13 Dan Abnett - Rota.docx

(582 KB) Pobierz

 

Dan Abnett

Rota

Riders of the Dead

 

 

 

Tłumaczył Artur Sęk

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


To mroczna, krwawa era. Czasy demonów i czarnoksięstwa. To era bitew i śmierci, a także końca świata. Pośród ognia, płomieni i szaleństwa jest to także czas wielkich bohaterów, śmiałych czynów i wielkiej odwagi.

 

W sercu Starego Świata rozciąga się Imperium, największe i najpotężniejsze z królestw ludzi. Słynie ze swoich inżynierów, czarodziejów, kupców i żołnierzy. To kraina ogromnych gór, szerokich rzek, ciemnych lasów i rozległych miast. Z wyżyn tronu w Altdorfie włada nią Imperator Karl-Franz, wyświęcony potomek założyciela tego państwaSigmara i powiernik jego magicznego młota bojowego.

 

Ale te czasy dalekie są od spokoju. Wszerz i wzdłuż Starego Świata, od rycerskich zamków Bretonii do skutego lodem Kisleva na dalekiej północy, zewsząd słychać doniesienia o zbliżającej się wojnie.

W niebotycznych Górach Krańca Świata plemiona orków szykują się do kolejnej napaści. Zbóje i odstępcy nękają dzikie ziemie Księstw Granicznych na południu. Pojawiają się plotki o podobnych szczurom istotach, skavenach, które wynurzają się z rynsztoków i bagien we wszystkich krainach.

Na północnych pustkowiach nie ustępuje wieczna groźba Chaosu, demonów i zwierzoludzi wypaczonych przez nikczemne moce Mrocznych Bogów.

 

Gdy pora rozstrzygającej bitwy zbliża się coraz bardziej, Imperium potrzebuje bohaterów, jak nigdy wcześniej.


 

 

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Półkopia I

Z Vatz do Durberg, z Durberg do Harnstadt, z Harnstadt do Brodnego. W przeciągu jednego szaleńczego tygodnia. Wciąż w mozolnym galopie, podwójny szereg pióropuszy, łopoczących na wietrze i targanych powiewami proporców na wzniesionych w górę kopiach.

Postój i odpoczynek w Brodnym, potem znów w drogę, tym razem już do granicy województwa. Po Brodnym wszystkie nazwy miejsc poczęły się zmieniać. Imperium pozostawało za nimi, przeciekało niczym woda przez palce rozwartej dłoni.

Przed nimi leżały rzadko zaludnione, rozległe równiny Kislevu. Na zachodzie poszarpane szczyty Gór Środkowych nikną we mgle. Niebo, jasne i czyste niczym ze szkła. Ciągnące się bez końca pola, zieleniące i szumiące na wietrze. Morze traw poznaczone ostami i paprociami. Skowronki śpiewające tak wysoko, że nie sposób ich dostrzec.

Z Brodnego do Emsk, z Emsk do Gorownej, z Gorownej do Choiki, poprzez małe osady, jakich pełno tu na pograniczu. Nikt nie miał czasu i chęci by nadać im nawet jakieś nazwy. Maleńkie wioski gdzie toporne drewniane chatynki tulą się dookoła samotnych kapliczek.

Na trakcie, masywne kolumny piechoty pod sztandarami, każda ciągnąca za sobą długą kawalkadę wozów z zaopatrzeniem, niczym ogon komety. Zaprzęgi wołów, polowe kuchnie, druciarze z taczkami, ludzie odpowiedzialni za wikt, na ciężkich od beczek i baryłek dwukółkach, poganiacze mułów, armijne podwody wypełnione drzewcami pik, kołkami, drewnem na opał i pękami strzał. Wszyscy wleką się ciężko na północ. Konwoje inżynierów doglądający zaprzęgów wielkich armat, wozy pełne kul i prochu ciągnione przez woły i konie. Tam gdzie żelazne koła zapadły się w błoto, biedne zwierzęta musiały się trudzić i szarpać w blokach. Halabardziści i pikinierzy w równych szeregach, wyglądający z oddali jak poruszający się zimowy las. Dochodzące zewsząd żołnierskie pieśni marszowe. Tysiące głosów rozbrzmiewających na pograniczu. Sto tysięcy głosów.

Imperium pochylało głowę i gotowało swą potęgę na wojnę. Była to wiosna Roku, Którego Nikt Nie Zapomni. Koszmarny rok wypełniony stratami, znojem i ciężkimi wyborami. Rok, w którym Północ powstała tak jak nigdy dotąd i rzuciła swe hordy niczym kopie dźgające bok znanego Świata. Był to dwa tysiące pięćset dwudziesty pierwszy rok kalendarza Imperium, odkąd Heldenhammer i Dwanaście Plemion założyli ten potężny kraj siłą rąk i stalą. Był to czas Karla Franza, Konklawe Światła i Archaona.

II

W miejscowości Choika, tam gdzie rzeka była rozlana szeroko i z wolna toczyła swe wody, dali wypocząć koniom cały dzień. Ludzie powitali ich tu niechęcią i milczeniem, widok pięćdziesięciu imperialnych rajtarów wjeżdżających w równym dwuszeregu na główny plac nie zrobił na nich, zbytniego wrażenia. Wszyscy jechali na potężnych wałachach: karych, siwych lub kasztanach. Wszyscy mieli na sobie połyskujące półpancerze i spiczaste hełmy ze sterczącymi kitami. Wszyscy trzymali lekkie kopie uniesione pionowo w górę. Przy każdym siodle kołysała się para pistoletów lub petrynał.

Sygnalista zadął dwukrotnie w róg, raz długo, raz krótko i oddział zasalutował kopiami, po czym ludzie z brzękiem i zgrzytaniem metalowych płyt zsiedli z wierzchowców. Poluzowano popręgi, konie wytarto, w ruch poszły zgrzebła.

Dowódcą oddziału był trzydziestodwuletni kapitan kawalerii Meinhart Stouer. Zdjął z głowy hełm i trzymał go za pasek, który zapina się pod brodą, jednocześnie oczyszczając pióropusz, z czepiających się go nasion trawy.

Zajęty tą czynnością rzucił krótko w stronę sygnalisty.

Karl! Dowiedz się, jak nazywa się ta osada!

Choika, kapitanieodparł młody mężczyzna chowając połyskujący srebrem róg do olstra przy siodle.

Mogłem się domyślić, że będziesz to wiedział. A rzeka?

Lynsk, kapitanie.

Dowódca rozłożył szeroko ręce jakby zanosił do kogoś prośbę. Kirasjerzy stojący dookoła wybuchnęli śmiechem.

Sigmarze chroń mnie przed zbyt dobrze wykształconymi ludźmi!

Sygnalista nazywał się Karl Reiner Vollen. Miał dwadzieścia lat i skwitował docinki jedynie wzruszeniem ramion. Stouer nie zapytałby gdyby nie wiedział doskonale, że Vollen zna odpowiedź.

Wozy z zaopatrzeniem oddziału, wraz z eskortą sześciu kopii, wtoczyły się wolno na plac i woźnice ustawili je tuż za końmi. Stouer skinieniem potwierdził ich przybycie i kulejąc skierował się do studni. Nie czuł nóg od wielogodzinnej jazdy i był cały obolały od ciągłego siedzenia w siodle. Naciągnął mocniej grubą skórzaną rękawicę jeździecką i ochlapał twarz wodą z niskiego, kamiennego zbiornika. Potem przepłukał usta i wypluł brązowawą ciecz na ziemię. W gęstej, spiczastej brodzie połyskiwały mu drobiny wody.

Sebold! Odamar! Zorganizujcie jakąś paszę dla koni. I nie pozwólcie się oszukać. Gerlach! Postaraj się o coś do zjedzenia dla nas. To ostatnie dotyczy także ciebie. Weź ze sobą Karla. On pewnie potrafi mówić w tym cholernym języku! Jeśli mam rację to postaw mu piwo. Dmuchanie w ten róg i myślenie niechybnie czynią człowieka spragnionym.

Gerlach Heileman odpowiadał za sztandar oddziału. Cieszył się dzięki temu mianem chorążego i miał o połowę wyższy żołd niż zwykły rajtar. Sztandar składał się z mocarnego jesionowego drzewca, długiego na trzy metry. Rękojeść rzeźbiona była ze złota i owinięta skórzanymi pasami. Na czubku znajdowała się zrobiona z brązu podobizna smoczej, ryczącej głowy z opadającymi z tyłu dwoma ogonami z luźnego materiału. Miało to symbolizować Gwiazdę z Dwoma Ogonami. Pod tym astrologicznym znakiem krzepły ongiś wielkie czyny w dziejach Imperium. Niektórzy powiadają, że znów można zobaczyć Gwiazdę na niebie, a przynajmniej w ostatnich latach pojawiały się gdzieniegdzie takie pogłoski.

Tuż pod smoczą głową z brązu, znajdował się poprzeczny drąg, podtrzymujący malowany sztandar oddziałukwadratowy kawał ciężkiego płótna obrębiony pozłacanym materiałem, na którego brzegach, poprzypinane były ozdobnymi rozetami, spłachetki pergaminu z cytatami ewangelii Sigmara. Biel i czerwień to kolory Talabheim i takie właśnie pola widniały na sztandarze. Na nich, zielenią i bielą odznaczały się szczegóły herbu tego potężnego miasta-państwa: siekiera drwala i trójlistna koniczyna, a po obu stronach znajdował się imperialny młot. Dookoła rękojeści oręża, skręcał się wspaniały, skrzydlaty gad.

Gerlach ucałował drzewce sztandaru i przekazał go rajtarowi trzymającemu jego konia. Gdy ściągał rękawice i hełm skinął w stronę sygnalisty.

Razem ruszyli przez plac. Ich półpancerze pobrzękiwały w rytm kroków. Długie buty z najlepszej wołowej skóry, opinały aż do ud, nogi każdego rycerza w oddziale. Od tego miejsca, do samej szyi, chroniły ich wypolerowane i połyskujące płyty pancerza, zachodzące na siebie i przytwierdzone do podbitej pilśniową przeszywanicą kolczugi. Kompania kawalerii to elitarna jednostka, jej członkowie, w przeciwieństwie do zwykłej armii prowincji i pospolitego ruszenia, rekrutowali się ze szlachty. Każdy żołnierz sam musiał zadbać o swój rynsztunek i oręż. Zbroje, jakie nosili potwierdzały ich zamożność i świadczyły o statusie każdego z rajtarów. Gerlach Heileman był drugim synem Sigbrechta Heilemana, zaprzysiężonego i dumnego rycerza Zakonu Czerwonej Tarczy, jednego ze strażników samego księcia-elektora Talabheim. Gdy już zasłuży się walcząc w szeregach kopijników, może spodziewać się, że dołączy do starszego brata i ojca. I sam również stanie się jednym z rycerzy tego prześwietnego zakonu. Jego półpancerz potwierdzał w pełni, świetne pochodzenie i wielkie oczekiwania. Poszczególne płyty były rzeźbione i tak ukute, by imitowały bufiasty i powycinany krój najmodniejszych dworskich strojów z aksamitu i adamaszku. Napierśnik przypominał, stylem wykonania, elegancką kamizelę przylegającą dość ciasno z przodu.

W porównaniu z nim półpancerz Karla Reinera Vollena, pomimo oczywistych podobieństw, był znacznie prostszy i bardziej tradycyjny. Karl mógł prześledzić swe pochodzenie aż do szlachty z Solland, ale całe to dziedzictwo zostało starte w proch w czasie wojny w roku 1707. Od tego czasu, jego rodzina, wywłaszczona i pozbawiona bogactw, służyła domowi swych kuzynówrodu Heileman. Gerlach był dwa lata starszy niż Karl, ale chowali się w tym samym domu, nauczali ci sami nauczyciele i trenowali ci sami zbrojni.

Była jednak między nimi różnica. Przez cały czas ziała między nimi przepaść i zdawało się nieuniknione, że będzie się ona jeszcze powiększać.

III

Chaty wsi Choiki, leżącej nad rzeką Lynsk, zbudowane były głównie z bali sosnowych, krytych szarymi, osikowymi gontami, które zachodziły na siebie na podobieństwo rybich łusek. Osada, istniała tu bez mała, od tysiąca lat, a w tej formie od jakichś dwustu. Poprzednią jego inkarnację, spalono do cna, jeszcze za czasów Magnusa Pobożnego. Sucha, stara i ciemna zabudowa, będzie się zapewne szybko palić, gdy nadejdzie jej godzina.

Vollen i Heileman przeszli pod opadającym nisko spadzistym dachem i wkroczyli do ponurej izby, która spełniała rolę karczmy. Na słupach przy drzwiach wiły się malachitowe ornamenty, a u góry wisiały przeróżne talizmany, wiązki ziół i stare łyżwy z drewnianymi ostrzami.

Sala była bardzo ciemna. Sufit stanowiły poczerniałe od dymu grube bele. Mocno ubite klepisko wysypane było brudnym sianem, a całe wnętrze wypełniała istna galeria przeróżnych stołków, zydli i podpartych krzyżakami stołów. Dym z palonego drewna wisiał w powietrzu, skręcał się w smugach światła, wpadającego przez niewielkie okienka. Vollen wyczuwał zapach przypraw, mięsa obracanego na rożnie, octu i chmielu. Heileman zaś nie czuł niczego, za wyjątkiem zapachów, które kalały jego zmysł powonienia.

Trzech starców z długimi brodami podniosło wzrok znad malowanego stołu, przy którym siedzieli. Z niewielkich kubków, ściskanych i ogrzewanych w ich artretycznych dłoniach, popijali samogon. Podkrążone oczy, osadzone mieli bardzo głęboko, w pożłobionych zmarszczkami twarzach. Nie można było w nich wyczytać żadnego uczucia.

Witajcie ojczulkowierozpoczął Heileman obojętnie i bez zastanowienia.Gdzie jest karczmarz?

W oczach starców migotał ogień. Wpatrywali się w nich bez mrugnięcia.

Powiedziałem karczmarz, ojcowie. Gdzie on jest?

Nie było żadnej odpowiedzi, żadnego dowodu chociażby, że w ogóle usłyszeli to, co do nich mówiono.

Heileman na migi pokazał, że chodzi im o coś do picia i zjedzenia. Udawał, że pije i głaskał się po brzuchu.

Karl Reiner Vollen odwrócił się. Nie miał cierpliwości dla arogancji Gerlacha Heilemana ani jego poniżającej pantomimy. Zamiast tego, przyjrzał się wielkiemu szerokiemu mieczowi, który wisiał na jednej ze ścian. Jego ostrze pokryte było rdzą. Była to z pewnością broń charakterystyczna dla Kislevu. Obosieczny długi miecz Hospodarów z głębokim wyżłobieniem. Jeśli dobrze pamiętał nazywano go tu szaszka.

Kto tam?zapytał jakiś potężny głos.

Vollen obrócił się, spodziewając ujrzeć mężczyznę, ale zamiast tego, z zaplecza wyłoniła się wielka kobieta, o bardzo bladej karnacji. Wycierała właśnie końcówkę zaokrąglonego, kuchennego noża o swój brudny fartuch. Jej oczy były zaledwie dwiema szparkami, twarz miała niezwykle pucołowatą. Wpatrywała się w Gerlacha.

Jedzenie? Picie?zwrócił się do niej.

Nie ma jedzenia. Nie ma picia.odparła na to.

Przecież czuję jego zapachnalegał dalej Gerlach.

Wzruszyła ramionami. Jej potężne, otyłe ciało zakołysało się pod okrywającą ramiona chustą.

To drewno się pali.

Ty nędzna, stara kobyło!rzucił w jej kierunku Gerlach. Wyrwał zza pasa sakiewkę z koźlej skóry i wysypał jej zawartość na klepisko. Srebrne imperialne monety potoczyły się pośród brudnego siana.Mam tu na zewnątrz sześćdziesięciu dwóch głodnych i spragnionych ludzi! Sześćdziesięciu dwóch! I nie ma w tej żałosnej mieścinie nikogo, kto byłby godzien,

chociażby jednemu z nich wyczyścić buty!

Gerlach...zaczął Vollen.

Odpieprz się Karl!na szyi Heilemana wykwitał rumieniec, oznaka szpetnego gniewu. Zbliżył się do tęgiej kobiety, potem błyskawicznie pochylił i podniósł z ziemi monetę. Trzymając ją między kciukiem i palcem wskazującym zbliżył ją do twarzy karczmarki.

Widzisz to? Jego Przenajświętsza Wysokość Karl Franz! To na jego rozkaz przybyliśmy na to cholerne zadupie! Powinnaś chyba okazać trochę więcej wdzięczności. Powinnaś się cieszyć, że możesz nas nakarmić i dbać tu o nas, byśmy byli gotowi bronić was i wasze dusze! Nie wiem dlaczego, nie zostawimy was po prostu, żebyście sczeźli!

Kobieta zaskoczyła Gerlacha. Nie cofnęła się. Naparła na niego, wytrąciła monetę spomiędzy palców z taką siłą, że ta przeleciała w powietrzu przez całą salę. Prosto w twarz bluznęła mu istną litanią przekleństw, potokiem słów w surowym języku Kislevu. Równocześnie wywijała dziko kuchennym nożem.

Gerlach Heileman cofnął się w tył o krok. Sięgnął po sztylet.

Vollen wkroczył między nich.

Dosyć!rzucił w kierunku Gerlacha, odpychając go jedną ręką jeszcze bardziej do tyłu.

Dosyć, matko!dodał, gestykulując by ją uspokoić.

Garlach odszedł klnąc pod nosem. Vollen odwrócił się w stronę kobiety. Trzymał ręce uniesione do góry i otwarte by zapewnić ją, że nie ma żadnych złych intencji.

Potrzebujemy czegoś do jedzenia i picia. Zapłacimy za wszystkopowiedział bardzo powoli.

Nie ma jedzenia! Nie ma picia!powtórzyła.

Nie?

Nie ma nic! Wszystko zabrane!

Skinęła na niego szybkim, przypominającym uderzenie gestem. Poprowadziła do małej izdebki gdzie składowano worki z żytem. Na workach spoczywał drewniany kufer. Kobieta podeszła i podniosła pokrywę, a następnie pokazała Wollenowi wnętrze skrzyni. Kufer był po sam kraj wypełniony imperialnymi monetami. Było ich tam tak wiele, że w porównaniu z nim skrzynie płatników niektórych kompanii wyglądały żałośnie.

Wsadziła rękę do środka i rozgarnęła brzęczący pieniądz.

Zabrane!powtórzyła z mocą.

Opowiedz mi jakodparł Vollen.

IV

W ostatnim tygodniu, przez Choikę przeszło siedem oddziałów Imperium. Pierwszym była kompania kopijników i z jej opisu wynika, że byli to Jagrzy z Altdorfu. Ludność z miasteczka przyjęła ich życzliwie i zadbała by niczego im nie brakło: mięsa, trunków, noclegu i paszy dla koni. Przyjęli wszystkich siedemdziesięciu rycerzy jakby to byli ich właśni bracia.

Dwa dni później dotarła tu kolumna dziewięćdziesięciu piechurów z Wissenland, głownie pikinierów, ale było tam też niemało arkebuzerów. Następowała im prawie na pięty dwusetka kolejnych pikinierów z Nordland i kawalkada armat z Nuln. Tej nocy populacja Choiki prawie się podwoiła.

Ledwo tamci zdążyli wyruszyć w dalszą drogę następna masa piechoty wmaszerowała do miasteczka. Łucznicy, arkebuzerzy i halabardnicy, wszyscy w żółto-czarnych szatach, tak mówiła, więc był to pewnie regiment z Averlandu.

Potem pojawiło się sześćdziesięciu potężnych dryblasów z Carroberg niosących swoje ogromne miecze oparte na ramionach, niczym jakąś broń drzewcową. Po nich pojawiło się tu pospolite ruszenie. Półtora tysiąca chłopa. Pili tak dużo, że przed wymarszem, podniósł się prawie bunt.

Dzień po nich zawitało do Choiki trzydziestu Rycerzy Pantery. Ci byli najbardziej okazali, tak mówiła karczmarka, wysocy i odziani jak książęta. Zachowywali się dworsko i wzbudzali wielki respekt, ale kiedy oni wyjechali nic już nie mogło zaskoczyć i zadziwić miejscowych ludzi.

Choika została wyciśnięta do ostatniej kropli.

Zostało tu tylko tyle żywności by ludzie utrzymali się do kolejnych zbiorówrzekł Vollen.Możesz machać im przed nosem dowolną sumą pieniędzy, ale tu po prostu nie ma już czego kupić.

Stali na zewnątrz pod spadzistym dachem budynku. Heileman odwrócił się powoli by stanąć twarzą w twarz z Karlem.

Przecież czułem jedzenie. Coś się tam gotuje. Może i śmierdziało, ale nadawało się do jedzenia.

Vollen potrząsnął głową.

Gotują dla siebie. To co im jeszcze pozostało, uskładane do wspólnego kotła. Ci, którzy byli tu przed nami zabrali im nawet większość opału. Smród który czułeś to była kolacja dla

całej prawie Choiki, ugotowana na jednym z nielicznych ognisk, na które mogą sobie teraz pozwolić.

Więc to my zjemy tę ich kolacjęstwierdził po prostu Gerlach.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin