01 Dzien pierwszy.pdf

(1592 KB) Pobierz
Wioski szutrem rozsiane, czyli Ukraina ostatni raz
Dzień pierwszy, poniedziałek 7 sierpnia 2017
Rodzinne wakacje mi się skończyły i pora wracać do roboty. A tu niespodzianka, roboty nie
ma i niespodziewanie dostaję informację o tygodniowym, przymusowym urlopie. Nie
powiem, żebym się zmartwił, bo się nie zmartwiłem. Ani trochę, ani nawet małe ciut.
Ze smętnego człowieka, który znowu musi tyrać w robocie, jedna mała wiadomość robi nagle
takiego z uśmiechem pod nosem, z rozmarzonymi oczami i z nadzieją na przyszłość. No nie
ten człowiek mówię Wam.
No to co, no to może znowu Ukraina. Tylko gdzie tym razem? Pomysłu w tak krótkim czasie
nie ma, no to może zaczerpniemy z jakiegoś gotowca.
Pamiętacie jak byłem pierwszy raz Jelonem na Ukrainie w 2012 roku? A no wtedy tuż przy
polskiej granicy, po stronie ukraińskiej, była taka droga, która miała być skrótem a okazała się
taką bez asfaltu i w pośpiechu musiałem wracać i wybrać inną. Wtedy postanowiłem, że
jeszcze tam wrócę i chyba nadeszła właśnie ta pora.
BabaLuca jeszcze na szybko coś wygrzebała w jakimś przewodniku i już więcej powodów by
znowu jechać na Ukrainę nie potrzebowałem.
Przygotowuję się od samego rana. Najpierw jednak musiałem się ubezpieczyć, potem szybki
przegląd Jelona i na koniec męczące poszukiwania niezbędnych na takie eskapady gratów.
Jelon już gotowy, więc można śmiało ruszać ku przygodzie.
Miałem wystartować tak koło pierwszej, ale jak to w życiu bywa, plany planami a życie
życiem. Wystartowałem gdzieś koło trzeciej, przekonany, że i tak przed zmrokiem zdążę
dojechać w Bieszczady. Tylko którędy jechać, żeby nie było nudno? Tędy było, tamtędy też,
to może, by tym razem nie koniecznie najkrótszą, oklepaną drogą.
Jeszcze tylko zerowanie licznika i mogę startować.
Najpierw jednak oklepaną drogą, bo się inaczej nie da. Wokół komina wszystkie mam
przecież oklepane a raczej mocno objeżdżone. Po jakiś 30km na horyzoncie pojawiły się
ciemne chmury, jednak nie wyglądają na jakieś groźne.
W Szydłowie niestety natrafiłem już na wilgotny asfalt co mnie nieco zaniepokoiło, potem to
już było tylko coraz bardziej mokro. Wypucowany Jelonek szybko zmieniał się w brudasa.
Z nieba jeszcze nic nie leciało, ale samochody skutecznie rozpylały kropelki wody. Nie
czekałem aż cały będę mokry i wskoczyłem w przeciwdeszczówki.
Dobrze zrobiłem, bo zaraz po przekroczeniu Wisły w Połańcu, lunęło z nieba obficie.
Jest poniedziałek i pełno TIR-ów na drodze, więc jazda jednopasmową drogą w deszczu nie
jest żadną przyjemnością. Tym bardziej, że moje przeciwdeszczówki zaczynają puszczać
wodę do środka. Najbardziej jestem rozczarowany spodniami, bo kupiłem nowe, typowo
motocyklowe a i tak w zadku chlupie. Co z tego, że materiał wzmacniany, nieprzemakalny,
jak na szwach woda wsiąka do środka.
Z cukru nie jestem to może mi nic nie będzie, najwyżej nadmiar wyleci sobie którąś nogawką.
W Ropczycach trochę deszcz zelżał, chyba ze względu na duże ilości cukru w cukrowni, albo
cukru w cukrze a potem znowu skutecznie zabierał przyjemność z jazdy.
Dopiero w Strzyżowie przestało padać. Wiele się nie zastanawiając, zaraz po zatankowaniu
Jelona, zaatakowałem Biedronkę. Najpierw na parkingu, walczyłem z przeciwdeszczówką a
w szczególności ze spodniami. Chyba kupiłem za ciasne i odklejenie mokrych spodni od
spodni nie należało do prostych zadań. Woda, która poszła w zadek, równomiernie
rozprowadziła się po nogawkach, skutecznie łącząc nasiąknięte skórzane spodnie z
teoretycznie nieprzemakalnym materiałem spodni przeciwdeszczowych.
Zdjęcie wojskowych, sznurowanych butów niewiele dało. Dopiero zastosowanie gibkich
ruchów Jasia Fasoli, odniosło pożądany skutek. Jedna nogawka uwolniona. Nabyte
doświadczenie nie uciekło w las i z drugą nogawką poszło już szybciej. Przypomnę, że cała
scena miała miejsce na środku parkingu pod Biedronką.
Na Jelonie rozwiesiłem zlane obie części przeciwdeszczówki i z mokrym zadkiem poszedłem
na zakupy. Ledwo udało mi się odratować banknot dwudziestozłotowy z nasiąkniętej tylnej
kieszeni. Oby tylko pani przy kasie zbytnio nie marudziła.
Nabyłem zapasy na dalszą drogę i starczyło jeszcze na małe conieco do spożycia na miejscu.
Na chwilę wyszło nawet słoneczko, co też nastroiło mnie bardzo optymistycznie.
Później już była tylko jazda. Odbiłem na Lutczę a potem w Domaradzu na drogę nr884.
Od razu zaczęły się serpentynki, które wyprowadziły mnie na malowniczy płaskowyż.
Widok jest całkiem okazały pod warunkiem, że świeci słoneczko. Niestety słoneczko
pojawiło się tylko na chwile w Strzyżowie a potem już prawie nigdzie.
Za to chmury zaczęły się ponownie kumulować. Z każdym kilometrem robiło się coraz
ciemniej, wilgotniej i bardziej ponuro. Na szczęście kran z nieba jeszcze się nie odkręcił.
Wszystko co dobre szybko się kończy, tak i tym razem. Chmury zebrały wszystkie siły i
zrobiły barykadę. W oddali widać jednak jasne niebo. Jak się tylko przebiję przez ten
chmurzasty front to dalej powinno już być dobrze. Byłem jednak pewien, że nie zostawi na
mnie nawet jednej, suchej nitki.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin