Ahern Jerry - Krucjata 18 Wyprawa.rtf

(505 KB) Pobierz
NIE ROZPOWSZECHNIAC!

JERRY AHERN

 

 

 

KRUCJATA 18.WYPRAWA

 

(Przełożył: Krzysztof Bogunki)

Larry'emu Byarsowi - zbieraczowi pamiątek z Dzikiego Zachodu, mojemu serdecznemu przyjacielowi

 

Prolog

 

John Rourke spoglądał przez pleksiglasowe okienko umieszczone na prawej burcie śmigłowca obok drzwi. Na zewnątrz była pustka, śnieg, poszarpane skalne szczyty rozdzielone ośnieżonymi dolinami oraz rachityczne kępy drzew. Nad tym wszystkim i nad radzieckim śmigłowcem, który wiózł ich z Drugiego Miasta, wisiało szare niebo.

Spojrzał w dół i dostrzegł konie. Jeźdźcy, najprawdopodobniej Mongołowie, wisieli w siodłach. Byli martwi. Konie w panice wywołanej rykiem silnika śmigłowca, gnały przed siebie po ośnieżonych zboczach. Nagle w kabinie rozległ się huk wybuchu. Słychać było ludzki krzyk, głośniejszy nawet od odgłosów eksplozji wstrząsających raz po raz kadłubem maszyny.

Wasyl Prokopiew oraz Michael skoczyli do przodu, uciekając przed płomieniami buchającymi z kabiny pilotów. W tej samej chwili John i Paul zerwali gaśnice wiszące obok drzwi. Skierowali strumień piany na plecy Michaela i Prokopiewa. Prokopiew przetoczył się wzdłuż burty śmigłowca, a Michael, kocem zerwanym z nieprzytomnego Chińczyka, stłumił na majorze resztki ognia.

Huk i wibracje kadłuba śmigłowca narastały. Zdawało się, że maszyna rozleci się w ciągu najbliższych kilku sekund.

- Rozbijemy się! - krzyknęła Maria.

John w jednej chwili ocenił sytuację. Ognia nic już

nie mogło powstrzymać. Gaśnica w rękach doktora była pusta.

- Moi ludzie... - Prokopiew rzucił się w stronę kabiny pilotów, ale Michael zdołał zatrzymać majora. -Muszę...

- Oni już nie żyją! Wasyl! - Rourke dostrzegł, jak jego syn gwałtownie potrząsnął Rosjaninem. Chwilę trwało, zanim oficer gwardii KGB oprzytomniał.

John podniósł Han Lu Czena. Chińczyk był nieprzytomny po torturach zadanych przez oprawców w Drugim Mieście.

- Maria! Weź broń! Paul i Michael, otwórzcie drzwi.

Rourke wyciągnął nóż, którym przeciął pasy bezpieczeństwa podtrzymujące Lu Czena.

- Uwaga! - krzyknął Michael.

Kabinę wypełnił swąd płonącego paliwa. To wyciekająca benzyna dostała się przez otwarte już drzwi do środka, uniemożliwiając przejście.

- Jeszcze jedna gaśnica wisi z przodu! - krzyknął Rubenstein i, mijając Johna, rzucił się do kabiny pilotów.

- Nie! - wrzasnął Rourke, ale jego przyjaciel już zniknął w płomieniach. Po kilkunastu sekundach pojawił się z gaśnicą w ręku. Prokopiew doskoczył do niego, wyrwał gaśnicę i rzucił ją Michaelowi, a sam zaczął tłumić płomienie, które zajęły już nogi i ramiona Paula. Tymczasem Michael strumieniami piany zdołał na chwilę przygasić ogień.

- Szybko! Mamy mało czasu!

John stanął w luku, ziemia szybko przybliżała się, śmigłowiec był zaledwie na wysokości kilkunastu metrów nad ośnieżonym stepem.

- Wszyscy! Teraz! Skaczemy! - Rourke spojrzał za siebie. Paul był już gotowy, obok niego stali Maria oraz Prokopiew. Nie było już czasu na nic. John chwycił bezwładnego Lu Czena w ramiona, osłonił jego głowę i skoczył. Do ziemi nie było daleko. Lewą ręką chroniąc Hana, przetoczył się kilkakrotnie i nagle się zatrzymał. Parę sekund później radziecki śmigłowiec uderzył w ziemię i eksplodował. Potem wszystko ucichło.

Rourke powoli odzyskiwał przytomność. Nadwyrężony nadgarstek doktora bolał przy każdym ruchu. Amerykanin rozejrzał się wokół, ocierając śnieg z twarzy. Hań jęknął.

- Paul! Michael! - zawołał John.

Delikatnie ułożył Chińczyka na ziemi i ruszył w kierunku płonącego wraka. Sprawdził nadgarstek. Bolał, ale nie był złamany. Bolała go również cała lewa strona ciała. Oczyścił ze śniegu Rolexa, który jakimś cudem nie został uszkodzony.

- Michael! Paul! Maria! Majorze!

- Ojcze!

Rourke odwrócił się gwałtownie. Obraz przed oczyma stracił ostrość. Johnowi nagle zabrakło tchu.

Sto metrów dalej stał Michael. W oddali płonął helikopter.

Paul i Maria mieli lekko poparzone ręce. Natomiast Prokopiew oraz Michael wyszli z kraksy bez szwanku. Także stan Hana nie pogorszył się. ”To cud, że nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń” - myślał Rourke, idąc wraz z Michaelem na poszukiwanie mongolskich koników, które widział tuż przed katastrofą.

- Musieli nas trafić z RPG.

- Najprawdopodobniej dostaliśmy się pod ostrzał artylerii Drugiego Miasta - dodał Michael.

Pokonali strome wzniesienie, a gdy dotarli do szczytu, na przeciwległym stoku ujrzeli wierzchowce. Ciała martwych Mongołów nie spadły jeszcze z siodeł. Konie wciąż były niespokojne, więc podchodzili do nich bardzo ostrożnie.

- Lubisz Marię? - odezwał się nagle cicho Michael. Rourke na moment odwrócił wzrok od koni i spojrzał na syna.

- Jest ładna, zgrabna, akurat dla ciebie.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

- Kochasz ją?

- Tak.

- To czemu z nią się nie ożenisz? Cały czas wspominasz Madison?

- Do diabła, tato!

- O co ci chodzi, Mike?

- Tylko trzy razy w życiu tak mnie nazwałeś?

- Nie masz nic lepszego do roboty, tylko liczyć takie rzeczy! - Rourke uśmiechnął się i spojrzał na wierzchowce.

- Masz rację. To z powodu Madison.

- Spróbuj złapać te dwa najbliżej ciebie - powiedział John. - Pamiętaj, żeby ich za wcześnie nie spłoszyć!

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

- Czy lubię Marię? Jasne!... teraz - krzyknął doktor i skoczył w kierunku koni. Jednocześnie chwycił za uzdy srokacza i gniadosza. Zwierzęta szarpnęły się, lecz zdołał je utrzymać, mimo ostrego bólu nadgarstka.

- Też mam dwa - krzyknął Michael.

Rourke tylko skinął głową i zabrał się za odcinanie od siodeł ciał martwych jeźdźców.

Następnym razem było już łatwiej. Brakowało im jeszcze tylko dwóch wierzchowców. Dołączyli je do czwórki schwytanych wcześniej, rozkulbaczyli i nakarmili owsem z toreb przytwierdzonych do siodeł. Siodła ozdobiono ornamentami przypominającymi Rourke'owi ozdoby siodeł amerykańskiej kawalerii z początku dwudziestego wieku. Również szczelina biegnąca przez środek siodła była podobna. W mroźne dni, umożliwiała ona ogrzanie jeźdźca ciepłem końskiego ciała. Poza tym zapobiegała powstawaniu odparzeń grzbietu zwierzęcia.

Po rozdzieleniu wierzchowców ustalono że Maria, Paul i Prokopiew pojadą w dół. Natomiast John z Michaelem wyprzedzą ich, jadąc cały czas płaskowyżem. W ten sposób będą mogli chronić jadącą dołem trójkę. Część koni miała przytroczoną do siodeł broń, która przetrwała bitwę w całkiem niezłym stanie. Rourke postanowił, że wezmą ją Prokopiew i Rubenstein. Uzbrojenie Johna i Michaela nie wymagało uzupełnień. Problemem był transport nieprzytomnego Hana. Doktor zrobił, co mógł, by droga była dla Chińczyka jak najmniej uciążliwa, ale możliwości miał niewielkie. W końcu karawana była gotowa do wymarszu. John i Michael pożegnali się z Prokopiewem. Z Paulem i Marią mieli się spotkać w Pierwszym Mieście. Prokopiew natomiast do pewnego czasu miał im towarzyszyć, a następnie podążyć w stronę linii radzieckich.

John i Michael, jadąc, rozmawiali o Annie, o którą bardzo się martwili, oraz o problemach Natalii. Gdy teren zaczął się wznosić, zsiedli z koni i zaczęli je prowadzić.

- Gdyby te konie były większe byłoby łatwiej. - Michael zasępił się, wyciągając mierzyna z jakiejś głębszej rozpadliny. Śnieg ciągle padał. - Mówiliśmy o Marii i o mnie, a co z tobą i Natalią?

- Co masz na myśli? - spytał John, idąc obok swego wierzchowca.

- Kochasz dwie kobiety. Obie kochają ciebie. Co masz zamiar z tym zrobić?

John spojrzał na syna i uśmiechnął się.

- Nie masz innych problemów? - zapytał.

- Nie - odrzekł poważnie Michael.

- No cóż, nie zrobię nic. Zdaję sobie sprawę, że ja jestem przyczyną kłopotów Natalii.

- Tego nie powiedziałem - przerwał mu syn.

- Roztrząsanie tego to strata czasu. Wszystko, co mogłem dla niej zrobić, zrobiłem. I gdy będzie trzeba, zawsze zrobię. Znasz mnie.

Znaleźli się już na znacznej wysokości i śnieg stał się płytszy. Mogli dosiąść koni. Rourke zerknął na tarczę Rolexa, obliczając, ile czasu mogło zająć Paulowi i jego towarzyszom przebycie niebezpiecznej strefy.

Przed nimi ukazały się skały wyglądające jak dinozaury. Ktoś tam był. Rourke dostrzegł przez lornetkę kilkunastu ludzi. Stacjonowali tam Mongołowie uzbrojeni w dwudziestowieczną broń różnej produkcji oraz jeden RPG. Z tej właśnie broni mogli zestrzelić śmigłowiec. Pozycja, którą zajęli, pozwalała kontrolować całą dolinę. Przez tę dolinę będą musieli przejść Paul, Prokopiew i Maria.

Doktor leżał w śniegu, obserwując skały i dolinę. W normalnych czasach zieleniłaby tutaj się trawa, a środkiem płynąłby rwący strumień. Niestety czasy nie były normalne, a strumień zmienił się w pas lodu szerokości około dziesięciu metrów.

Michael, leżąc za ojcem, spytał:

- I co?

- Zaraz ci powiem - odparł John. Uniósł się lekko i zaczął lustrować teren przed doliną. Po chwili dostrzegł grupę jeźdźców. Niemiecka lornetka automatycznie ustawiła ostrość. Paul i jego towarzysze mogli wpaść w zasadzkę.

- Musimy się spieszyć - powiedział Rourke. Schował lornetkę i wycofał się na czworakach ze skały.

Mniej więcej trzy metry od Johna leżał najbliższy najemnik. John teraz mógł się przekonać, że jego szacunki były prawidłowe. Oddział przeciwnika liczył osiemnastu żołnierzy. Podmuchy wiatru przynosiły okropną woń Mongołów. Śmierdzieli jak zwierzęta tarzające się we własnych odchodach. Ich uzbrojenie stanowiły radzieckie karabiny i granaty.

Rourke spojrzał na zegarek. Jeszcze minuta. Wyciągnął rewolwer, trzymając nóż w prawej ręce. Wstał.

Przeskoczył głaz, za którym się ukrywał i runął w dół, błyskawicznie pokonując dystans dzielący go od przyczajonego Mongoła. Musiał go dopaść, zanim ten zdążyłby się odwrócić. Gdy Azjata otworzył usta do ostrzegawczego krzyku, ostrze LS-X przecięło mu tchawicę i szyję aż do kręgosłupa. Rourke uwolnił klingę. Bezwładne ciało z odciętą prawie głową osunęło się na ziemię. Następny Mongoł rozglądał się wokół zaniepokojony hałasem, gdy doktor znienacka przebił go nożem. Rourke doskoczył do żyjącego jeszcze mężczyzny i kolbą rewolweru uderzył go w kark. Schował nóż i wyciągnął drugi rewolwer. Kolejny przeciwnik Johna otrzymał dwie kule w pierś i padł, nie wydawszy jęku. Wokół rozszalał się gwałtowny ogień karabinowy. John siał spustoszenie wśród przeciwników. Zaskoczeni Mongołowie nie mieli szans w tym spotkaniu. Gdy wyczerpała się amunicja w rewolwerach, John zamienił je na Scoremastera. Po chwili żaden z najemników nie dawał znaku życia. Rourke spojrzał na Michaela stojącego z Berettą w jednej i nożem w drugiej ręce. Ich przyjaciele byli już bezpieczni.

 

ROZDZIAŁ I

 

Jasne światło, które sączyło się spod sklepienia budynku administracji Pierwszego Miasta, do złudzenia przypominało światło dzienne. Nagle lampy zaczęły migotać i John przypomniał sobie neony wielkich metropolii. Niestety, tylko nieliczni pamiętali jeszcze ferie neonowych świateł w miastach sprzed wieków. Migotanie światła w Pierwszym Mieście spowodowało, że twarze ludzi przypominały przerażające maski, pełne bólu i napięcia, jak twarze lalek, zniszczonych i porzuconych przez bezmyślne dziecko. Spacerując wśród tych ludzi, Rourke widział śmierć i cierpienie mieszkańców miasta. U wszystkich można było dostrzec tęsknotę do nadmorskich bulwarów, ogrodów pełnych delikatnych kwiatów, spacerów po zwyczajnych ulicach, zakupów w sklepach. Chińczycy zbierali się w grupy, odziani w brudne, podarte i zakrwawione uniformy, gotowi do odparcia kolejnego ataku wroga. Byli wyczerpani i zrozpaczeni, ale gotowi wykorzystać każdą szansę ocalenia.

Syn Rourke'a i Maria Leuden, zaraz po wkroczeniu do miasta odłączyli się od swych towarzyszy, którzy dostarczonym im samochodem przetransportowali rannego Han Lu Czena do szpitala. Ciężkie rany, zadane Hanowi przez barbarzyńców w Drugim Mieście, wymagały natychmiastowej interwencji lekarskiej.

Doktor ukląkł przed starą kobietą leżącą przy przewróconym wózku na kwiaty. Udo staruszki okropnie krwawiło. Na szczęście nie było to krwawienie tętnicze. John zastosował prowizoryczną opaskę uciskową, by choć trochę zatrzymać upływ krwi i czekał na młodego Chińczyka, który opatrywał rannych.

- Dobra robota - powiedział sanitariusz do Rourke'a. Następnie zajął się opatrywaniem rannej, używając opatrunku polowego. Pomagając sanitariuszowi, John skinął na Paula, który stał za nimi. Ten podszedł do nich i przyklęknął po drugiej stronie, przypatrując się uważnie, jak Chińczyk opatruje staruszkę. Gdy bandaż był już na miejscu, stara kobieta zmrużyła oczy i nieśmiało zaczęła wpatrywać się w twarz Rubenstiena. Próbowała pogładzić Paula po policzku. Rourke uśmiechnął się do kobiety, wstał i ruszył dalej. Paul podążył za nim. Prawa, poparzona ręka Rubenstiena wisiała na temblaku zrobionym z rękawa koszuli. Na Chińczykach nie robiło to jednak większego wrażenia.

Pierwsze Miasto przeżyło bardzo ciężkie chwile. Rozgłośnia raz po raz nadawała komunikaty w języku chińskim. Rourke rozumiał tylko dwa słowa, które powtarzały się najczęściej: ”ranny” i ”zabity”.

John szedł dalej.

W końcu obydwaj mężczyźni znaleźli schody prowadzące do bloku rządowego. Na dole stała elegancko ubrana piękna kobieta w butach na wysokim obcasie i w modnym chong-san. Usiłowała opanować niepokój, widać było jednak, że jest bardzo zdenerwowana. Rourke domyślał się, że należy ona do personelu biura przewodniczącego. Tłumaczka powiedziała do nich:

- Helikopter, który transportował pańską córkę, doktorze Rourke, oraz major Tiemierowną i kapitana

Hammerschmidta... Nie mamy od nich żadnych wiadomości i przypuszczamy, że wszyscy zaginęli gdzieś nad Morzem Żółtym.

John, usłyszawszy to, biegiem ruszył przed siebie. Gnał do góry, przeskakując trzy, cztery stopnie. Paul nie pozostawał w tyle. John spojrzał na przyjaciela, gdy dotarł do nich głos tłumaczki:

- Sowiecki helikopter meldował o spotkaniu z nieprzyjacielem, o wymianie ognia i...

- Wiem - krzyknął Rourke, ale nie do tłumaczki, lecz do Paula, uprzedzając jego słowa.

Annie, córka Rourke'a, była żoną Paula.

Przeskoczywszy ostatni stopień, doktor przyspieszył kroku. Tuż za nim podążał Paul. Stojący w drzwiach strażnicy, widząc Johna, rozstąpili się. Za chwilę Rourke ujrzał Sarah stojącą na klatce schodowej. Kobieta była ubrana w niemiecką kurtkę polową i długie wojskowe buty.

- Żadnych wiadomości, John. Żadnych!

- Jesteś pewna, że spadli do morza, a nie wylecieli w powietrze, gdy trafił ich pocisk? - Rourke wziął żonę za rękę.

- Obawiam się, że tak...

John mocniej ścisnął dłoń Sarah.

Antonowicz przechadzał się po zamarzłej i pokrytej świeżym śniegiem ziemi. Mówił do drepczącego za nim adiutanta:

- Wycofać wszystkie jednostki i sprzęt z obszaru wokół Drugiego Miasta. Pozostawić tylko to, co jest niezbędne do przyjęcia rannych. Chcę, byśmy wkrótce mogli wszystkimi siłami zaatakować Pierwsze Miasto. Rozkazuję dowódcy naszych oddziałów w Islandii zniszczyć osadę Hekla. Powietrzne siły szturmowe mają być gotowe do ataku na bazę ”Edenu” w Georgii! Teraz lecę do Podziemnego Miasta.

Antonowicz przyspieszył kroku. Wirnik śmigłowca mełł padający śnieg.                        Louise Walenski uśmiechała się głupawo.

- Przepraszam, sir.

Jason Darkwood przechodził właśnie przez drzwi wodoszczelne, gdy zauważył spojrzenie dziewczyny;

- Coś nie tak, poruczniku Walenski? Zamiast odpowiedzieć, poprawiła włosy.

- Poruczniku!?

- Och nic, sir, ja... Chciałam tylko zameldować, że trzeba wysłać wiadomość o pomyślnym zakończeniu akcji ratowniczej.

- Wiem o tym! - Darkwood minął korytarz, kolejne wodoszczelne drzwi i dotarł na mostek kapitański ”Reagana”.

Widząc dowódcę, porucznik junior Grado Arthuro Rodriguez oddał mu honory i zawołał:

- Kapitan na mostku!

Marynarze natychmiast stanęli na baczność.

- Spocznij! - zakomenderował Darkwood, podchodząc do stanowiska dowodzenia. Załoga powróciła na swoje miejsca. Kapitan usiadł. Na mostku brakowało porucznik Walenski, porucznik Kelly i Bowman. Jason położył rękę obok koszuli i spojrzał na Sebastiana, pierwszego oficera ”Reagana”, który pilnie wpatrywał się w plotter kursowy.

- Poruczniku Sebastian.

- Tak, sir?

- Gdzie jest żeńska część załogi? Dosłownie wpadłem na porucznik Walenski...

- Zadał pan bardzo interesujące pytanie - odpowiedział Sebastian.

- Owszem, interesujące - przytaknął Darkwood -a ma pan równie interesującą odpowiedź?

- Nie, sir. Nie całkiem. Odpowiedź jest zupełnie nieinteresująca.

Darkwood podszedł do pierwszego oficera.

- Nawet jeżeli jest nieinteresująca, panie Sebastian, będzie pan łaskaw mi jej udzielić.

Sebastian spojrzał najpierw na Darkwooda, potem na dowódcę.

- O.K. Jason. Niespodzianka!

Darkwood chciał coś powiedzieć, gdy za plecami usłyszał śmiechy, a następnie głos Margaret Barrow:

- Gratulacje, Jason, kapitanie Darkwood, dowództwo USS , Ronald Wilson Reagan”. - Margaret trzymała w ręku kartkę z telefaksu. Jason oniemiał. Chwilę potem usłyszał trzask włączonego mikrofonu, używanego przez pierwszego oficera do wydawania rozkazów ze sterówki.

- Uwaga, wszyscy! Mówi pierwszy oficer Sebastian.

Darkwood zastanowił się. Pełnił funkcję dowódcy ”Reagana”, ale stopień miał niższy. Chciał przerwać Sebastianowi, ale ten mówił dalej. Przez otwarte wodoszczelne drzwi powracało echo jego głosu.

- Mam zaszczyt ogłosić nominację komandora Jasona Darkwooda na stanowisko dowódcy ”Reagana”. Dziękuję.

Margaret Barrow wręczyła Darkwoodowi wydruk z fateu. Był to rozkaz Departamentu Marynarki podpisany przez admirała Rahna i prezydenta Fellowsa. Awis ten był dużym zaszczytem. Sebastian, trzymając mikrofon, wstał i zasalutował.

- Kapitanie Darkwood. Mikrofon, sir.

Darkwood wziął mikrofon, nie bardzo wiedząc, co posiedzieć.

- No, dalej, Jason. - Sebastian uśmiechnął się.

- Tu kapitan. No cóż, chyba rzeczywiście zostałem dowódcą. To dzięki wam. Nigdzie nie znalazłbym lepszej załogi. Trzymam w ręku wydruk z faksu. Mimo że to tylko kopia, będzie dla mnie najcenniejszą pamiątką. Chciałbym jeszcze przypomnieć, że służymy na jednostce, która jest chlubą Mid-Wake. Musimy o tym pamiętać. Jeszcze raz bardzo wam dziękuję. Wracajcie na stanowiska.

Darkwood oddał mikrofon Sebastianowi, ten odwiesił go i powiedział wesoło:

- No, a teraz nasz kapitan dostanie swoje ciastko.

Jason popatrzył na niego, o czym spojrzał na porucznik Barrow. Za Margaret stali oficerowie pokładowi. Jeden z nich trzymał olbrzymi tort oblany czekoladą. Reszta trzymała talerze, serwetki i nóż do krojenia ciasta, Darkwood wyciągnął rękę po nóż.

- To gorące, sir - ostrzegł młody oficer.

- Wezmę to pod uwagę, poruczniku - Darkwood skinął głową. Czuł się lekko zażenowany i onieśmielony. Na mostku pojawili się Sam Aldridge i Tom Stanhope. Do Jasona podeszła Margaret Barrow, pocałowała go w policzek i powiedziała:

- Zajęłam się tą Rosjanką i pozostałymi. Wszystko będzie w porządku.

Po mostku rozszedł się zapach rozgrzanej czekolady.

- Kapitanie, może porucznik Walenski dokończy krojenie tortu i poczęstuje załogę?

- Znakomicie - zgodził się Darkwood i oddał nóż uśmiechniętej Louise.

Z kawałkiem tortu na talerzu, Jason wszedł do szpitalika okrętowego, w którym królowała doktor Barrow. Na koi spała młoda dziewczyna. Darkwood domyślał się, że jest to córka Johna Rourke'a. Dalej leżała Rosjanka. Była bardzo piękna. Kapitan ją znał. Trzecie łóżko zajmował mężczyzna. Nie miał na sobie munduru, ale wyglądał na wojskowego. Jasonowi pr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin