilka dni później znowu zaryzykował pójście do kryjówki. Wszedł ostrożnie do środka. Nie było śladu po demonicy, ale wiedział, że równie dobrze mogła się ukrywać. Czas pokaże, czy naprawdę odeszła.

   Usiadł na poduszkach, ale nie rozległ się żaden krzyk. Potrząsnął kocem - żadnego protestu. Znalazł kawałek placka z czerwonymi jagodami i zjadł go bez przeszkód.

   Zadziwiające, jak szybko wróciła nuda. Jego przygoda z Metrią miała jedną zaletę: była interesująca nie tylko z jednego powodu. Teraz, kiedy było za późno, zastanawiał się, czy nie popełnił błędu, odrzucając jej ofertę. Mogła zapewnić mu fenomenalne doświadczenie.

   Wykopał swoje kamyczki do gry. Ich kolekcja służyła mu w przeszłości do zabijania nudnych godzin. Były różnokolorowe. Wymyślił sobie grę polegającą na wyciąganiu ich po jednym z torby i układaniu wzorów na podłodze. Każdy kamyk musiał być położony obok kamyka w takim samym kolorze, żeby utworzyć linię lub łuk. Celem było otoczenie jednego koloru innym. Zdarzało się, że wyciągał kilka czerwonych kamieni pod rząd. Czerwone posuwały się naprzód przeciwko białym; wtedy białe mogły zrobić kilka ruchów i uzyskać przewagę. Niebieskie, zielone i popielate także walczyły ze sobą. Czasami kolory sprzymierzały się, działając wspólnie przeciw pozostałym. Ta gra stawała się dość ekscytująca, kiedy ożywiał osobowości kolorów w swoim umyśle. Mogły układać się w dość skomplikowane wzory.

   Wyciągnął pierwszy kamyk. Połyskiwał czerwienią. Ustawił go na podłodze i zaczął grę.

   - Hej, kretynku, co ty robisz? - zapytał kamień.

   Złapał go, wrzucił do torby i mocno zacisnął zamknięcie, próbując nie wypuścić go ze środka. Ale dym przesączył się przez materiał i zawirował przed nim; wkrótce pojawiła się Metria.

   - Myślałam, że się poddałeś i zostawiłeś mi kryjówkę - stwierdziła.

   - Myślałem, że ty się poddałaś - odparował.

   - Demony nigdy się nie poddają, jeżeli tego nie chcą. Słuchaj, ja naprawdę chcę tego miejsca. Nie możemy się dogadać?

   - Nie. - Wtedy jednak ta głupia ciekawość zawładnęła nim. - Dlaczego tak bardzo upierasz się przy tym miejscu, zamiast po prostu zamienić się w ptaka i zamieszkać na gałęzi, czy coś w tym rodzaju?

   - To miejsce jest odosobnione i wygodne, poza tym inne stworzenia nie wiedzą o nim. My, demony, musimy spędzać większość czasu w materialnej postaci, a najłatwiej to robić podczas snu, zatem dobre prywatne miejsce jest cenne.

   - Myślałem, że demony nie muszą spać.

   - Nie musimy spać, śmiertelniku, ale możemy spać, kiedy zdecydujemy, i często to robimy. To jest doskonałe miejsce do spania, więc sądzę, że muszę je mieć.

   - Tak, ale ja nie sądzę, że pozwolę ci na to. Odęła wargi.

   - Próbowałam zrobić to w miły sposób, Esk. Był to pewien wysiłek. Przypuśćmy, że podaruję ci dwa wielkie doświadczenia...

   - Dwa?

   - Seks i śmierć.

   - Już próbowałaś mnie zabić!

   - Mam na myśli co innego. Ty możesz mnie zabić, po tym jak mnie zabawisz.

   - Demonów nie można zabić.

   Stwierdził jednak, że jest zaintrygowany.

   - Nie możemy umrzeć, ale potrafimy nadzwyczaj realistycznie naśladować umieranie. Możesz mnie dusić, a ja zakrztuszę się i poczerwienieję, a oczy wyjdą mi na wierzch i będę broniła się coraz słabiej, aż w końcu obwisnę i przestanę oddychać, a ciało zacznie się oziębiać. Będzie tak, jakbyś udusił żywą kobietę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin