Chalker Jack L. - Władcy rombu 04 Meduza. Tygrys w opałach.txt

(686 KB) Pobierz
JACK L. CHALKER

MEDUZA: 
TYGRYS W OPAŁACH

Przekład : Konrad Majchrzak

Prolog
WSTĘP DO OSTATECZNEJ ROZGRYWKI
1

Niczego zapewne nie da się porównać z uczuciem, jakie towarzyszy zaproszeniu naszego najgorszego wroga na przyjacielskš pogawędkę. Na ekranie pojawiła się twarz, chociaż na ogół tego rodzaju łšcznoć obywała się bez wizji. W tym przypadku jednak obie strony były ciekawe, jak wyglšda ten drugi.
Popatrzył na twarz z ekranu i natychmiast zrozumiał, dlaczego wszyscy, którzy jš ujrzeli, odczuwali lęk. Była to twarz przystojna, należšca do mężczyzny w rednim wieku, szczupła twarz wojskowego. Oczy robiły największe wrażenie - wydawały się puste jak oczodoły w czaszce, a jednoczenie płonęły czym nieokrelonym, zarazem niesamowitym i nieludzkim.
 - Yatek Morah - powiedział właciciel dziwnych oczu. - Kim jeste i dlaczego żšdasz rozmowy ze mnš?
Mężczyzna z drugiej strony umiechnšł się lekko. Znajdował się w ogromnym, orbitujšcym w przestrzeni kosmicznej miecie, które było jednoczenie i statkiem wartowniczym, i bazš głównš tych, którzy pilnowali czterech więziennych wiatów Rombu Wardena, oddalonš o jednš trzeciš roku wietlnego od tychże wiatów i ich szczególnego rodzaju broni.
 - Sšdzę, iż wiesz, kim jestem - odparł.
Jego rozmówca zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał, po czym nagle skinšł głowš i również się umiechnšł.
 - A więc pocišgajšcy za sznurki i wprawiajšcy marionetki w ruch nareszcie się ujawnia.
 - Proszę, proszę, i kto to mówi!
Morah wzruszył lekko ramionami. - Czego tedy sobie życzysz ode mnie?
 - Próbuję uratować co najmniej pięćdziesišt czy szećdziesišt milionów ludzkich istnień... Z twoim włšcznie - odpowiedział mężczynie o płonšcych oczach. - Być może nawet o wiele, wiele więcej.
Umiech Moraha stał się wyraniejszy.
 - Czy jeste pewien, iż to włanie my znajdujemy się w niebezpieczeństwie? Czy że w ogóle ktokolwiek w takim niebezpieczeństwie się znajduje?
 - Nie lawirujmy i nie owijajmy spraw w bawełnę. Wiem, kim jeste... a przynajmniej, za kogo się podajesz. Obserwowałem cię ostatnio, szczególnie za twoje zachowanie w Zamku na Charonie. Twierdzisz, iż jeste, tu na Rombie, Szefem Ochrony występujšcym w imieniu naszych pozostajšcych w ukryciu przyjaciół, i jestem skłonny zaakceptować twoje słowo w tym względzie... Na razie. Mam nadzieję, że mówisz prawdę.
Morah zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie powiedział:
 - Wyglšda na to, że rzeczywicie sporo wiesz. Ile jednak wiesz tak naprawdę?
 - Wiem, dlaczego twoi obcy przyjaciele się tam znajdujš. Wiem również, dlaczego tam muszš być. Znam charakter i cele Rombu Wardena i naturę ich drobnych stworzonek. I wiem również, iż twoi szefowie będš walczyli do upadłego w przypadku wykonania jakiego ruchu przeciwko Rombowi Wardena. Co więcej, wiem, iż moi szefowie wykonajš włanie taki ruch po przeanalizowaniu moich raportów. Nie wiem natomiast, do jak silnego oporu będš zdolni twoi mocodawcy; broniš oni przecież względnie małej placówki przeciwko całej potędze ogromnego imperium kosmicznego, którego możliwoci, o ile naprawdę jeste Morahem, dobrze znasz. Dla obydwu stron rezultat mógłby okazać się bardzo krwawy. Możliwe, że twoi szefowie zdobędš pewnš liczbę naszych wiatów, a wasze roboty zniszczš ich setkę czy więcej, ale my przecież wreszcie dostaniemy Romb. Mam na myli jego totalnš zagładę. A to oznacza, że niezależnie od naszych strat, ty i twoi mocodawcy stracicie znacznie więcej.
Yatek Morah wydawał się nie przejmować logikš przedstawianych argumentów, jednakże wyglšdało na to, że jest zainteresowany samš konwersacjš.
 - Cóż tedy proponujesz?
 - Uważam, iż powinnimy porozmawiać. Przez my" rozumiem twoich i moich przełożonych. Uważam, że lepiej będzie, jeli dojdziemy do jakiego porozumienia; każdy kompromis będzie lepszy od wojny totalnej.
 - Naprawdę? Skoro jednak wiesz aż tyle, mój przyjacielu, musisz sobie zdawać sprawę z faktu, iż doszło do tej sytuacji, ponieważ moi mocodawcy, jak ich nazywasz, po konsultacji z naszymi ludmi, ustalili, że Konfederacja nigdy nie będzie zdolna do zawarcia ugody czy pójcia na kompromis z jakškolwiek innš rasš kosmicznš. Odbylibymy więc naszš małš konferencyjkę, każda ze stron wypowiedziałaby właciwe słowa, po czym podpisalibymy jakie traktaty gwarantujšce to i owo; Konfederacja jednak nie honorowałaby żadnych zobowišzań ani chwili dłużej niżby musiała. Wysłałaby swoich misjonarzy, a ci stwierdziliby, że napotkali cywilizację tak obcš, że nie sš w stanie zrozumieć ani jej samej, ani motywów jej postępowania.
 - A ty je rozumiesz?
 - Znam je i akceptuję, nawet jeżeli do końca ich nie pojmuję. - Morah wzruszył ramionami. - Wštpię, by który z ludzi kiedykolwiek je pojšł... tak jak oni zresztš nie pojmš naszych. Jestemy produktami dwóch tak całkowicie różnych historii, iż wštpię, by nawet czysto akademicka akceptacja motywów i stanowisk tych drugich była w ogóle możliwa. W przypadkach indywidualnych, być może tak, ale w generaliach - nigdy. Konfederacja po prostu nie jest w stanie tolerować czego tak potężnego, a tak niewyobrażalnie odmiennego, szczególnie gdy uwzględnimy wyranš przewagę technologicznš obcych. Zaatakuje... i ty dobrze o tym wiesz.
Nie odpowiedział, nie mógł bowiem znaleć słabego punktu w tej argumentacji. Morah przedstawiał jedynie historię ludzkoci od jej poczštków. Taka była przecież natura bestii ludzkiej. Sam, będšc człowiekiem, znał jš dobrze. Zmienił więc nieco temat. - A czy jest jaki inny sposób? Sam jestem w niejakiej pułapce. Moi przełożeni żšdajš ode mnie raportu. Musiałem przekonać własny komputer, by zechciał otworzyć drzwi laboratorium, żebym w ogóle mógł się z tobš skontaktować... a na pewno nie zrobiłby tego, gdyby wiedział, że zamierzam to uczynić. Kiedy tam powrócę, pozostanie mi zaledwie kilka godzin, najwyżej dwa dni, na złożenie raportu. Będę do tego zmuszony. A wówczas nie będę już miał wpływu na całš tę sprawę. Zaczyna mi brakować czasu i dlatego zwróciłem się do ciebie.
 - I czegóż ode mnie oczekujesz?
 - Twojego stanowiska - odpowiedział temu dziwnemu, potężnemu mężczynie. - Rozwišzanie zagadki dotyczšcej twojej osoby było doć proste. Natomiast rozwišzanie tego większego problemu przerasta moje możliwoci.
Wydawało się, iż słowa te zrobiły głębokie wrażenie na Morahu. Niemniej powiedział:
 - Zdajesz sobie sprawę z tego, że mógłbym cię powstrzymać od złożenia tego raportu.
 - Być może - przyznał. - Nic by to jednak nie dało. Dane surowe zostały już zapisane, a oni posiadajš mertonowskie odbicie mojego mózgu. Mogliby więc, z małymi kłopotami, przejć całš procedurę i uzyskać w końcu tenże sam raport. Poza tym nie sšdzę, by uwierzyli, że zmarłem przypadkowo... Tak więc, zabijajšc mnie, odkryłby wiele swych kart.
 - Zabicie ciebie w sposób dla mnie bezpieczny, a przekonywajšcy dla innych, nie byłoby aż takim problemem, jednakże to, co mówisz, jest prawdš. Uczynienie tego dałoby niewiele, jeli chodzi o czas. Mimo wszystko nie jestem przekonany, że rzeczywicie widzisz pełen obraz sytuacji. Szkoda byłoby powięcić Romb Wardena, ale byłaby to jednak tylko tragedia na skalę lokalnš. Nie rozważyłe bowiem wszystkich implikacji tego, czego się dowiedziałe. I prawdš jest również, że sprawy byłyby niepewne, gdyby do tego doszło. Istnieje jednakże przynajmniej czterdziestoprocentowa szansa, że taki rezultat nie wpłynšłby ujemnie na plany i oczekiwania moich szefów. Z ich punktu widzenia szansa, że nie zakończy się to wszystko całkowitym fiaskiem, wynosi ponad dziewięćdziesišt procent. To go nieco zaniepokoiło.
 - A ile potrzebujš czasu, by zyskać stuprocentowš pewnoć sukcesu? Innymi słowy, o jakim okresie rozmawiamy?
 - By przeprowadzić wszystko właciwie... potrzebne sš całe dekady. Być może i stulecie. Wiem, o czym mylisz. Że to za długi okres. Alternatywš jednakże nie będzie katastrofa mojej strony, na co liczyłe, a jedynie poważniejsze kłopoty.
Skinšł ponuro głowš.
 - A jeli sprawi się im te... kłopoty? Jakš cenę każš zapłacić Konfederacji?
 - Straszliwš. Od poczštku mielimy nadzieję, że uda się uniknšć przelewu krwi na wielkš skalę, chociaż przyznaję, iż perspektywa wywołania większego zamieszania w Konfederacji była dla nas wielce kuszšca. Zamieszania, a może nawet - rozwalenia jej od wewnštrz, owszem, jednak nie wojny totalnej. Tego rodzaju perspektywa oczywicie nie pocišgała nikogo rozsšdnego, choć była podniecajšca dla naiwniaków i psychopatów. - Zmarszczył ponownie brwi. - Zastanawiam się, jak dużš częć prawdy faktycznie znasz.
Usiadł wygodnie w fotelu i podał Morahowi wszystkie podstawowe fakty, jednak nie bardzo potrafił przy tym zamaskować zadowolenia widocznego w głosie i wyrazie twarzy. Jego słowa zrobiły wrażenie na Szefie Ochrony.
 - Twoja teoria nie jest pozbawiona luk - powiedział do mężczyzny na statku. - Ale mimo to zaimponowałe mi. Niewštpliwie wiesz... sporo. Więcej niż sporo. Obawiam się, że was nie docenilimy. Nie tylko tych agentów tu na dole, na Rombie, ale również ich szefa. Szczególnie ich szefa.
 - Co oznacza, że i wy macie jakie luki w waszej wiedzy - odparł. - A jednš szczególnie poważnš. Mogę wam jš wypełnić, i będzie to z mojej strony prezent... Wczeniej czy póniej i tak bycie mogli na to wpać, a w ten sposób może wam to być już teraz pomocne przy precyzowaniu drogi postępowania. Ci czterej... wszyscy czterej... nie sš moimi agentami. Wszyscy czterej sš mnš w sensie jak najbardziej dosłownym. Przypomnij sobie tzw. proces Mertona.
Była to wielce złożona i skomplikowana intryga ze strony Konfederacji, majšca na celu przeciwstawienie się, przynajmniej częciowe, jeszcze bardziej złożonej i skomplikowanej intrydze uknutej przez jej wrogów. Konfederacja, obrosła w tłuszcz i samozadowolenie w cišgu wieków, została nagle skonfrontowana z dowodami na to, iż obca potęga, przewyższajšca jš pod względem technol...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin