Ahern Jerry - Krucjata 02 Destrukcja.rtf

(728 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

JERRY AHERN

 

 

 

Krucjata

 

2. Destrukcja

 

(Przełożył: Mariusz Seweryński)

 

 

SCAN-dal

 

 

Dla Jacka Aherna - mego ojca, niech Bóg błogosławi jego duszę -

mam nadzieję, że spodobały się mu. Jeśli istnieje niebo, to jest to jego adres...

 

Jakiekolwiek podobieństwo do osób żyjących bądź zmarłych, rzeczywistych miejsc, wyrobów, firm, organizacji lub innych realnie istniejących jednostek jest czysto przypadkowe.

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Generał Ismail Warakow zapiął kołnierz palta i głębiej wcisnął na łysą czaszkę czapkę z foczej skóry. Wzdrygnął się.

- Chicago! Druga Moskwa - mruknął do siebie, stojąc w drzwiach swego helikoptera. Patrzył na morze błota i szargane wiatrem wody Jeziora Michigan. Zakasłał i zaczął schodzić na wilgotną ziemię po wyłożonych gumą schodkach. Przypatrywał się masywnej budowli, oddalonej nie więcej niż dwadzieścia pięć jardów. Nawet nie próbował przypomnieć sobie jej nazwy. Było to Muzeum Przyrodnicze, podarowane miastu Chicago przez jakiegoś kapitalistę - którego imię nadal nosiło - kilkadziesiąt lat temu z okazji światowych targów. “Trzeba mu nadać nową nazwę” - pomyślał Warakow.

- Nadać nowe imię - powiedział odwracając się do młodej kobiety, swojej adiutantki, i zerknął na jej nogi, wokół których wiatr owijał spódnicę. - Marzniesz. Chodźmy do środka. Chcę, by nowe imię świadczyło o tym, że jest to kwatera Północnoamerykańskiej Okupacyjnej Armii Sowieckiej. Zanotuj to, gdy twoje ręce przestaną dygotać z zimna.

Poszedł omijając przygotowany dla niego, poplamiony, czerwony dywan, rozłożony pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy o zawadiackich twarzach, uzbrojonych w kałasznikowy. Przemaszerował po błocie. Pod ciężarem jego 285 funtów wyczyszczone do połysku buty zanurzały się chwilami na kilka cali.

Zatrzymał się u podstawy szerokich schodów, łagodnie pnących się do góry. Otrzepując zelówki z błota, patrzył na budynek.

- Towarzyszu generale!

Warakow odwrócił się i spojrzał na mężczyznę stojącego na baczność po jego lewej stronie. Niedbale odsalutował i mruknął:

- Co takiego, majorze?

- Generale! Mam tutaj siedemnastu partyzantów. Warakow spoglądał z roztargnieniem na majora i nagle przypomniała mu się depesza radiowa, którą otrzymał podczas lądowania na lotnisku międzynarodowym w północno-zachodniej części miasta, tuż przed przesiadką do helikoptera: Schwytano siedemnastu uzbrojonych partyzantów, gdy zaatakowali jeden z pierwszych patroli zwiadowczych wysłanych do miasta. Siedemnaścioro - były wśród nich trzy kobiety - zabiło dwunastu żołnierzy sowieckich. Partyzanci przetrwali promieniowanie neutronowe, jakie powstało po zbombardowaniu Chicago, ukrywając się w jakimś podziemnym schronie. Byli uzbrojeni w amerykańskie karabinki sportowe.

- Przyjdą niebawem. - Warakow skinął głową, po czym przestał otrzepywać buty. Patrząc wskazanym przez majora kierunku zobaczył jeszcze większe błoto. Oficer szedł obok niego, a młoda adiutantka tuż za nimi. Gdy generał ponownie wszedł w kałużę, zaczął się w duchu zastanawiać, co też mogło się tu zdarzyć, że wody tak nagle wezbrały. Planetarium, mniej niż ćwierć mili od tego miejsca, zostało poważnie uszkodzone, muzeum - obecnie kwatera - ledwo tknięta. Impet uderzenia spowodował zatopienie dużej części miasta, niszcząc na swej drodze wszystko jak fala przypływu. Domy i apartamenty bogatych kapitalistów, które tam stały, obróciły się w ruinę. Warakow nie uśmiechnął się do tej myśli. “Bogaci także mają prawo do życia” - przyznał w duchu.

Podniósł wzrok znad błota, widząc, że major się zatrzymał. Zobaczył przed sobą tę siedemnastkę. “Niektórzy z nich to dzieci. Nikt nie ma powyżej dwudziestu lat” - osądził. Przeniósł spojrzenie z tych, którzy stali pod ścianą ze związanymi rękoma i oczyma zasłoniętymi opaskami, na oddział sześciu ludzi i lekkie półautomatyczne karabiny w ich dłoniach okrytych rękawiczkami.

- Czy zechciałby pan wydać rozkaz otwarcia ognia, towarzyszu generale? - spytał major.

- Nie, nie. To pańscy więźniowie. Po czym dławiąc emocje dodał:

- To pański zaszczyt.

Major uśmiechnął się promiennie i zasalutował. Również i ten salut spotkał się z niezbyt przepisowym odzewem Warakowa.

Major zrobił w tył zwrot i przemaszerował na pozycję przy plutonie egzekucyjnym.

- Gotów! Cel! Pal!

Generał nie odwrócił się, gdy sześcioosobowy oddział otworzył ciągły ogień, a siedemnastu Amerykanów pod ścianą zaczęło upadać. Jeden z nich próbował biec, jego oczy były zasłonięte, ręce wciąż związane. Upadł twarzą w błoto, a dwóch żołnierzy w końcu strzeliło do niego. Warakow przyjrzał się lepiej. To była młoda dziewczyna. Gdy upadło ostatnie z ciał, spojrzał na ścianę. Była usiana dziurami po pociskach, a gdzieniegdzie widniały ciemne plamy krwi i błota, które bryzgało, gdy padali martwi. Wciąż drżąc, generał mruknął:

- Bardzo dobrze, towarzyszu majorze. Tym razem nie zasalutował w ogóle.

ROZDZIAŁ II

 

Warakow przebierał palcami stóp w białych skarpetkach pod masywnym biurkiem z blatem obitym skórą, umieszczonym w końcu hallu. Patrzył, jak mu się zdawało, setny raz na egipskie malowidła pod sufitem.

- Katarzyno - mruknął spoglądając z oddali na młodą adiutantkę wstającą za biurka i idącą ku niemu po lazurowo-błękitnym dywanie. - Niech ci nigdy nie przychodzi do głowy podchodzić tutaj. Każ zapalić światła. Jest tu za ciemno. Idź.

Odprawiona machnięciem ręki, wykonała przepisowy w tył zwrot, a generał powrócił do przeglądania sterty raportów na biurku. Rzucił okiem na szwajcarski zegarek i ponownie zagłębił się w skórzanym fotelu. Zostało dziesięć minut do spotkania z wywiadem. Przetarł mocno powieki i wstał. Nie znosił tych spotkań, miał uraz na ich punkcie. Nie ufał mu, bał go i jednocześnie gardził tą olbrzymią siłą. Przypomniał sobie “tajemniczą” katastrofę samolotu, tuż przed rozpoczęciem wojny. Na pokładzie znajdowali się oficerowie najwyższego szczebla Marynarki Sowieckiej. Było to coś więcej niż zwykła katastrofa.

Warakow przyglądał się rozpiętej bluzie munduru i stopom w skarpetkach. Wzruszył ramionami. Doszedł do wniosku, że ma pewne przywileje jako głównodowodzący. Zostawił bluzę nie zapiętą i odszedł od biurka. Z tyłu sali znajdowały się strome i kręte schodki prowadzące na półpiętro, z którego rozciągał się widok na cały hall. Poszedł tam, czepiając się poręczy. Wchodził wolno i niezgrabnie z powodu nadwagi. Kilka stóp od barierki półpiętra stały niskie ławeczki. Usiadł na najbliższej z nich i patrzył w dół. Środek sali zajmowała masywna rzeźba naturalnych rozmiarów, przedstawiąca dwa mastodonty walczące na śmierć i życie. Wargi Warakowa złożyły się w uśmiechu. Jeden z mastodontów zdawał się zyskiwać przewagę w walce. Tylko po co? Skoro gatunek już wyginął, zniknął na zawsze z powierzchni ziemi.

ROZDZIAŁ III

 

- Miałem zamiar cię zapytać - zaczął Rubenstein ocierając wysokie, zroszone potem czoło chusteczką w czerwone kropki - dlaczego z tych wszystkich motorów na pobojowisku wybrałeś właśnie ten?

Rourke pochylił się nad kierownicą swego motocykla; mrużąc oczy patrzył na drogę w dole. Pustynne powietrze drżało nagrzane w słońcu. Blask raził oczy, mimo przydymionych szkieł gogli lotniczych.

- Z kilku powodów - odpowiedział niskim głosem. - Lubię Harleya Davidsona, miałem już lowridera jak ten - niemal z uczuciem poklepał bak - kiedyś, w moim schronie. To chyba najlepsza maszyna do jazdy zarówno po drogach, jak i bezdrożach: nie pali dużo, jest szybka, łatwa do prowadzenia, wygodna. Myślę, że po prostu lubię go - podsumował.

- Lubisz też mieć na wszystko wytłumaczenie, prawda?

- No cóż - rzekł John w zamyśleniu. - Prawdopodobnie tak. Mam dobre wytłumaczenie, dlaczego powinniśmy sprawdzić tę przyczepę ciężarówki - tam, w dole. Widzisz? -Wskazał podnóże zbocza.

- Gdzie? - zapytał Paul pochylając się do przodu na swym motorze.

- Ten ciemny punkt na poboczu drogi. Pokażę ci, gdy tam będziemy - powiedział John spokojnie, popychając harleya, i zaczął zjeżdżać ze stoku. Rubenstein ruszył za nim.

Z twarzy Rourke'a spływał pot, zupełnie jak wtedy, gdy wciągał harleya na szczyt wzgórza, u podstawy którego czekał teraz na kompana. Tu, niżej, powietrze było jeszcze bardziej rozgrzane. Zerknął na wskaźnik paliwa - tylko nieco ponad połowa. Paul zatrzymał się obok niego.

- Obserwuj te wzgórza, kolego - rzekł Rourke

- Dobra, dobra. Wiem, co do mnie należy.

- W porządku, bez urazy - odparł John. Zapalił motor i ruszył przez wąski pas ziemi, ciągle oddzielający ich od drogi. Zatrzymał się na chwilę, gdy dotarli do autostrady, spojrzał wzdłuż drogi na zachód i ruszył. Słońce dopiero co minęło zenit i na ile był w stanie się zorientować, znajdowali się już w Teksasie, około siedemdziesiąt pięć mil lub nieco mniej od El Paso. Pędził autostradą, wiatr smagał jego twarz i ciało, rozwiewał włosy. Czuł, jak lepiąca się do pleców przepocona koszula zaczyna wysychać. Zerknął w lusterko wsteczne, na usiłującego dogonić go Paula Rubensteina.

Uśmiechnął się.

Powrócił myślami do zdarzeń, które zetknęły ich ze sobą. Choć był z wykształcenia lekarzem, Rourke nigdy nie praktykował. Po kilku latach służby w CIA, udziale w tajnych operacjach w Ameryce Łacińskiej, jego wiedza o broni i sposobach przetrwania uczyniła zeń “eksperta” w tych dziedzinach - napisał na ten temat książkę i miał serię wykładów. Natomiast Rubenstein pracował jako młodszy redaktor dla wydawcy jakiegoś czasopisma handlowego z Nowego Jorku - był “ekspertem” w dziedzinie instalacji rurociągowych i znaków interpunkcyjnych. Ich drogi zbiegły się podczas katastrofy Boeinga 747, którym John leciał z Atlanty, chcąc dołączyć do żony i dzieci w północno-wschodniej Georgii. Tej nocy, gdy wybuchła nuklearna wojna z Rosją, stracił ich prawdopodobnie na zawsze. A teraz na pustyni, w zachodnim Teksasie, Rourke i Rubenstein byli związani jednym pragnieniem. Obaj mężczyźni chcieli dotrzeć do południowo-wschodniego wybrzeża Atlantyku. Dla Paula oznaczało to szansę spotkania się z rodzicami. Mogli wciąż żyć. St. Petersburg na Florydzie nie był celem sowieckiego ataku, powojenna przemoc mogła ich tam nie dosięgnąć. Dla Rourke'a - wciąż miał przed oczyma te trzy twarze - oznaczało to nadzieję, że żona i dwoje dzieci nadal żyją. Farma w północno-wschodniej Georgii, gdzie mieszkali, mogła przetrwać bombardowania Atlanty. Ale istniało promieniowanie, kłopoty zaopatrzeniowe, bandy morderców - z którymi trzeba było walczyć. Z trudem przełknął ślinę na myśl, że powinien był przekonać żonę, Sarah, by zechciała nauczyć się kilku sztuczek, które teraz mogłyby pomóc jej zachować życie.

Skręcił w lewo, zorientowawszy się, że pogrążony w myślach omal nie minął opuszczonej ciężarówki. Gdy wykonywał mały objazd wokół niej, zdążył nadjechać Rubenstein. Rourke zatoczył pełne koło i stanął tuż obok maszyny Paula.

- Publiczne przedsiębiorstwo przewozowe - powiedział. - Porzucona. Przelecimy ją licznikiem Geigera i możemy sprawdzić, co jest w środku. Może coś nam się przyda. Zgaś motor. Nie sądzę, byśmy znaleźli tu choć odrobinę paliwa.

Podał Rubensteinowi licznik Geigera, który przymocowany był do bagażnika jego harleya, i przyglądał się, jak drobny mężczyzna pieczołowicie sprawdza ciężarówkę. Poziom promieniowania okazał się dopuszczalny. John przeszedł do podwójnych drzwi z tyłu ciężarówki i obejrzał zamek.

- Zamierzasz go odstrzelić? - zapytał Paul, który nagle znalazł się obok.

John odwrócił się i spojrzał na niego.

- Chyba istnieją mniej drastyczne sposoby, prawda? Mamy jakiś łom?

- Raczej nie.

- No cóż - rzekł dobywając z kabury na prawym biodrze pythona - w takim razie chyba go odstrzelę. Stań tam - wskazał gestem na motocykle. Gdy Rubenstein był bezpieczny, Rourke odstąpił kilka kroków, ustawił się pod odpowiednim kątem, uniósł rewolwer i odciągnął kurek. Wskazującym palcem prawej dłoni nacisnął spust, trzymając Colt Medallion Pachmayr nieruchomo w mocnym uścisku. Sekundę później bluznął ogniem w kierunku zamka i wyraźnie zniszczył jego mechanizm. Następnie schował broń do kabury. Gdy jego kompan ruszył w kierunku zamka, ostrzegł:

- Może być gorący.

Ale Paul dotarł już do niego i gwałtownie cofnął rękę, gdy jego palce weszły w kontakt z metalem.

- Mówiłem, że może być gorący - wyszeptał Rourke. - Tarcie. Po czym poszedł na brzeg jezdni, schylił się i podniósł średniej wielkości kamień. Wrócił do drzwi przyczepy i wybił zamek.

- Otwórz teraz - rzekł.

Rubenstein grzebał przez chwilę przy drzwiach, oczyścił je i pociągnął z wysiłkiem.

- Musisz użyć tego rygla w zamku - poradził.

Paul spróbował odblokować rygiel. John stanął przy nim.

- Tutaj, spójrz - Rourke uwolnił rygiel, potem otworzył prawą część drzwi. Sięgnął do środka i usunął zasuwą lewą część, po czym otworzył drzwi także z tej strony.

- Tylko pudełka - rzekł Rubenstein zaglądając do wnętrza przyczepy.

- To, co się liczy, jest w ich wnętrzu. Odnowimy swoje zapasy.

- Ale czy to nie kradzież, John?

- Kilka dni temu, przed wojną, byłaby to kradzież. Teraz to aprowizacja. A to różnica - odpowiedział spokojnie, wspinając się na tył ciężarówki.

- W co chcesz się zaopatrzyć? - zapytał Paul wskakując do ciężarówki i idąc za nim.

Rourke posługując się stingiem wyjętym z wewnętrznej kieszeni spodni, rozciął taśmę na jakiejś małej skrzynce i powiedział:

- Cóż... w co chcą się zaopatrzyć? O, to może być w sam raz. Sięgając do skrzynki wydobył podłużne pudełko, grubości paczki papierosów.

- Pestki do “czterdziestki piątki”, nawet tej samej marki i masy co moje.

- Amunicja?

- A jakże. Hurtownicy i pośrednicy korzystają czasem z usług publicznych przedsiębiorstw przewozowych przy transporcie broni amunicji do sprzedawców. Mam nadzieję, że trafiliśmy na jeden z takich. Znajdź sobie naboje do Parabellum 9 mm. Równie dobrze pasują do MP-40, jak i do wielkokalibrowego browninga, których używasz. I daj znać, jeśli natkniesz się na jakąś broń.

John zaczął swoim sposobem pracować nad towarem, otwierając każdą skrzynkę, mimo naklejek wskazujących na bezużyteczną dla niego zwartość. Nie było broni, ale znalazł jeszcze paczkę z amunicją - 125 gramowe, drążone pociski do magnum. Odłożył na bok kilka pudełek, na wypadek gdyby nie znalazł pocisków o pożądanej masie.

- Hej, John? Dlaczego nie zgarniemy całego towaru, to znaczy, wszystkich tych pestek?

Rourke spojrzał przelotnie na Rubensteina.

Jak mielibyśmy to zrobić? Mógłbym wziąć 308-ki, 223-ki, 45-ki ACP i 357-ki, i to już byłoby za dużo. Mam wystarczający zapas z poprzedniego zaopatrzenia.

- Przed nami wciąż jeszcze 1500 mil, tak? - głos Paula nie wyrażał entuzjazmu. Doktor przyglądał mu się milcząco.

- Hej, John. Chcesz zapasowe ładunki, to znaczy, magazynki do twojej strzelby?

Rourke podniósł wzrok. Jego kompan trzymał w dłoni magazynki AR-15.

- Pasują do colta?

Rubenstein przyglądał się chwilę magazynkom. John powiedział:

- Zajrzyj pod spód, na płytkę fabryczną.

- Tak, pasują.

- Więc bierz je jak leci.

- Jesteś pewien, że to nie jest nieuczciwe? To znaczy, że nie kradniemy?

Otwierając pudełko z pokarmem dla dzieci, John powiedział:

- To wojna, Paul. Kilka nocy temu USA i Związek Sowiecki stoczyły wielką, nuklearną bitwę. Wydaje się, że Stany Zjednoczone nie wyszły na tym dobrze. Każde miejsce, które odwiedziliśmy, zanim ten samolot się rozbił, wyglądało na porażone. Zdawało się, że wyparował cały obszar dorzecza Mississipi. Zgodnie z tym, co mówił przez radio ten chłopak, osunął się uskok San Andreas i cały obszar na północ od San Diego pochłonęło morze, a fala przypływu dotarła aż do Arizony. No i jeszcze trzęsienie ziemi. Albuquerque opuszczono po ogromnym pożarze -zostali tylko ranni, umierający i dzikie psy. Pamiętasz? I tę strzelaninę z gangiem renegatów na motorach, którzy wyrżnęli ludzi, gdy jechaliśmy po pomoc dla nich... Jak oceniłbyś to wszystko?

- Ruina, anarchia, sobiepaństwo. Kompletne bezprawie.

- I tu się mylisz - powiedział spokojnie doktor. - Jest prawo. Zawsze jest prawo moralne. Zwróć uwagę, że nikt nie dozna krzywdy, kiedy weźmiemy stąd kilka drobiazgów, które pozwolą nam przeżyć tam, na zewnątrz. Naszym obowiązkiem jest żyć - ty chcesz zobaczyć, czy udało się to twoim rodzicom, ja chcę odnaleźć Sarah i dzieci. Więc jesteśmy to winni im i sobie teraz poszukaj czegoś, co można by użyć jako torby na rupiecie. Mam zamiar zabrać trochę tego pokarmu dla dzieci. Obfituje w proteiny, cukier i witaminy.

- Mam małego, to znaczy, miałem małego siostrzeńca w Nowym Jorku. To... - w głosie Paula dało się wyczuć napięcie - to smakuje obrzydliwie.

- Ale utrzyma nas przy życiu - rzekł John zamykając dyskusję.

Rubenstein odwrócił się do wyjścia, potem spojrzał przez ramię na swego towarzysza i powiedział:

- John, Nowy Jork przepadł, prawda? Mój siostrzeniec, jego rodzice... Miałem dziewczynę. Nie było to nic poważnego, ale kiedyś mogłoby być. Lecz to przepadło, prawda?

Rourke oparł się o ścianę przyczepy, przyłożył dłonie do drewnianych obić i przymknął na chwilę powieki.

- Nie wiem. Jeśli chcesz, bym podzielił się z tobą domysłami, wtedy powiem: Tak, Nowy Jork przepadł. Przykro mi, Paul, ale prawdopodobnie stało się to szybko, nie mieli nawet czasu na ewakuację.

- Wiem, myślałem o tym... Kupowałem kiedyś gazetę od takiego facecika na rogu. Był rosyjskim emigrantem. Przybył tu uciekając przed rewolucyjnym zamętem - jako mały chłopiec. Zawsze dbał o maniery. Pamiętam, zimą nigdy nie naciągał kapelusza na uszy, przez co stawały się czerwone i łuszczyły się. Podobnie wyglądały jego policzki. Mówiłem do niego: “Max, dlaczego nie chronisz swojej twarzy i uszu? Nabawisz się odmrożeń!”. Lecz on uśmiechał się tylko, nic nie mówiąc, chociaż angielski znał. Sądzę, że on też nie żyje, co?

Rourke westchnął głęboko, skierował wzrok na otwartą przed nim skrzynkę. Wiedział dokładnie, co jest w środku, ale zajrzał tam i tak.

- Myślę, że tak, Paul.

- Taak - rzekł Rubenstein wtórując mu. - Myślę... - i zaczął wychodzić z przyczepy. Doktor podniósł wzrok, po czym przeszukał szybko pozostałe skrzynki. Znalazł jakieś baterie do latarki, krem do golenia w tubkach i ostrza. Potarł szczecinę na brodzie, zabrał maszynkę do golenia i tyle pudełek ostrzy, ile mógł pomieścić w kieszonce na piersi swej błękitnej, przepoconej koszuli. Wziął też jedną tubkę kremu i kilka kostek mydła. Znalazł jeszcze jedną paczkę amunicji -158 gramowe pociski w koszulkach, do 357-ek i wziął osiem pudełek z czterdziestu. Były tam też pełne pociski do 223-ki. Zgarnął ich kilka setek. Wszystko, co chciał zabrać, wrzucił do dwóch skrzynek i podciągnął je na tył przyczepy. Pomógł Rubensteinowi wspiąć się do środka i spakować wszystko do torby. Gdy była pełna, zeskoczył na jezdnię, zarzucił torbę na lewe ramię i zaniósł w stronę motocykli.

- Powinniśmy rozdzielić ładunek - powiedział widząc skaczącego za nim Paula. Odwrócił się do swego motoru, lecz nagle dobiegł go głos przyjaciela zmieszany ze świstem kuł ponad głową. Bez ruchu popatrzył na Rubensteina powtarzającego ciągle:

- John!John!John!

Rourke wyprostował się powoli, mrużąc oczy za ciemnymi okularami. Grupa mężczyzn w nieokreślonych mundurach, biegła za jego przyjacielem. Niespiesznie odwrócił się. Za plecami, obok porzuconej przyczepy, było ich przynajmniej drugie tyle. Wszyscy dzierżyli strzelby najróżniejszego pochodzenia - wszystkie skierowane na Rourke'a i Rubensteina.

- Przyłapaliśmy was na gorącym uczynku, co? - krzyknął któryś z facetów stojących z tyłu.

- Cholernie dowcipne - rzekł Rourke bez żenady.

- Jesteście aresztowani - oznajmił głos i tym razem John połączył go z twarzą w środku grupy przy przyczepie. Grubszy od innych, nosił mundur bardziej kompletny i wyglądający na wojskowy. Na ramieniu mężczyzny tkwiła opaska i John usiłował odcyfrować, co jest tam napisane. Zauważył, że na uniformach pozostałych mężczyzn tkwią takie same opaski.

- Kto nas aresztuje? - zapytał ostrożnie.

- Jestem kapitan Nelson Pincham z Teksańskiego Niezależnego Oddziału Paramilitarnego. - odpowiedział grubas.

- Ho, ho - Rourke zrobił pauzę. - Rozumiem. Teksański Niezależny  Oddział  Paramilitarny,  T...N...O...P...Tnop. Brzmi głupio.

Samozwańczy kapitan postąpił krok do przodu:

- Zobaczymy, jak głupio to zabrzmi, kiedy za minutkę będziecie gryźć glebę. Oficjalna polityka jest taka, by grabieżców rozwalać na miejscu.

- Doprawdy? - skomentował John. - Czyjaż to oficjalna polityka? Twoja?

- To oficjalna polityka Paramilitarnego Tymczasowego Rządu Teksasu.

- Spróbuj powiedzieć mi to kiedyś po kilku piwach - rzekł Rourke patrząc na Pinchama.

- Rzuć broń - odezwał się grubas. - Ten wielki nagan przy pasie na biodrach. Ruszaj się, chłopcze! - zarządził.

Doktor widział kątem oka, ale wyraźnie, jak jakieś ręce obszukiwały Rubensteina, odbierając mu jego “sprzęt”. “Schmeisser” - jak wciąż go nazywał - oraz jego CAR-15 i steyr-mannlicher nadal były na motorach. John sięgnął wolno do pasa Ranger Leather i rozpiął go. Trzymając za sprzączkę, wyciągnął prawą rękę. Jeden z milicjantów wystąpił do przodu, chwycił pas i cofnął się.

- Teraz pistolety z kabur pod ramionami. Szybko! - W głosie Pinchama pobrzmiewała rosnąca pewność siebie.

Rourke ostrożnie sięgnął ku uprzęży, gdy tłuścioch krzyknął:

- Stój!

Kapitan obrócił się do najbliższego milicjanta i warknął:

- Idź po te pistolety, ruszaj się!

Jeden z mężczyzn ruszył w kierunku Johna.

- Jesteś pewien, że nie chcesz pogadać? Tak po prostu nas zastrzelisz?

- Jestem pewien - odrzekł Pincham i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

John tylko skinął głową i odsunął rękę od bliźniaczych detoników, tkwiących w podwójnej uprzęży pod ramieniem. Milicjant znalazł się pomiędzy nim a Pinchamem oraz resztą ludzi od strony ciężarówki i przemówił chrapliwym głosem:

- Teraz wyjmiesz te świecidełka. Sięgniesz pod pachy powoli i grzecznie, prawa dłoń chwyci ten pod prawym ramieniem, lewa ten pod lewym. Grzecznie i spokojnie. Potem wystawisz je przed siebie kolbami w moją stronę.

- W porządku - rzekł doktor. Gdy sięgnął po pistolety dodał:

- Aby je wydobyć muszę lekko szarpnąć...

- Wszyscy przyglądają się, jak to robisz. Żadnych sztuczek albo rozwalę cię na miejscu.

Rourke zerknął na strzelbę w jego rękach. Chwycił swoje pistolety. Trzema palcami każdej dłoni uwolnił je ze skórzanych kabur. Utkwił wzrok w mężczyźnie, który wyraźnie sprężył się na widok broni. Ostrożnie wyciągnął przed siebie ręce z pistoletami odwróconymi kolbami tak, jak mu kazano.

- Dobry chłopiec - rzekł mężczyzna uśmiechając się, po czym zdjął lewą rękę ze strzelby i wyciągnął ją w kierunku pistoletu w jego prawej dłoni.

John uśmiechnął się nieznacznie. Jego ręce opadły błyskawicznie, bliźniacze “czterdziestki piątki” zawirowały na wskazujących palcach, kolby legły w dłoniach, kciuki odwiodły kurki i obydwa pistolety wypaliły równocześnie. Pierwsza kula przebiła gardło mężczyzny, druga przeszyła jego bark, odrzucając do tyłu, i ugodziła w pierś żołnierza stojącego przy Rubensteinie. Rourke oddał dwa kolejne strzały w grupę ludzi z drugiej strony drogi i zanurkował pod przyczepę, przetoczył się pod nią, strzelając z obydwu pistoletów do facetów osłaniających kapitana Pinchama. Kątem oka - jak na zwolnionym filmie - widział Paula, który zrobił właśnie to, czego się po nim spodziewał: porwał strzelbę zabitego strażnika i skierował wylot lufy wprost w prawy policzek Pinchama. Rourke przestał strzelać, gdy jego kompan krzyknął:

- Wstrzymać ogień albo Pincham dostanie za swoje! John przeczołgał się pod przyczepą i stanął na nogi. Obie

czterdziestki piątki” wymierzył w tych po drugiej stronie drogi.

- Niezłe przedstawienie, Paul - powiedział niemal szeptem, puszczając oko do Rubensteina. Tamten skinął głową i krzyknął:

- Wszyscy wychodzą z ukrycia i rzucają strzelby na ziemię! Szybko albo kapitan oberwie! Ruszać się!

Rourke przyglądał się, jak Rubenstein wciska lufę w policzek Pinchama. Grubas wrzasnął:

- Róbcie, co każą! Pośpieszcie się!

Ludzie, którzy skoczyli do przydrożnego rowu, gdy otworzono do nich ogień, wypełzali powoli na drogę. John patrzył, jak jeden po drugim rzucają strzelby wydające brzęk przy zetknięciu z jezdnią.

- Pistolety też! - krzyknął Paul.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin