Chalker Jack L. - Władcy rombu 03 Charon. Smok u wrót.txt

(604 KB) Pobierz
Chalker Jack L. - Władcy rombu 03 Charon Smok u wrót



Przekład Konrad Majchrzak
PROLOG 
CZAS NA REFLEKSJE
1

Narile zatoczyły szerokie koło i ustawiły się pod wiatr, gotowe do miertelnego ataku. Przez szczeliny w skórze wysunęły ostre jak brzytwa ostrza, po czym zaczęły pikować w dół.
Mężczyzna rozpaczliwie rozglšdał się wokół, nie przerywajšc pełnego desperacji biegu. Pustynia nie oferowała mu żadnego schronienia, a jej popękana powierzchnia była twardsza od betonu.
Narile były stworzeniami powietrza: ogromnymi, szybkimi czarnymi pociskami, z wielkimi jajowatymi oczyma, a macki falujšce z tyłu ciała, spełniajšce funkcję i ogona, i steru, wspomagały ich lot. Każdy z tych czarnych potworów posiadał na podbrzuszu dwie zakrzywione półksiężycowate, kociane płyty, z których wysuwały się miertelnie grone, twarde jak stal ostrza, zdolne pocišć ofiarę na kawałki.
Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, iż nie ma gdzie się skryć, postanowił więc podjšć walkę na miejscu, na tym otwartym i płaskim terenie. Jeden z marili runšł na niego z niewiarygodnš prędkociš, ale on padł na ziemię i przekoziołkował. Zdšżył wykonać ten prosty manewr na ułamek sekundy przed uderzeniem ostrzy, przez co o mało nie spowodował kolizji napastnika z twardš jak skała ziemiš. Szczęcie mu jednak do końca nie dopisało, zerwał się więc ponownie na równe nogi, w duchu przeklinajšc siebie za to, iż wyruszył tak póno. Sprawdził położenie obydwu stworzeń. Wiedział doskonale, że powinien je mieć przed sobš, a nie na flankach, tak jak teraz. Przywołał wszelkie rezerwy swych sił - zdolne się pojawić jedynie w sytuacji zagrażajšcej bezporednio życiu - i pobiegł pod ostrym kštem w kierunku kršżšcych potworów.
Narile posiadały inteligencję, ale poza tym były nazbyt pewne siebie. Dysponowały przecież kilkoma kilometrami kwadratowymi otwartej przestrzeni pozwalajšcej na wszelkie manewry i na zabawę, nie mogły więc mieć najmniejszych wštpliwoci, jaki będzie rezultat takich manewrów. Tymczasem chciały mieć trochę uciechy.
Mężczyzna ponownie się zatrzymał, by stawić czoło swym dręczycielom. Tak jak się spodziewał, para połšczyła się i wydawała się teraz unosić bez ruchu w powietrzu, obserwujšc go żółtymi, pozbawionymi wszelkiego wyrazu oczyma, ukrywajšcymi - nie miał co do tego najmniejszych wštpliwoci - wielkš uciechę i wielkie rozbawienie.
Wiedział, że ma bardzo niewiele czasu.
Z punktu widzenia narili wyglšdało jakby stał w miejscu, zwrócony ku nim twarzš, z wycišgniętymi ramionami. Potraktowały to jako wyraz rezygnacji i poddania się, a ponieważ takie rozwišzanie było dla nich najnudniejsze z nudnych, ruszyły na niego, by tym razem go po prostu zabić.
Opuciły się bardzo nisko, na wysokoć około jednego metra ponad powierzchniš pustyni, i pędziły w jego kierunku, smakujšc najwyraniej ostatnie momenty przed dokonaniem zabójstwa. Kiedy zbliżyły się do swej ofiary, rozległ się potężny grzmot i wyglšdało jakby sama ziemia się rozstępowała. Wokół mężczyzny wyrósł kamienny mur, a on sam otoczony teraz, zatopił się częciowo w ziemię. Drapieżcy byli tak zaskoczeni, iż uderzyli z dwóch przeciwległych stron w cišgle jeszcze wznoszšcš się cianę. Posypały się iskry, kiedy ich ostrza wbijały się w kamień, jednak obydwaj zachowali doć równowagi, by utrzymać się w powietrzu i poderwać ponownie w górę.
Wewnštrz tej nagle powstałej studni, w cieniu kamiennego, czterometrowego muru, prawie kompletnie wymęczony mężczyzna słuchał syku wciekłych narili. Zużył już półdniowš porcję wody. Jego forteca musi wytrzymać. Opadłszy na ziemię, rozkoszował się miłym chłodem swej maleńkiej twierdzy i nasłuchiwał.
Narile błyskawicznie dostosowały się do nowej sytuacji i próbowały skruszyć mury. Waliły z całej siły i pod odpowiednim kštem. Co prawda narobiły trochę szkód, ale jeszcze większš krzywdę wyrzšdziły sobie samym, w końcu ich grone ostrza zbudowane były ze zwykłej tkanki kostnej. Wkrótce zrezygnowały więc z dalszych prób.
Usiadły na szczycie budowli, blokujšc dostęp wiatła. Mężczyzna stwierdził, iż właciwie ocenił wymiary cian; obydwa stwory były zbyt duże, by opucić się w głšb studni przypominajšcej komin.
W końcu, co było do przewidzenia, jeden z nich usiadł na obrzeżu muru i spucił swe długie macki do wnętrza fortecy. I znów okazało się, jak precyzyjnie mężczyzna okrelił wielkoć tej budowli, chociaż mimo wszystko było to dla niego przerażajšce dowiadczenie - leżeć tam, na dnie, bez dostępu wiatła dziennego i słuchać trzepotania macek tuż mad głowš. Wkrótce i to się skończyło. Mógł się nieco odprężyć. Doszedł już tak daleko, tak bardzo daleko i choć na krótkš chwilę był bezpieczny, ale czuł, że jego rezerwy sš na wyczerpaniu.
Usłyszał jaki ruch nad sobš i za moment... po prostu obrzydliwie go znieważono. Potwory nie mogły dopać go w żaden inny sposób, usiłowały więc teraz wykurzyć go z kryjówki... wypróżniajšc się na niego.
Usłyszał wciekły pomruk i naril odfrunšł, wpuszczajšc do rodka studni nieco wiatła. Chciałby wierzyć w to, że odleciały oba, ale na pewno jeden z nich czaił się na zewnštrz, podczas gdy drugi wzniósł się prawdopodobnie w kierunku najbliższej chmury, by pobrać z niej wilgoć, bez której nie mogły się obyć. Sam oddałby wszystko za troszkę tej wilgoci, byleby w innej formie niż to czym teraz był cały ubabrany.
Chmury... Próbował skupić myli. Jak wyglšdało niebo? Uwagę jego przykuwało bezporednie niebezpieczeństwo. A przecież zawsze gdzie były jakie chmury. Sš, ale wysoko, a to znaczy, że majš mniej wilgoci, niż on by potrzebował. Jednak...
Skoncentrować się... skoncentrować! Gdyby miał tylko więcej sił! Z najwyższym wysiłkiem zamknšł oczy i usiłował odcišć się od wszystkiego, z wyjštkiem wrażliwoci na wa. Nie było to łatwe, kiedy odchody narili piekły się w upale i potwornie cuchnęły. Wiedział, że wkrótce sam się upiecze, bowiem jego forteca była wprawdzie prymitywnym, ale i bardzo skutecznym piecem.
Myl... myl! Myl jedynie o wa...
Naturalnie odczuwał wa, które pozwoliły mu zbudować tę twierdzę, ale te, których potrzebował teraz, były inne. Sięgał na zewnštrz, wa do wa, jego własne do innych, i uwolnił swe widzenie. Znów mógł obserwować pustynię.
Po narilach nie było najmniejszego ladu, natomiast w pobliżu znajdowały się dwa krzaki. Przedtem ich tam nie było. Umiechnšł się do siebie w duchu, choć powodów do umiechu miał niewiele. Marile były wprawdzie inteligentnymi zwierzętami, ale nigdy by im nie przyszło do głowy, iż krzaki w takim miejscu mogš tak samo zwracać na siebie uwagę, jak one same. Zresztš te krzaki niewštpliwie były narilami!
Fakt, iż cišgle tak cierpliwie czekały w tym upale potwierdzał jego najgorsze obawy. Niewštpliwie były szkolone i lepo posłuszne rozkazom. Kto wie, może to nawet myliwi samego Yateka Moraha?
Czuł wa gęstego pustynnego powietrza i czšsteczek wody wokół, ale je zignorował. Sięgał wyżej, znacznie wyżej i modlił się pełen nadziei, iż gdzie w jego zasięgu jest doć chmur, by uformować to, co niezbędne.
Naturalnie, były tam, ale bardzo wysoko i w niewielkich ilociach, oby - w wystarczajšcych. Musi ich wystarczyć.
Powoli, ostrożnie sięgnšł do wa chmury, czšsteczek wody, przemawiał do nich, prowadzšc je ostrożnie i łšczšc we wzory i grupy, coraz bardziej i bardziej gęste, skupiał w jednym miejscu, dokładnie nad jego maleńkim fortem.
Nie był pewien, czy posiada doć mocy, ale w tej chwili tyle tylko mocy i siły był w stanie zebrać. Musi wystarczyć, Po prostu musi...
Teraz wa chmur leć! W górę, wznie się ku słońcu, swej gwiedzie - karmicielce. Wzno się... wzno... 
Przyczajone opodal dwa krzewy" zadrgały, zamigotały i ponownie zmieniły się w narile. Nie rozumiały chyba, co się dzieje, ale ujrzały cień na ziemi i poczuły jego chłód. Wielkie, żółte oczy spojrzały w niebo i zobaczyły zbierajšce się chmury, które gęstniały i ciemniały sto razy szybciej niż zwykle. Narile nie rozumiały przyczyn tego zjawiska, ale wiedziały - wyczuwały to swymi zmysłami - iż nad ich głowami, w sposób zupełnie nienaturalny, zbiera się potężna burza. Odczuły prawdziwy lęk. Przez chwilę wahały się pomiędzy tym lękiem i swym naturalnym instynktem a otrzymanym rozkazem, by dopać i zabić tego człowieka. Jednak grzmot, który wydobył się z tej dziwnej, niezwyczajnej chmury i odbił się niesamowitym echem na rozległych przestrzeniach pustyni, spowodował, że lęk i instynkt zwierzšt jednak zwyciężyły. Narile uniosły się w powietrze i pognały w kierunku rozwietlonej słońcem pustyni, poza granice cienia rzucanego przez chmurę.
Spadł deszcz. Gęsty i równomierny. Padało nad małym fortem i nad niewielkim terenem wokół. Mężczyzna nie tracił czasu i natychmiast nakazał wa cian powrót do poprzedniego kształtu. Kiedy mury opadły, stał znowu na powierzchni pustyni; na której nie pozostały już żadne lady budowli. Odchody narili cišgle go oblepiały, zrzucił więc z siebie wszystko; pozostawiwszy jedynie przy sobie pustš manierkę i czarny pas, i pozwolił; aby deszcz obmył go całego. Stał tak minutę czy dwie, czerpišc radoć z deszczu i chłodu, jednak wiedział, że nie wolno mu stać bezczynnie, gdyż wody było niewiele, a i tej wkrótce mogło zabraknšć.
Narile doszły już do siebie i pojęły, że to ich przeciwnik sprowadził burzę. Odzyskały pewnoć siebie i zaczęły znowu kršżyć na obrzeżu chmury. Czekały aż przestanie padać.
Wysuszona ziemia, na którš deszcz nie spadł od dwóch lub trzech ludzkich pokoleń, nie była w stanie przyjšć takiej iloci wody. Zwykle twarda powierzchnia po burzy stała się liska i zdradliwa. Centrum ulewy przesuwało się wraz z podšżajšcym naprzód mężczyznš, a narile dotrzymywały mu kroku, czekajšc na koniec ulewy na obrzeżach chmury. Deszcz uszkodziłby ich delikatne, błoniaste skrzydła, normalnie niewidoczne podczas lotu. Koniec ulewy oznaczał sygnał do ataku.
Mężczyzna modlił się o to, żeby deszcz nie przestał padać. Niewiele b...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin